Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nazywam się major Kolców – oświadczył, patrząc wprost w obiektyw zimnym, nieporuszonym wzrokiem. -Dowodzę oddziałem, który skonfiskował ten konwój. Powiem od razu, zanim przejdę do konkretów: nie chcę, aby zginęła choć jedna osoba więcej. Mam nadzieję, że zdołamy się porozumieć. Ale jeśli ktoś będzie próbował użyć przeciwko nam siły, nie zawahamy się ani przez moment.

– Kolców odsunął się na bok, ukazując kamerze wciąż otwarte tylne drzwi szpitalnego furgonu. W plątaninie medycznej aparatury, otaczającej dziewczynkę, przybyły pryzmy kontrastujących ze szpitalną bielą, ciemnozielonych skrzyń.

To, jak się pewnie domyślacie, materiał wybuchowy- wyjaśnił Kolców, pokazując je palcem. – A teraz spójrzcie tu – pokazał palcem kasetę z chropowatego, czarnego plastiku, noszoną przy pasie. – To wojskowy zestaw biomedyczny. Buster, jak go popularnie nazywają. Aparatura czuwająca nad pulsem, ciśnieniem i funkcjami życiowymi. Każdy z moich ludzi ma coś takiego, a emitowany przez nasze bustery sygnał radiowy jest odbierany przez komputer pokładowy ciężarówki, sprzężony z zapalnikami. Jeśli którykolwiek z nas zostanie zastrzelony, ogłuszony, sparaliżowany wstrząsem elektrycznym lub zaatakowany w inny sposób, ciężarówka wyleci w powietrze. A dziewczynka razem z nią. W tych skrzyniach jest dość materiału wybuchowego, aby z furgonu została tylko garstka popiołu. Mam nadzieję, że przekonałem was, iż lepiej z nami negocjować, niż się bić. Daję teraz właścicielom tego konwoju następne pięć minut na przygotowanie, zanim ogłoszę nasze żądania.

Kolców odwrócił się i wymaszerował z pola widzenia. Buyoma przełączył teraz transmisję na drugą z kamer. Monitory wypełnił widok parkingu, otoczonego podwójnym szpalerem ludzi w podobnych jak u Kolcowa panterkach i pasiastych koszulkach. Część, obstawiając parking od zewnątrz, odstraszała gromadzących się coraz liczniej gapiów z zatrzymujących się w pobliżu samochodów i ciężarówek. Kilku innych, niedaleko szpitalnego furgonu, pilnowało leżących twarzami do ziemi ludzi z konwoju. Buyoma wypatrzył w grupie pilnowanych Jacqueline i wydał YiMakerowi polecenia zbliżenia na nią. Utrzymał ten obraz przez kilkanaście sekund, a potem wpuścił ID stacji i pierwszy z przygotowanych już spotów reklamowych. Potem wyprostował się i czekając, aż w Centrum zjawią się wezwani już dodatkowi pracownicy, po raz pierwszy od chwili napaści na konwój znalazł czas, aby otrzeć pot z czoła.

*

Dougowi Schlafowi było dobrze. W chwili, gdy Perhat tracił przytomność po ciosie Kałmuka, Doug pogrążał się powoli we śnie, z głową złożoną na biuście dziewczyny z baru, zbyt niepodatnym na ciążenie ziemskie, aby nie podejrzewać po nim ingerencji chirurga. Jego myśli krążyły leniwie, coraz wolniej, wokół tego, iż zapewne są na świecie kraje, gdzie kobiety oddają się mężczyznom z dziesiątków rozmaitych przyczyn. Gdzie czasem robią to z miłości, czasem z braku rozrywek, z niewyżycia albo na złość innemu mężczyźnie… Amerykanki były pod tym względem potwornie nudne, znały tylko jeden godziwy powód do uprawiania seksu – inwestycję. Szły do łóżka tak, jak kupuje się akcje, jeśli tylko facet mógł zapewnić należytą pozycję społeczną i prestiż. Przy całej surowości obyczajów, jaka zdumiewała w Stanach przybyszów ze Starego Kontynentu, być tutaj Don Juanem nie stanowiło problemu. Zwłaszcza dla zawodowego menedżera.

