Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Nie lubię polityki, nie znam się na niej i niczego po swojej misji się dla siebie nie spodziewam. Jeśli zdołam coś zrobić dla dobra ludzi, zapobiec nieszczęściom, rozlewowi krwi, będę bardzo szczęśliwa. Wierzę, że ludzie zawsze mogą się zrozumieć i żyć w pokoju, muszą tylko próbować. I skoro pojawiła się szansa, by im w tym pomóc, uznałam, że nie wolno mi odmawiać. Jestem to winna obu moim ojczyznom.”

Dokładnie tyle jest w jej wypowiedziach treści, powtarzanej na przeróżne sposoby, ozdabianej różnymi gładkimi frazami. Jeszcze nie ogłoszono żadnych poważnych badań, ale już widać, że Marika chwyciła, że skupiła na sobie jeden z tych irracjonalnych przypływów ślepego zaufania, jakim od czasu do czasu ludzie obdarzają kogoś z przyczyn, które tylko najtęźsi spece potrafią wyjaśnić i spreparować. Łatwo to dostrzec po zachowaniu mediów. Oni mają swoje sieci badawcze, wyspecjalizowane w błyskawicznym szacowaniu, co się ludziom spodoba, a co nie. Ramówki, sajty w sieci i kolumny tabloidów układane są według tych szacunków. Nie eksponowaliby Mariki aż tak, gdyby nie mieli co do jej społecznego odbioru pewności.

Ta popularność Mariki budzi moją radość. Choć mogłoby się wydawać, że jest w tym coś absurdalnego, kiedy tak przypadkowa i zupełnie nie przystająca do sprawy osoba jak ona zaczyna nagle przyćmiewać przewodniczącego Grupy Kontaktowej i głównego negocjatora. Dla mnie jednak najważniejsze jest, że ta dziewczyna ma szansę zmienić ogólne nastawienie opinii publicznej do negocjacji. Poranny przegląd mediów nastrajałby dużo bardziej optymistycznie, gdyby nie szeroko relacjonowane wydarzenia w Fourmies. Późnym wieczorem poprzedniego dnia doszło tam do jakiejś awantury w barze z udziałem kilku przesiedleńców. Policjanci z miejscowego komisariatu aresztowali najbardziej krewkich uczestników zajścia – i w tysiącu innych przypadków na tym by się skończyło. Ale nastroje w tej okolicy są na tyle złe, że przez noc wokół komisariatu zebrał się kilkusetosobowy tłum domagający się linczu na zatrzymanych imigrantach. Są wznoszone okrzyki przeciwko Komisji, Grupie Kontaktowej i mnie osobiście.·

Rozmowy z Valentshikoffem są zawsze bardzo serdeczne, ale rzeczowe. Obaj mamy mało czasu i żadnego powodu, aby czarować się długimi, kurtuazyjnymi wywodami.

– Nie da się ukryć, że jesteś w wyjątkowo ciężkiej sytuacji – zaczyna on, kiedy tylko zostajemy sami w moim gabinecie.

– Wypadam z profilu, wiem. Opinia publiczna obciąża mnie winą za wszystkie swoje problemy z imigrantami. To źle, ale jeszcze nic nie zostało przesądzone.

Na pewno nie fatygował się tylko i wyłącznie po to, aby mi powiedzieć o moich pogarszających się notowaniach.

– To nie jest chwilowe. Popełniliście z Tourillem błąd: nadużyliście nadziei. Za bardzo staraliście się ludzi prze- konać, że problem na pewno zostanie rozwiązany. Teraz to wszystko skupia się na tobie. Twój obraz w badaniach wygląda fatalnie. Bardzo bym nie chciał, po tych wszystkich latach naszej współpracy, żebyś się teraz spalił.

