Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z zalegających za grobowcem ciemności wyłonił się jakiś cień, cień mężczyzny trzymającego w ręku latarnię. Był to mój ojciec. W migotliwym świetle latarni dostrzegłam jego wyniszczoną twarz. Ujrzał nas w tej samej chwili, kiedy my zobaczyliśmy jego.

– Jezu Chryste! – wykrzyknął. Wytrzeszczaliśmy na siebie oczy. – Co ty tu robisz? – zapytał niskim głosem, wodząc wzrokiem po mnie i po Barleyu i oświetlając latarnią nasze twarze. Mówił ostrym głosem – pełnym gniewu, lęku i miłości.

Wyrwałam dłoń z ręki Barleya i podbiegłam do ojca stojącego po drugiej stronie sarkofagu. Chwycił mnie w ramiona.

– Jezu! – powiedział, gładząc mnie po włosach. – To jest ostatnie miejsce, gdzie mogłabyś trafić!

– Przeczytaliśmy ten ustęp w bibliotece w Oksfordzie – szepnęłam. Bałam się, że jesteś…

Zabrakło mi słów. Byłam do głębi poruszona tym, że go odnalazłam, że żył, że był sobą.

– Wynoście się stąd – powiedział, po czym mocno mnie do siebie przytulił. – Nie, już za późno… nie pozwolę, abyście wychodzili sami. Za kilka minut zajdzie słońce. Masz… – Wręczył mi latarnię. – Świeć. A ty zwrócił się do Barleya – pomóż mi z tym wiekiem.

Barley, choć wyraźnie drżały mu kolana, natychmiast dał krok do przodu i pomógł ojcu odsunąć pokrywę ogromnego sarkofagu. Zauważyłem, że ojciec przygotował długi, zaostrzony kołek i oparł go obok siebie o ścianę krypty. Zapewne był przygotowany na widok tego, czego poszukiwał od dawna, zgrozy czającej się w kamiennym grobowcu. Poświeciłam mu latarnią, chcąc, a zarazem nie chcąc zaglądać do grobu. Sarkofag był pusty, wypełniony jedynie zwałami starodawnego pyłu i kurzu.

– Wielki Boże – jęknął mój ojciec tonem, jakiego nigdy jeszcze u niego nie słyszałam.

W jego głosie kryła się bezgraniczna rozpacz, a ja przypomniałam sobie, że kiedyś już raz spoglądał w pustkę tego grobowca. Zachwiał się do przodu, zaostrzony kołek z głośnym klekotem upadł na kamienną posadzkę. W pierwszej chwili myślałam, że wybuchnie szlochem, zacznie targać sobie włosy, że pochyli się nad pustym sarkofagiem. Ale on stał nieruchomo, wyprostowany w swej rozpaczy.

– Boże – szepnął. – Sądziłem, że wybrałem właściwe miejsce, właściwą datę, że w końcu… Sądziłem…

Urwał, gdyż z pogrążonego w mroku starodawnego transeptu, gdzie nie docierało nasze światło, wyłoniła się postać, która nie przypominała niczego, co w życiu widziałam. Była tak dziwaczna, że nie zdołałam wydać nawet okrzyku, choć wcale nie miałam zdławionego gardła. Blask mojej latarni oświetlał jej stopy i nogi, jedno ramię i bark, ale nie wyławiał z mroku twarzy, a ja bałam się unieść lampę wyżej. Przysunęłam się blisko do mego ojca. To samo uczynił Barley. Staliśmy odgrodzeni od zjawy masywną barierą pustego sarkofagu.

Postać postąpiła do przodu i zatrzymała się w miejscu. Jej oblicze wciąż niknęło w cieniu. Poznałam, że jest to mężczyzna, ale nie poruszał się jak ludzka istota. Stopy okrywały mu wąskie, czarne boty do pół łydki, jakich nigdy jeszcze nie spotkałam, ich obcasy wybijały na kamiennej posadzce dźwięczny rytm. Spowijała go opończa, a może tylko jeszcze obszerniejszy cień. Potężne łydki i uda skrywał ciemny aksamit. Był niższy od mego ojca, ale ramiona pod ciężkim płaszczem miał szerokie i sprawiał wrażenie znacznie wyższego niż w rzeczywistości. Opończa kończyła się zapewne kapturem, gdyż jego twarz wciąż spowijał głęboki cień. Po pierwszej, przerażającej chwili dostrzegłam jego dłonie, sine niczym kość na tle czarnego ubrania. Na jednym z palców lśnił bogaty pierścień.

