– Nie musisz się rumienić.
– Wzięła ode mnie biustonosz i powiesiła go na sznurze. Musiała błędnie odczytać wyraz mojej twarzy. Prawda, byłem zakłopotany, ale także w jakiś osobliwy sposob zadowolony. Już dawno nikt nie nazywał mnie inaczej, jak "pan Apfel" czy "Victor". Następnego dnia poczta przyniosła list od firmy adwokackiej w Chicago. Dotyczył tamtych siedmiuset tysięcy dolarów. Pieniądze pochodziły z pakietu akcji w Delaware, które wypuszczono w roku 1933, by zapewnić mi dostatnie życie na starość. Moich rodziców zarejestrowano jako założycieli. Pewne długoterminowe inwestycje przyniosły owoc w postaci owego nieoczekiwanego strumienia forsy. Suma, którą wpłacono na moje konto, była już po potrąceniu podatków. Od samego początku sprawa wyglądała bezsensownie. Moi rodzice nigdy nie mieli tyle pieniędzy. Ja ich nie potrzebowałem. Oddałbym je, gdybym wiedział, od kogo Kluge je ukradł. Postanowiłem, że jeśli za rok o tej porze nie będę siedział, przekażę je na jakiś cel dobroczynny. Ratujmy wieloryby, na przykład, albo może Towarzystwo L5. Ranek spędziłem w ogrodzie. Potem poszedłem do supermarketu i kupiłem trochę świeżej mielonej wołowiny i wieprzowiny. Czułem się świetnie, gdy ciągnąłem moje zakupy do domu w składanym wózku z drutu. Kiedy mijałem srebrnego Ferrari, uśmiechnąłem się. Lisa nie zabrała jeszcze swojego prania. Zdjąłem wszystko ze sznura, poskładałem, po czym zastukałem do drzwi domu Kluge'a. – To ja, Victor.
– Wejdź, Jankesie.
Znalazłem ją tam, gdzie pooprzednio, ale tym razem przyzwoicie ubraną. Uśmiechnęła się do mnie; gdy zobaczyła kosz z bielizną, uderzyła się dłonią w czoło. Podbiegła, by wziąć go ode mnie. – Przepraszam, Victor. Naprawdę sama chciałam to…
– Nieważne – powiedziałem.
– Nic się nie stało. A przynajmniej mam okazję, by zapytać cię, czy znowu zjesz ze mną kolację? Coś przebiegło jej przez twarz, co szybko ukryła. Może "amerykańska kuchnia" nie smakowała jej aż tak bardzo, jak zapewniała. A może to wina kucharza. – Jasne, Victor, bardzo chętnie. Może ja się tym zajmę. A ty odsłoń te kotary; ciemno tu jak w grobie. Wyszła szybkim krokiem. Spojrzałem na włączony ekran. Widniało na nim tylko to: "stosunek-p". Pomyślałem, że wystukała niewłaściwą literę. Gdy odsuwałem zasłony, zobaczyłem samochód Osborne'a podjeżdżający do krawężnika. Weszła Lisa, w nowej koszulce. Tym razem napis reklamował księgarnię sf A CHANGE OF HOBBIT, zaś pod napisem był rysunek pękatego stworzonka o stopach porośniętych sierścią. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, jak Osborne dochodzi do domu. – Mój drogi Watsonie – powiedziała – oto inspektor Lestrade ze Scotland Yardu. Poproś go do środka. Nie była to odzywka na miejscu; porucznik wchodząc obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. Wybuchnąłem śmiechem. Lisa usiadła na obrotowym stołku, zachowując twarz pokerzysty. Siedziała niedbale, jedną dłoń trzymając w pobliżu klawiatury. – No więc, Apfel – zaczął Osborne – w końcu ustaliliśmy prawdziwe nazwisko Kluge'a. – Patrick William Gavin – odezwała się Lisa.
Mineło wiele czasu, zanim Osborne był w stanie zamknąć rozdziawione usta. Od razu otworzył je znowu. – Skąd pani o tym wie, do cholery?
Leniwie pogłaskała palcami klawiaturę.