Valentshikoff nosi starannie przystrzyżone, czarne wąsy, włosy ma gęste, aż pobłyskujące granatem – jestem pewien, że implantowane. Jak większość zasymilowanych, zdradza nieco przesadną dbałość o swój wygląd -ludzie z jego branży nie muszą być zabójczo przystojni, noszą bez żenady okulary i mają brzuchy. Zasymilowani przejawiają też szczególne zainteresowanie formalnymi tytułami do sprawowanych funkcji – wręcz kolekcjonują zaliczane staże i uczelnie, a dzieci zmuszają do rywalizacji z małymi Koreańczykami i Chińczykami o prymusostwo. Gdybym miał ująć to najkrócej, rzekłbym, że zasymilowani traktują wszystko nazbyt serio. W jego wypadku dotyczy to także wyborców. – Na szczęście jesteśmy dziś o tyle mądrzejsi, żeby nie przesadzać z demokracją. Większość może, i powinna, decydować o wyborze wartości i ogólnych zasad – usiłuję rozładować sytuację banałami. – Ale dobór osób i konkretnych rozwiązań to już domena elit. Wiesz, co mam na myśli: nie ubiegam się już o stanowiska pochodzące z powszechnego wyboru…

– Jacques, to nie jest moja prywatna opinia – ucina krótko.

Zapala cygaretkę, którą od początku rozmowy trzymał w ręku. Na długą chwilę zapada cisza. Może to przypadek, a może celowo sięgnął po zapalniczkę akurat teraz, aby pozwolić mi posmakować ukrytej w jego słowach, niewypowiedzianej groźby.

Nie mam na nią żadnej odpowiedzi.

– Rozmawiano o tym wczoraj w dobrze zorientowanym gronie – zaczyna, otoczywszy się błękitnym, gryzącym dymem. – Chyba się domyślasz konkluzji?

Wiem, co to jest dobrze zorientowane grono.

– Powiedz, skoro po to tu przyjechałeś.

– Konkluzja jest taka: czas się skończył. Musisz zamknąć tę sprawę. Nie chcemy zmiany mediatora. Mówię, bo w Komisji jest taka opcja…

– Monbright? – pytam. Kiwa tylko głową.

Taka zmiana to tylko dalsze miesiące jątrzenia. Chcemy rozwiązania problemu. Chcemy, żebyś to ty go rozwiązał.

Zaczęło się nie najlepiej, ale teraz wszystko wydaje się zmierzać w najlepszym z możliwych kierunków. To oznacza, że mogę liczyć na poparcie? Tak. To znaczy, że po naradzie uznano koncepcję Autonomii Etnicznej za stosunkowo najlepsze wyjście z sytuacji. Jeśli przy jej oficjalnym ogłoszeniu napotkasz trudności ze strony Komisji, postanowiono udzielić ci poparcia.

Nad ranem zdarza się, że moja twarz płata mi figle. Nie mogę powstrzymać szerokiego uśmiechu, pełnego zarazem ulgi i dumy. Valentshikoff na ten widok także uśmiecha się pod wąsem, przygryzając ustnik cygaretki. Robi taką minę, jakby to on sam mi osobiście załatwił, ale niech tam mu będzie.

*

– Pan nie może tego zrobić!

Po raz drugi Gruyer podnosi głos – i zaraz milknie, jakby poniewczasie zakłopotany swoim wybuchem. Patrzy na mnie, zaciskając usta tak, że aż mu bieleją wargi.

Mierzymy się wzrokiem, w zapadłym nagle pełnym zażenowania milczeniu. Rozmawiamy w gronie doradców, z którymi na co dzień kontaktuję się rzadko.

– Panie przewodniczący – Gruyer pierwszy nie wytrzymuje tego milczenia – to złe wyjście z sytuacji. Przecież to oznacza stworzenie osobnej kategorii obywateli, to narusza podstawy ustrojowe Unii.

– Niech pan nie przesadza – Tourill w tej sprawie popiera mnie twardo od samego początku, to mu trzeba zapamiętać. – W południowych regionach samorząd islamski funkcjonuje już od dłuższego czasu i Unia jakoś się przez to nie zawaliłam

– Samorząd islamski nie oznacza wyjęcia części obywateli, deklarujących pewną narodowość, spod władzy sądowniczej regionu, w którym zamieszkują, i poddania ich sądom etnicznym. Ani żadnej ze spraw, o których tu mówi pan przewodniczący. Przecież… – milczy chwilę, wykonując rozpaczliwy gest rękami, jakby szukał słów; niepotrzebnie zmienia swój zazwyczaj rzeczowy styl, jako aktor jest bardzo nieprzekonujący. – Przecież to otwarcie drogi powrotu do państw narodowych. I gorzej, do państw narodowych rządzonych przez jakieś plemienne mafie!