Był tak realny i pojawił się tak blisko nas, że bałam się głośniej odetchnąć. Tak naprawdę odniosłam oszałamiające wrażenie, że aby złapać normalny oddech, muszę się do niego zbliżyć. Czułam spoczywający w kieszeni srebrny sztylet, ale nie byłam w stanie po niego sięgnąć. W mroku przelotnie błysnęła jego twarz – czerwonawe oczy? zęby? uśmiech? – i potwór nieoczekiwanie bryznął potokiem słów. Mówię «bryznął", ponieważ nigdy w życiu nie słyszałam takich dźwięków. Lawina gardłowych spółgłosek i samogłosek, mogących stanowić wiele języków lub jedno dziwaczne narzecze. Po chwili jednak niezrozumiałe dźwięki zamieniły się w słowa, które zaczęłam rozumieć. Ale ich sens czułam bardziej krwią niż uszami.

– Dobry wieczór. Gratuluję.

Mój ojciec w jednej chwili jakby wrócił do życia. Nie wiem, skąd znalazł w sobie tyle siły, by krzyknąć:

– Gdzie ona jest?!

Głos drżał mu ze strachu i furii.

– Jesteś niezwykłym naukowcem.

Nie wiem dlaczego, ale w tej chwili odniosłam wrażenie, że moje ciało, wbrew mej woli, próbuje przemieścić się w stronę upiornej zjawy. Ojciec jednak chwycił mnie z całych sił za ramię. Latarnia gwałtownie zakołysała się w moim ręku, powodując upiorną grę światła i cienia. Przez ułamek sekundy widziałam część twarzy Draculi: długie, ciemne, opadające wąsy i wydatne kości policzkowe, które równie dobrze mogły być gołą kością.

– Okazałeś się najbardziej uparty z nich wszystkich. Pójdź ze mną, a ja przekażę ci wiedzę dziesięciu tysięcy pokoleń ludzkich.

Nie wiedziałam, dlaczego rozumiem jego słowa, ale byłam pewna, że mówi do mego ojca.

– Nie! -wrzasnęłam.

Ogarnęło mnie takie przerażenie na myśl, że zwracam się do tej postaci, iż o mało nie straciłam przytomności. Odniosłam wrażenie, że się uśmiecha, jakkolwiek jego twarz ponownie całkowicie skryła się w mroku.

– Pójdź ze mną lub pozwól to zrobić swej córce.

– O co chodzi? – spytał mnie prawie bezgłośnie ojciec.

W tej chwili pojęłam, że nie rozumie Draculi. Zapewne nawet nie usłyszał jego głosu. Ojcu chodziło o mój krzyk.

Postać najwyraźniej przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad czymś w milczeniu. Przesunęła lekko po kamiennej posadzce podeszwy osobliwych botów. Z jej skrytej pod starodawnymi szatami sylwetki emanowała, oprócz niewyobrażalnej zgrozy, również pewna wytworność, pozostałość dawno minionej władzy i potęgi.

– Długo czekałem na naukowca o tak potężnym umyśle jak twój. Mówił cichym, lecz niebywale groźnym głosem. Staliśmy pogrążeniu w mroku, który zdawał się bić od ciemnej postaci.

– Pójdź ze mną z własnej woli.

Teraz mój ojciec, nie wypuszczając mojej ręki z krzepkiego uścisku, jakby pochylił się nieco w jego stronę. To czego nie rozumiał, najwyraźniej czuł. Dracula poruszył ramieniem. Przeniósł swój przerażający ciężar z jednej nogi na drugą. Obecność jego ciała była jak obecność rzeczywistej śmierci, a jednak żył i poruszał się.

– Nie każ mi czekać. Jeśli ty nie przyjdziesz do mnie, ja przyjdę po ciebie.

Mój ojciec najwyraźniej zebrał wszystkie swoje siły.

– Gdzie ona jest?! – ryknął. – Gdzie jest Helen?!

