Do świadomości utraty takiego skarbu dochodziła obawa, że skalany złem bibliotekarz może pierwszy rozwiązać zagadkę map. Jeśli Rossi rzeczywiście znalazł się w grobowcu Draculi, niezależnie od tego, gdzie ten się znajdował, bibliotekarz miał znakomitą szansę, by pobić nas na głowę. Nigdy dotąd nie byłem tak zdeterminowany, żeby odnaleźć swego ukochanego promotora. Poza tym – uświadomiłem to sobie z niejakim zdumieniem – Helen stała murem po mojej stronie.
Turgut i Selim, którzy uradzali coś między sobą obok rannego mężczyzny, zwrócili się do niego z jakimś pytaniem. Bibliotekarz próbował unieść się z podłogi, lecz po chwili znów opadł bezwładnie plecami na regał i coś powiedział. Selim zniknął między półkami i po kilku minutach wrócił z niewidką książką. Oprawiona była w czerwoną, mocno wytartą skórę, a na jej froncie widniał złocony napis po arabsku. Położył ją na najbliższym stole, dłuższy czas wertował, po czym skinął na Turguta, który wsuwał właśnie pod głowę Erozana swoją zwiniętą marynarkę. Ranny wyglądał już cokolwiek lepiej. Chciałem właśnie zasugerować, żebyśmy wezwali pogotowie, ale poskromiłem język. Turgut najwyraźniej dobrze wiedział, co robi. Dźwignął się z podłogi, dołączył do Selima i kilka minut z ożywieniem o czymś rozmawiali. Helen i ja unikaliśmy swego wzroku. Oboje mieliśmy nadzieję na dalsze odkrycia, a jednocześnie baliśmy się kolejnych rozczarowań. W końcu przywołał nas Turgut.
«To właśnie Selim Aksoy chciał wam pokazać – oświadczył poważnym tonem. – Nie wiem doprawdy, czy ma to jakikolwiek związek z naszymi poszukiwaniami, ale i tak przetłumaczę wam ten tekst. Książka ta stanowi dziewiętnastowieczną kompilację dokonaną przez pewnych wydawców – nigdy o nich nie słyszałem – którzy byli historykami zajmującymi się dziejami Stambułu. Zebrali tu wszystkie dokumenty, sprawozdania i relacje dotyczące pierwszych lat istnienia Stambułu – to znaczy od roku tysiąc czterysta pięćdziesiątego trzeciego, kiedy sułtan Mehmed zdobył to miasto i uczynił zeń stolicę swego imperium».
Wskazał na stronę wypełnioną przepięknym, arabskim pismem, a ja po raz setny chyba skonstatowałem, iż najgorszą rzeczą, jaka mogła spotkać ludzkość, było owo pomieszanie języków i alfabetów na nieszczęsnej wieży Babel. Tak więc teraz, spoglądając na stronicę zadrukowaną tureckim pismem, poczułem się tak, jakbym się znalazł w kolczastym gąszczu liter i symboli, równie trudnych do przebrnięcia, jak splątana ściana magicznych, dzikich róż.
«Ten ustęp Aksoy zapamiętał z pierwszej wizyty w archiwum. Autor jest nieznany, a tekst mówi o pewnych wydarzeniach z roku tysiąc czterysta siedemdziesiątego siódmego – tak, moi przyjaciele, rok wcześniej zginął Vlad Dracula, zabity w bitwie na Wołoszczyźnie. Jest tu napisane, że wówczas Stambuł nawiedziła plaga; plaga, która kazała imamom grzebać niektóre zwłoki z sercami przebitymi drewnianymi kołkami. A tutaj jest wzmianka o grupie mnichów z Karpat, którzy wjechali do miasta wielkim furgonem zaprzężonym w muły. To dzięki nazwie Karpaty Selim zapamiętał tę książkę. Mnisi błagali o azyl w jednym ze stambulskich klasztorów i otrzymali pozwolenie na przebywanie w nim przez dziewięć dni i dziewięć nocy. I oto cała relacja, a jej związek z naszymi badaniami jest bardziej niż niejasny. Nie wspomina więcej o mnichach ani o tym, jaki był ich dalszy los. Właśnie ze względu na to słowo, Karpaty, mój przyjaciel Selim was tu sprowadził».