– No więc, oczywiście poznałam je dziś rano, gdy weszłam do pańskiego biura. W waszym komputerze jest taki maleńki lewy program, który szepce mi coś do ucha za każdym razem, gdy wymienia się nazwisko Kluge. Ale mnie to było niepotrzebne. Wiedziałam już pięć dni temu. – To dlaczego, do… dlaczego mi pani nie powiedziała? – Nie pytał pan. Przez chwilę oboje wściekle na siebie patrzyli. Nie miałem pojęcia, co zaszło przed tym wszystkim, ale było zupełnie jasne, że oboje ani trochę się nie lubili. Tym razem Lisa była górą i wyraźnie się z tego cieszyła. Następnie spojrzała na ekran, zdziwiła się i szybko nacisnęła klawisz. Słowo, które było tam przedtem, zniknęło. Spojrzała na mnie zagadkowo, po czym ponownie obróciła się w stronę Osborne'a. – Jeśli pan sobie przypomina, sprowadził mnie tu pan, bo wasi ludzie nie mogli sobie poradzić. Ten system miał udar mózgu, zanim się tu znalazłam; był praktycznie w katatonii. W znacznym stopniu klapnął, a wy nie potrafiliście go podnieść – w tym miejscu się uśmiechnęła. – Uznaliście, że mnie nie uda się zepsuć więcej niż wam. Poprosiliście mnie więc, żebym spróbowała złamać kody Kluge'a nie niszcząc jednocześnie całego systemu. No więc zrobiłam to. Trzeba było tylko przyjść, podłączyć sie, a ja zwaliłabym wam na kolana całe tony wydruków. Osborne słuchał w milczeniu. Może nawet zdawał sobie sprawę, że popełnił błąd. – I co pani otrzymała? Można to zobaczyć?
Skinęła głową i nacisnęła kilka klawiszy. Tekst zjawił się na jej ekranie, a także na drugim, który stał obok porucznika. Wstałem i zacząłem czytać to, co było u Lisy. Był to krótki życiorys Kluge'a/Gavina. Facet miał mniej więcej tyle lat, co ja, ale kiedy do mnie strzelano w dalekim kraju, on zbierał pierwsze plony w raczkującej wówczas technice komputerowej. Siedział w niej od samego początku pracując w wielu czołowych zakładach badawczych. Zaskoczyło mnie, że potrzeba było aż ponad tygodnia, by go zidentyfikować. – Ułożyłam to na podstawie wywiadu – powiedziała Lisa, gdy my czytaliśmy. – Przede wszystkim musicie zdać sobie sprawę, że Gavin nie istnieje w żadnym systemie informacji komterowej. Dzwoniłam więc po ludziach w całym kraju – a nawiasem mówiąc, on sobie tu zrobił ciekawy układ telefoniczny: przy każdym połączeniu jest generowany nowy numer, a więc nie można ustalić, skąd są rozmowy – i zaczęłam rozpytywać, kto był ważny w informatyce w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Podano mi wiele nazwisk. Wtedy już wystarczyło tylko odszukać, kogo nie ma w rejestrach. Gavin sfingował własną śmierć w roku 1967. Znalazłam nawet o niej wzmiankę w jednej gazecie. Wszyscy, którzy go znali, a z którymi rozmawiałam, słyszeli o jego śmierci. Na Florydzie jest jego akt urodzenia i to było jedyne świadectwo jego istnienia, jakie znalazłam. Był jedynym facetem, którego znali ludzie z branży, a który nie pozostawił po sobie żadnego śladu. Uznałam to za ostateczny dowód. Osborne skończył czytać, po czym podniósł wzrok. – Dobrze, pani Foo. Czego jeszcze się pani dowiedziała? – Złamałam kilka jego kodów. Miałam trochę szczęścia, bo dobrałam się do jego podstawowego programu rozbójniczego, który napisał, żeby atakować programy innych osób, i udało mi się go skierować przeciwko kilku jego własnym programom. Wykryłam kilka haseł, z zapisem, skąd pochodzą. I nauczyłam się kilku jego sztuczek. Ale to dopiero wierzchołek góry lodowej. Machnęła ręką w stronę milczących metalowych mózgów stojących w pokoju. – Jednej rzeczy nie umiałam rozgryźć: co to może być. Jest to najprzemyślniejsza broń elektroniczna, jaką kiedykolwiek opracowano. Uzbrojona jak pancernik. Musi taka być; na świecie jest wiele zgrabnych programów, które łapią intruza i wieszają się na nim jak terier na zwierzynie. O ile dobrałyby się do Kluge'a, był on w stanie się przed nimi obronić. Ale zazwyczaj właściciele programów nawet nie wiedzieli, że ich okradziono. Kluge spadał na nich jak pocisk samosterujący, nisko lecący, szybki i zwinny. A swój atak kierował przez kilkanaście zabezpieczeń. Poza tym miał wiele atutów. Obecnie wielkie systemy są silnie chronione; używa się haseł i bardzo wymyślnych kodów. Ale Kluge pomagał opracowywać większość z nich. Potrzebny jest nie byle jaki zamek, by powstrzymac ślusarza, Kluge zaś pomagał instalować znaczną część najgłówniejszych systemów. Pozostawił w nich mnóstwo informatorów ukrytych w oprogramowaniu. Jeśli kody zmieniano, sam komputer przesyłał o tym informację do podsystemu, do którego Kluge mógł się później podłączyć. To tak, jakby ktoś kupił sobie największego, najzłośliwszego, najlepiej wytresowanego psa-wartownika, jakiego można sobie sprawić. I tej samej nocy facet, który tresował psa, przychodzi, klepie go po głowie i okrada cię w ciemno. Lisa jeszcze długo mówiła w tym stylu. Obawiam się, że kiedy zaczęła ten monolog o komputerach, dziewięćdziesiąt procent mojego mózgu wyłączyło się. – Chciałabym pana o coś zapytać, Osborne – powiedziała w końcu. – Słucham?
– Jaki jest mój status w tej sprawie? Czy mam za was rozwiązywać ten przypadek, czy też po prostu spróbować doprowadzić ten system do takiego stanu, że doświadczony użytkownik poradzi sobie z nim? Osborne zamyślił się nad tym. – Co mnie martwi – dodała – to to, że grzebię w wielu zastrzeżonych bankach danych. Zaczynam się bać, że pewnego dnia ktoś zastuka do drzwi i mnie zapudli. Pan też się powinien niepokoić. Niektóre z tych agencji wcale by sobie nie życzyły, żeby gliniarz z wydziału zabójstw wtykał nosa do ich spraw. Osborne zjeżył się. Może Lisie właśnie o to chodziło. – Co mam zrobić? – warknął.
– Błagać na kolanach, żeby pani została? – Nie. Potrzebne mi jest tylko pańskie upoważnienie. Nie musi być na piśmie. Niech pan tylko powie, że popiera pan to, co robię. – Niech pani posłucha. Z punktu widzenia miasta Los Angeles oraz stanu Kalifornia ten dom nie istnieje. Nie ma tu żadnej działki budowlanej. Nie występuje w księgach wieczystych. To miejsce znajduje się w prawnym niebycie. O ile w ogóle ktoś mógłby panią upoważnić do użycia tego wszystkiego, to tylko ja, bowiem ja jestem przekonany, że zostało tu popełnione morderstwo. Niech więc pani robi dalej to, co dotychczas. – To niezbyt wiele warte zobowiązanie – zamyśliła się.
– Innego pani nie dostanie. Czy jest coś jeszcze?
Odwróciła się do klawiatury i pisała przez chwilę. Wkrótce rozległ się stukot drukarki i Lisa wyprostowała się. Spojrzałem na ekran. Widniały tam słowa: "zetknąć usta z tylną częścią ciała-p". Zrozumiałem, że "zetknięcie ust" miało oznaczać całowanie. Ci ludzie mają widać własny język. Lisa spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. – Nie ty – powiedziała szeptem.
– On.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, o czym mówi.
Osborne zabrał swój wydruk i ruszył do wyjścia. I znowu nie mógł się powstrzymać, żeby przy drzwiach nie wydać ostatnich poleceń. – Jeśli pani znajdzie coś, co będzie wskazywało, że Kluge nie popełnił samobójstwa, proszę dać mi znać. – Dobrze. On nie popełnił samobójstwa.