Postać wyprostowała się na całą swą wysokość. Pod szerokim kapturem dostrzegłam złowieszczy błysk zębów, kości, oczu. Na skraju światła ujrzałam zaciśniętą w pięść jego nieludzką dłoń. Odniosłam wrażenie, że przyczajona do ataku bestia skoczyła na nas, zanim sam Dracula zdążył się poruszyć. W tej samej chwili rozległ się szybki tupot kroków na pogrążonych w ciemności schodach. Poczuliśmy tylko gwałtowny ruch powietrza, gdyż w mroku nie potrafiliśmy niczego rozróżnić. Z głośnym krzykiem, który zdawał się dobiegać skądś spoza mnie, uniosłam latarnię. Ujrzałam twarz Draculi – nigdy jej nie zapomnę – a następnie, ku swemu najwyższemu zdumieniu, jakąś inną postać stojącą tuż za jego plecami. To ona właśnie przed chwilą zbiegła po schodach, budząc w krypcie rozliczne echa. Miała kształt równie trudny do sprecyzowania jak sylwetka Draculi, choć była masywniejsza i sprawiała wrażenie żywego człowieka. Wykonała gwałtowny ruch. Ujrzałam jakiś srebrzysty przedmiot w jej uniesionej ręce. Ale Dracula wyczuł obecność intruza, gdyż odwrócił się błyskawicznie na pięcie i pchnął napastnika. Był zaiste mocarzem. Jego potężnie zbudowany przeciwnik w jednej chwili rozpłaszczył się na przeciwległej, kamiennej ścianie krypty. Usłyszeliśmy tępe uderzenie, a następnie głuchy jęk. Dracula, z mrożącym w żyłach krew spokojem, odwrócił się w naszą stronę, a następnie popatrzył na jęczącego napastnika.

Nieoczekiwanie na schodach znów rozległy się szybkie kroki – kryptę przeszył ostry blask ręcznego reflektora. Dracula zachwiał się i odwrócił niczym smuga upiornego mroku – ale za późno… Ktoś wyłuskał go z ciemności snopem elektrycznego światła, uniósł ramię i strzelił.

W pierwszej chwili myślałam, że Dracula ruszy na nas z całym impetem, przeskakując sarkofag. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Stał nieruchomo, po czym zatoczył się do tyłu tak, iż ujrzałam nagle jego twarz o wyrazistych rysach, a następnie chwiejnym krokiem ruszył do przodu, by po kilku krokach runąć na kamienną posadzkę z odrażającym dźwiękiem pękających kości. Jego ciało zaczęło skręcać się w konwulsjach, ale szybko znieruchomiało. W parzącym, jaskrawym świetle reflektora zaczął rozpadać się w proch wraz ze strojnymi szatami.

Ojciec puścił moją rękę, i wymijając rozpadające się na posadzce w pył truchło, ruszył prosto w strumień światła.

– Helen! – zawołał… a może tylko wyszlochał jej imię… albo wyszeptał.

Ale również Barley, chwytając latarnię mego ojca, ruszył do przodu. Masywny mężczyzna spoczywał na kamiennych płytach podłogi, obok niego leżał srebrny sztylet.

– Och, Elsie – wychrypiał umierający.

Z głowy ciekła mu strużka ciemnej krwi. Kiedy patrzyliśmy na niego sparaliżowani, oczy mu znieruchomiały.

Barley rzucił się na pokrytą kurzem posadzkę i przypadł do roztrzaskanego ciała. Dławiła go rozpacz i zdumienie.

– Zwierzchnik James?

79

Hotel w Les Bains chlubił się salonem o wysoko sklepionym suficie, gdzie goście mogli spędzać beztrosko czas przy płonącym kominku. Tego dnia jednak maitre d'hotel, choć rozpalił ogień, zamknął drzwi przed innymi gośćmi. «Po wyprawie do monasteru jesteście bardzo wyczerpani" – oświadczył, stawiając na stoliku butelkę koniaku i kieliszki pięć kieliszków, zupełnie jakby nasz zabity kompan miał pić razem z nami. Jednak z wymiany spojrzeń między moim ojcem a maitre d 'hotel wywnioskowałam, że musiały one znaczyć coś więcej.

135
{"b":"97494","o":1}