– Panie Gruyer – przypominam oschle. – Rzeczywiście, pojawiła się swego czasu sugestia, jakoby doktor Ku-ruta łączył oficjalnie zajmowane stanowisko z uczestnictwem w jakiejś nieformalnej hierarchii, rządzącej z ukrycia społecznością imigrantów. Był to wymysł niezbyt poważnej prasy, powiązanej z kręgami jednoznacznie faszystowskimi, a sąd orzekł, iż mamy do czynienia z pomówieniem. Niech pan nie sięga po takie argumenty.

– Nie rzucam podejrzeń na Kurutę. Ale tak czy owak, jest wielce prawdopodobne, że taka nieformalna struktura istnieje. Albo że powstanie w którymś momencie. Autonomia Etniczna może dać tego rodzaju narodowym mafiom niezwykłe możliwości rozwoju. Jeżeli uda jej się skorumpować sądy etniczne, to dalej, posługując się przemocą i terrorem, mafia będzie w stanie przejąć całkowitą władzę w grupie i podporządkować ją swoim interesom, tym samym zyskując zinstytucjonalizowany wpływ na władze regionu i Unii.

– Panie Gruyer, próbuje nas pan straszyć jak pierwszych lepszych ludzi z ulicy? Każda mafia stara się skorumpować sądy, policję i administrację, bez względu na to, w jakich warunkach ustrojowych działa. Jak dotąd wiele z nich doskonale sobie z tym radziło bez Autonomii Etnicznej. Niech pan posłucha… – Oczywiście, to nie on ma słuchać, tylko cały zgromadzony w moim gabinecie zespół, którego szefem jest Gruyer. Mógłbym po prostu uciąć: „Tak zadecydowałem, i już, komu się nie podoba, może odejść”. Ale chodzi o to, by ludzie wiedzieli, że mam rację.

– Niech pan posłucha – kontynuuję. – Sto kilkadziesiąt lat temu rządy europejskie miały analogiczny problem: wskutek rewolucji technologicznej pojawiły się społeczne napięcia pomiędzy pracodawcami a przemysłowym proletariatem. Ten drugi zaczął się organizować w gangi i posługiwać przeciwko fabrykantom przemocą: organizując strajki, dokonując zaboru mienia… Tak, biorąc sprawę na zimno, związki zawodowe to nic innego jak zwykłe gangi. Stosowały przemoc, fabrykanci też odpowiadali przemocą i nie wiadomo, do czego by to doprowadziło, gdyby nie jedno genialne posunięcie: uznanie reprezentatywności związków i włączenie ich do struktur demokratycznego państwa. To wcale nie załatwiło problemów, och, przez całe dziesięciolecia sprzeczności wciąż dawały o sobie znać, czasem nawet sytuacja się zaogniała – ale ostatecznie zapobieżono konfrontacji. Dano robotniczemu żywiołowi legalną, akceptowaną formę realizowania swych aspiracji.

Nie potrafi zdobyć się na nic lepszego, niż mruknięcie, że to nie jest do końca porównywalne. Ale już widzę po twarzach zebranych, że mój dar przekonywania bierze górę. – Pan, panie Gruyer – ciągnę, niemal uskrzydlony morderczą logiką swojego wywodu – jest człowiekiem skupionym na szczegółach. Jest pan w nich doskonały, i cenię pana za to. Ale decyzje polityczne wymagają szerokiej perspektywy, śmiałości myślenia! Co my dzisiaj mamy? Mamy dokładnie taką samą sytuację, jak po rewolucji przemysłowej, tylko źródłem napięć jest fala nie do końca asymilującej się imigracji. Trzeba stworzyć trwały, legalny i zgodny z zasadami demokracji mechanizm rozładowywania takich napięć. Autonomia Etniczna, którą proponuję, jest takim mechanizmem…

– Na litość boską, czy po to ponosiliśmy wyrzeczenia ostatnich dziesięcioleci, żeby nagle wracać do punktu wyjścia?!

25
{"b":"89977","o":1}