Selim Aksoy z emfazą pokiwał głową, ale ja tylko ciężko westchnąłem. Ustęp wywołał we mnie mieszane uczucia – wzbudził mój niepokój, nie rzucając przy tym nowego światła na nurtujące nas problemy. Rok tysiąc czterysta siedemdziesiąty siódmy – to rzeczywiście dziwne, lecz mógł to być zwykły zbieg okoliczności. Ciekawość jednak skłoniła mnie do zadania pytania Turgutowi:
«Skoro miasto znajdowało się już we władaniuTurków, skąd wziął się tam klasztor, w którym mnisi znaleźli schronienie?»
«Dobre pytanie, przyjacielu – odparł trzeźwo Turgut. – Ale muszę cię poinformować, że od samego początku panowania Imperium Osmańskiego w Stambule funkcjonowało wiele kościołów i klasztorów chrześcijańskich. Sułtan był bardzo dla nich łaskawy».
«Czy przedtem nie pozwolił swym wojskom zniszczyć większości / nich lub nie kazał pozamieniać je na meczety?» – spytała ze zdziwieniem Helen, potrząsając głową.
«To prawda. Gdy sułtan Mehmed zdobył miasto, pozwolił żołnierzom plądrować je przez trzy dni – przyznał Turgut. – Ale nie uczyniłby tego, gdyby miasto, zamiast stawiać mu opór, poddało się od razu… tak naprawdę, oferował obrońcom bardzo łagodne warunki. Pisano, że kiedy osobiście wkroczył do Konstantynopola i ujrzał ogrom zniszczeń, jakich dokonali jego żołnierze – oszpecone budynki, splugawione i zbezczeszczone świątynie, stosy trupów pomordowanych mieszkańców – zapłakał nad losem, jaki spotkał to piękne miasto. Wtedy też zezwolił, aby niektóre kościoły dalej normalnie funkcjonowały, a rdzennym Bizantyjczykom nadał wiele przywilejów».
«A jednocześnie ponad pięćdziesiąt tysięcy z nich uczynił niewolnikami – zauważyła sucho Helen. – O tym też proszę nie zapominać».
Turgut popatrzył na nią z podziwem.
«Madame, nie jestem w stanie pani dorównać. Pragnąłem jedynie wykazać, że nasi sułtani bynajmniej nie byli potworami. Jak na tamte czasy, podbitym ludom okazywali wiele wyrozumiałości. Ale każdy podbój zawsze był podbojem i nigdy nie odbywał się w sposób łagodny. – Wskazał palcem odległą ścianę archiwum. – To jest Jego Znakomitość Mehmed. Chcecie popatrzeć nań z bliska?»
Ruszyłem w stronę portretu, podczas gdy Helen z uporem stała w miejscu. Oprawiona w ramę reprodukcja – nędzna kopia jakiejś akwareli – przedstawiała masywnego, siedzącego mężczyznę w biało-czerwonym turbanie. Miał jasną skórę, krótką, wypielęgnowaną brodę, wdzięczne łuki brwi i brązowe oczy. Przy wielkim, zakrzywionym nosie trzymał różę i, wąchając ją, spoglądał zamyślonym wzrokiem w dal. Przypominał bardziej mistycznego sufiego niż bezlitosnego zdobywcę.
«Wizerunek jest raczej zaskakujący» – powiedziałem.
«0, tak. Był wielkim patronem sztuki i architektury, wzniósł wiele wspaniałych budowli. – Turgut poklepał się palcem po brodzie. – A co sądzicie, przyjaciele, o dokumencie, który odkrył Selim Aksoy?»
«Jest bardzo interesujący – odrzekłem uprzejmie – ale nie wiem, w jaki sposób pomoże nam odnaleźć grobowiec».
«Ja też nie wiem – przyznał się Turgut. – Ale zauważyłem pewne podobieństwo między tym ustępem a fragmentem listu, jaki przeczytałem ci dziś rano. O niepokojach przy grobowcu w Snagov, które miały miejsce w tym samym roku – w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym. Wiemy już, że było to w rok po śmierci Vlada Draculi i że grupa mnichów była bardzo zaniepokojona czymś, co działo się w Snagov. Czy nie mogli to być ci sami mnisi lub jakaś grupa związana ze światynią?»
«Dlaczego nie – przyznałem – ale to tylko domysł. Dokument mówi jedynie, że mnisi pochodzili z Karpat. W tamtych czasach w Karpatach musiało istnieć bardzo dużo monasterow. Skąd pewność, iż pochodzili właśnie z monasteru w Snagov? Helen, a co ty o tym myślisz?»