Czy można, u licha, mieć wyrzuty sumienia, że gra się w coś, w co grają wszyscy? Jutro będzie musiał delikatnie uświadomić Paoli, że zainwestowała niewłaściwie, że on, Doug, jest wolnym duchem i nie zamierza się żenić. Ćwiczył to już tyle razy, a jednak zawsze było mu w takiej chwili przykro, że musi sprawić dziewczynie zawód. Zwłaszcza, jeśli starała się tak bardzo, jak Paola. W słabym świetle, bijącym zza odsłoniętego okna, dostrzegał delikatne zwiotczenie skóry na jej szyi i sieć drobniutkich zmarszczek wokół oczu. Musiała już mieć trzydziestkę za sobą. Musiała każdego poranka budzić się ze świadomością, że czas na odniesienie w życiu sukcesu coraz bardziej się kurczy i trzeba się spieszyć, zanim pewnego dnia okaże się, że na wszystko jest już za późno.

Do cholery, przecież to nie jego wina. Czasem nachodziła go obawa, czy nie jest zbyt poczciwy, aby odnieść w tym świecie prawdziwy sukces.

Nie musi jej tego mówić od razu jutro, pomyślał sennie, zapadając się w miękkie zapomnienie. Wszystkie sprawy, które prowadził, układały się pomyślnie i pewnie zabawi w Seattle jeszcze parę dni.

W tym właśnie momencie odezwał się telefon. Dźwięk, jaki wydawał z siebie ten niewielki aparacik, zintegrowany z zegarkiem, organizerem i podstawowymi funkcjami stacji sieciowej, musiał być opracowywany przez długie miesiące pod kierunkiem najznamienitszych otolaryngologów i psychiatrów. Dźwięk ów, modulowany w szarpiący za jelita świergot, gdzieś na pograniczu słyszalnych częstotliwości, mógł poderwać z grobu umarłego. Doug nie potrafiłby wyjaśnić, w jaki sposób ten efekt osiągnięto, ale w każdym razie wiedział, i potwierdzał to każdy, z kim rozmawiał, że zaprogramowany w ich telefonach sygnał alarmu przyprawiał o kilkusekundowy atak irracjonalnego, panicznego strachu.

Wyskoczył z łóżka jak oparzony, z łomoczącym sercem, i rzucił się po omacku szukać źródła przeraźliwego dźwięku. Znalazł wreszcie aparat w stosie rzuconej na krzesło garderoby. Kiedy go rozkładał, dostrzegł, iż Paola siedzi na łóżku, z prześcieradłem przyciśniętym kurczowo do napompowanych silikonem piersi i tak wytrzeszczonymi z przerażenia oczami, że w innych okolicznościach zapewne parsknąłby na jej widok śmiechem.

– Li Mitcher, centrala – odezwał się głos w telefonie. -Doug, mamy poważny problem. Załoguj na szybkim.

– Aż tak? – Doug już się ubierał, ściskając telefon między barkiem a uchem.

– Aha. Jesteś u siebie?

– Tak.

– To chyba szybciej będzie, jak pojedziesz do biura. Zaraz tam obudzę kogo trzeba, żeby się przygotowali. Zespół kryzysowy powinien zacząć pracę za trzynaście minut. To tyle.

Doug nie chciał być tym z członków zespołu, który się spóźni.

– Hej, zaraz - przypomniał sobie o tym pytaniu w ostatniej chwili, kiedy człowiek z Centrali już się wyłączał. -A o co właściwie chodzi?

– Kontrakt z Santa Clausem jest poważnie zagrożony. Włącz sobie transmisję.

Znalazł jeszcze chwilę czasu, by pogłaskać dziewczynę po czarnych, długich włosach i powiedzieć parę przepraszających słów, ale były to tylko mechaniczne gesty. Nie był już w stanie myśleć o niczym innym niż o nie sfinalizowanej operacji.

Rzecz w tym, że prowadził ten kontrakt od początku do końca. Cokolwiek się tam stało, nie może się okazać, że to on popełnił błąd.

Wcześniej zdarzało mu się sarkać na ten stosunkowo niewielki, raczej pozbawiony luksusów hotelik z zaglądającą w okna reklamą pierogów Tiomkina. Ale wybrał go właśnie z myślą o takich sytuacjach jak ta. Dyspozycyjność należała do trzech podstawowych wymogów, jakie spełniać musiał menedżer jego szczebla. Trzeba było albo wozić się z kupą sprzętu, albo nie oddalać od centrum komunikacyjnego bardziej niż na regulaminowe dziesięć minut. Doug miał złe doświadczenia z centrami w dużych hotelach, zawsze w krytycznej chwili okazywało się tam, że coś nie pasuje, czegoś nie sposób wyregulować, a jedyny w okolicy człowiek mający o miejscowym złomie jako takie pojęcie akurat gdzieś przepadł wraz z jedynym egzemplarzem karty otwierającej dostęp do paneli kontrolnych systemu. Z dwojga złego wolał już uwiązanie na dziesięciominutowej smyczy wokół miejscowego biura.

W nadbrzeżnej dzielnicy o tej porze, na progu nocy, było już prawie pusto. Rozpędził się długą, wąską ulicą, wiodącą ku oceanowi, potem zakręcił w lewo w przelotówkę, a chwilę później podjeżdżał już pod wielki, srebrzysty biurowiec przypominający poprzecznym przekrojem cząstkę pomarańczy. Trwało to tylko kilka minut, tak że Doug nawet nie miał czasu włączyć w samochodzie transmisji. W holu na dole system zabezpieczenia budynku zerknął Schlafowi w tęczówki, zeskanował linie papilarne i dopiero wtedy zaakceptował jego kartę magnetyczną. Czekała już nań winda, a na dwudziestym trzecim piętrze, w biurach NFG, uruchomione centrum komunikacyjne i wciąż jeszcze z lekka zaspany dyżurny. Doug nie tracąc czasu na powitania, dopadł stanowiska, jedną ręką wtykając w szczelinę pulpitu swoją kartę, drugą zaś uruchamiając procedury identyfikacji i włączenia do telekonferencyjnego, wirtualnego stołu.

Powietrze za plecami Schlafa zmętniało, potem przepierzenia, pomiędzy którymi siedział, zasklepiły się czarną błoną nieprzenikliwego pola. Komputer potwierdził jego obecność. Tkwił w wąskiej kabinie, jak w komórce plastra miodu, mając przed sobą tylko ekrany, klawiaturę z wbudowanym glideboksem i wytrzeszczone na niego szklane oko kamery.

Od telefonu minęło siedem minut i pięćdziesiąt sekund, ale nie miał czasu, by poczuć z tego powodu satysfakcję, pochłonięty, przygotowaną już przez komputer prezentacją niedawnych wydarzeń na kijowskiej autostradzie.

Dopiero zapoznawszy się z relacjami NewsNetu, zaczął sprawdzać, kto bierze udział w naradzie. Czterech ludzi z Centrum znał doskonale; siwawy drugi szef zarządu, któremu eliptyczne, druciane okulary nadawały wygląd dziewiętnastowiecznego subiekta, dwaj kierownicy programów i śniada, rozpaczliwie ukrywająca swą starość szefowa wydziału politycznego. Znał też z widzenia kilku ludzi z zespołu ekspertów. Dwóch z nich korzystało z niepełnego połączenia, dysponowali tylko dźwiękiem. Przerzucał kolejne ekrany, aż trafił na szatynkę w średnim wieku, o prostych, długich do pół ucha włosach, ubraną w kraciasty, błękitno-zielony kostiumik. Jeszcze zanim sięgnął do klawiatury sprawdzić, kto to taki, już wiedział, że ta osoba ma dla sprawy kluczowe znaczenie. Dopiero znacznie później uświadomił sobie, skąd to wiedział. Kobieta była zbyt starannie przygotowana, jak na środek nocy, która okrywała teraz Wschodnie Wybrzeże. Makijaż, nienaganność stroju i uczesania wskazywały, że nie została przywołana nagłym alarmem.

– Myślę, że nie będziemy już dłużej czekać – odezwał się Drugi Szef.

Komputer wyświetlił przed Dougiem informację, z której wynikało, że kobieta w błękicie i zieleni, Lana Schuyskyj, jest upełnomocnioną przedstawicielką nowojorskiej spółki prawniczej VanderOve. Doug oczywiście doskonale znał tę firmę. Pełniła ona rolę amerykańskiego eksponenta interesów porozumienia głównych rosyjskich mafii i nie sposób było jej nie znać, załatwiając jakiekolwiek interesy ze Wschodem i Europą Środkową. Na Lane Schuyskyj nigdy się jednak dotąd nie natknął.

42
{"b":"89977","o":1}