Musiałem ją zaskoczyć swym pytaniem, gdyż popatrzyła mi prosto w oczy z wyrazem takiej tęsknoty, jakiej nigdy jeszcze u niej nie widziałem. Wyraz ów znikł natychmiast, ale ja wyobraziłem sobie, że zapewne wspominała matkę i rozmyślała o czekającej nas niebezpiecznej podróży na Węgry. Nad czymkolwiek jednak się zastanawiała, w jednej chwili zebrała rozproszone myśli.
«Tak, w Karpatach istniało wiele klasztorów. Paul ma rację. Bez dokładniejszych informacji nie możemy łączyć obu tych grup».
Odniosłem wrażenie, że Turgut jest rozczarowany słowami Helen. Zaczął coś mówić, lecz przerwało mu charczące sapanie. To dławił się pan Erozan leżący wciąż na podłodze z marynarką profesora pod głową.
«Zemdlał! – zawołał Turgut. – My tu skrzeczymy jak sroki… – Podstawił pod nos przyjaciela główkę czosnku. Mężczyzna zabełkotał coś, pryskając śliną, ale nieco doszedł do siebie. – Szybko, musimy zabrać go do domu. Profesorze, madame, proszę mi pomóc. Wezwiemy taksówkę i pojedziemy z nim do mnie. Moja żona i ja zajmiemy się nim dobrze. A ty, Selim, pozostań w archiwum… za kilka minut musisz je otworzyć^ – Wydał księgarzowi kilka poleceń po turecku.
Dźwignęliśmy bladego jak ściana, półprzytomnego bibliotekarza i prowadząc go między sobą, opuściliśmy tylnymi drzwiami archiwum. Za nami szła Helen, trzymając w ręce marynarkę profesora. Minęliśmy zacienioną alejkę i wyszliśmy na zalewaną słonecznym światłem ulicę. Kiedy jaskrawe promienie padły na twarz Erozana, mężczyzna spazmatycznie się skurczył, przypłaszczył na moim ramieniu i zasłonił gwałtownie dłonią oczy, jakby chciał obronić się przed jakimś ciosem".
Noc, którą spędziłam na farmie w Boulois, dzieląc pokój z Barleyem, była jedną z najbardziej czujnych i bezsennych, jakie przytrafiły mi się w życiu. Siedzieliśmy mniej więcej do dwudziestej pierwszej, gdyż poza słuchaniem gdakania kur moszczących się na grzędach i oglądaniem Nlońca chowającego się za przekrzywione stodoły nie mieliśmy nic więcej do roboty. A w dodatku, ku naszemu zdumieniu, gospodarstwo nie było zelektryfikowane.
– Nie zauważyłaś braku drutów elektrycznych? – zapytał Barley, kiedy gospodyni przyniosła nam latarnię, dwie świece i życząc dobrej nocy, udała się do siebie.
W migotliwym blasku świec cienie politurowanych, starych mebli jeszcze bardziej się wydłużyły, zawisając nad naszymi głowami, a ścienna makatka, jakby nabierając własnego życia, lekko falowała.
Barley kilkakrotnie ziewnął, po czym runął w ubraniu na swoje łóżko i natychmiast zasnął. Bałam się pójść w jego ślady, lecz nie chciałam też zostawić płonących świec. W końcu wszystkie je pogasiłam, zostawiając tylko zapaloną latarnię, której blask pogłębił spowijający izbę cień, sprawiając, że zalegające na zewnątrz farmy ciemności z jeszcze większą mocą naparły na zamknięte na głucho okno izby. Gałązki dzikiego wina ocierały się z szelestem o szyby, drzewa zdawały się coraz bardziej nachylać nad domem, a dziwaczne, delikatne hałasy, powodowane zapewne przez sowy lub dzikie gołębie, sprawiały, że zmrożona strachem leżałam skulona na łóżku. Barley był całkowicie nieobecny dla świata. Początkowo cieszyłam się, że mamy spać w oddzielnych łóżkach ustawionych w odległych kątach pokoju. Zaoszczędziłoby to nam skrępowania w przygotowaniach do snu, lecz teraz pragnęłam, byśmy spali w jednej pościeli przytuleni do siebie plecami.