Proszę bardzo. NewsNetSEuro, komentarz dnia – Perro Marques, sztandarowy niezależny publicysta. Tłusty wieprz, który na oficjalnych rautach próbuje się wślizgnąć w twoje łaski, narzekając na wszystkich, o których wie, że ich nie lubisz – a jeśli się na to nabierzesz, jutro wywlecze na jaw każde twoje słowo. I co ten knur ma do powiedzenia o Seguinach? Ubolewa, że przesadziliśmy z otwartością granic, że chcieliśmy budować wielokulturową Europę zbyt szybko i według urzędniczych schematów, że przyjmując tak wielu imigrantów i stwarzając im zbyt wielkie udogodnienia, nie liczono się z możliwościami ich asymilacji. Teraz to ulubiony szablon każdego mędrka z telewizji czy Netu. Dzisiaj uwielbiają mi wypominać moje dawne zaangażowanie w budowę Otwartej Europy, wydobywać z archiwów jakieś zamierzchłe wystąpienia na ten temat – rzeczywiście, pełne nie najmądrzejszych sloganów, ale kto wtedy myślał inaczej? – i zderzać je z obrazami z Avesnelles oraz poprzednich „losowań”. Tak jakbym w ogóle mógł przed trzydziestu laty odgrywać jakąkolwiek istotną rolę w podejmowanych decyzjach. Przecież byłem wtedy jednym z setek młodych działaczy prowadzących marsze antyrasistowskie czy otwierających koncerty, nikt jeszcze nie przypuszczał, jak wysoko zajdę. A co robili wtedy tacy, jak ten Marques? Ja pamiętam, co wtedy robili. Jedyne, co potrafią robić: histerię! Ci sami, którzy teraz nagle tak pełni są chęci do wyważania racji i problemów, wtedy starali się być jeden przez drugiego bardziej antyrasistowscy od samego Mandeli. Wrzeszczeli o tolerancji aż do obrzydliwości i pierwsi robili nazistę z każdego deputowanego, który ośmieliłby się najbardziej nieśmiało przypomnieć, że deficyt budżetowy albo możliwości zatrudnienia.
Ja, w przeciwieństwie do takich Marquesów, dobrze wiem, że decyzje, które wtedy zapadały, były słuszne. Ani myślę się od nich odcinać, chociaż bym mógł. Oczywiście, że bym mógł: to nie ja, kiedy cokolwiek zaczęło ode mnie zależeć, wszystko już było przesądzone. Miejcie pretensje do moich poprzedników, ja się tylko staram poprawić, co oni spaprali.
Ale ja nie należę do takich ludzi. To były jedyne możliwe decyzje. Może kogoś nie przekonują argumenty etyczne, może nie dociera do niego, że nie mieliśmy prawa zamykać się przed szerokim światem, skoro swoje bogactwo zawdzięczamy temu, co nasi przodkowie wycisnęli przemocą i wyzyskiem z kolonialnych imperiów. Więc jeśli to dla kogoś nic nie znaczy, niech pogrzebie sobie w liczbach. Niech policzy choćby, ile musiałaby wynosić dzisiaj składka tylko na podstawowe zabezpieczenie socjalne i tylko dla prostego podtrzymania umowy pokoleń, gdybyśmy zamknęli granice przed imigrantami. Niech wyobrazi sobie gospodarkę, w której jeden człowiek aktywny zawodowo utrzymuje siedmiu emerytów. Bardzo proszę, wszystkie liczby są przecież dostępne.
Nikt nie mógł wtedy przewidzieć, że Azjatów ogarnie mania światowego przywództwa i ukrócenia białej dominacji, nawet za cenę gwałtownego spadku poziomu życia ich samych. Nikt nie mógł przewidzieć, że w Stanach zwyciężą tendencje odśrodkowe, że demokratyzacja Wschodu okaże się mirażem i że, koniec końców, dobrobytu przestanie starczać dla wszystkich.
Cóż, były błędy, pewnie. Kto ich nie popełnia? Ale czy takie nic, jak jakiś Marques, może mi teraz zarzucać, że przesadziłem z wielokulturalizmem? Dobrze pamiętam, że programy dla przesiedleńców z Europy Wschodniej forsowano właśnie po to, by „grupami kulturowo bliższymi” zrównoważyć napływ ludności kolorowej. To też można sprawdzić, gdyby się komuś chciało.
Tylko że nikomu się nie będzie chciało. Dzisiaj fakty, liczby czy argumenty już nikogo nie obchodzą. Ważne jest to, żeby zestawić obraz Mathieu-Ricarda na antyrasistowskim proteście w 1998 roku ze zdjęciami trupów z Avesnelles i Mathieu-Ricardem sprzed miesiąca, wyrażającym uznanie dla umiarkowania i otwartości prefekta Kuruty. I dodać do tego komentarz prześcigający się w zjadliwościach z konkurentami. Nikczemni głupcy. Niczego nie pojmują, potrafią tylko pluć i judzić. Dranie, dranie, dranie…
Zajeżdżamy pod biurowiec; obiad, chwila relaksu i przygotowanie przed spotkaniem z mediatorką Kuruty. Panienka z filmów… Na pierwszy rzut oka absurdalny pomysł, ale kto wie, czy to nie chwyci. Przez tych pyskaczy z mediów nawet aktorka jest dzisiaj dla ludzi bardziej wiarygodna niż polityk.
*
Cały czas jestem pod wrażeniem rozmowy z Mariką L. Duże zaskoczenie. Rzeczywiście jest piękna, urodą, jaką mają tylko Słowianki. Tak, podobnie powłóczyste, jasne włosy zdarzają się także u dziewczyn ze Skandynawii, ale u nich cały efekt psują te cielęce, zupełnie pozbawione wyrazu twarze. Mariką natomiast ma jakiś taki niezwykły wyraz oczu, dyskretnie rozpustny, kontrastujący z niewinnością twarzy. Twierdzą, że to zupełnie naturalne, że nie przechodziła żadnych korekcji, ale to na pewno reklamowa bajka. Podobnie jak jej rzekome obozowe przejścia w Czarnogórze, zanim trafiła do Europy i zrobiła tu karierę filmową. W dostarczonym przez Tourilla dossier znalazłem wiadomość, że urodziła się w Hamburgu jako nieślubne dziecko pracującej tam Polki i zanim podpisała dożywotni kontrakt z wytwórnią, nazywała się Ulrike Lutshik.
Ale nie uroda mnie zaskoczyła – jest przecież aktorką, to u niej tak samo niezbędne i naturalne, jak u mnie wiedza i inteligencja. Okazała się doskonale zorientowana w problematyce negocjacji. I rzeczowa.
Jakoś udało się nam skrócić do minimum standardową wymianę uprzejmości i wyrazów dobrej woli, właściwie wszystko z tej materii odbyło się w westybulu, gdzie czatowali zorganizowani przez Tourilla reporterzy. Potem weszliśmy do salonu, ja tylko z Vanem, ona ze skromnie ubraną, brzydką jak wielbłąd asystentką. Dostrzegłem kątem oka, jak w jednej chwili z twarzy Mariki spływa wypracowany wyraz optymizmu, odsłaniając napięcie nerwów, niepewność i zmęczenie. Jak ja to dobrze znam…
Jakoś trudno mi sobie przypomnieć całą tę rozmowę zdanie po zdaniu, choć zazwyczaj nie mam z tym problemów. W każdym razie, to pierwsze wrażenie zupełnie mnie nie myliło. Gwiazda została za drzwiami – do salonu weszła ze mną po prostu kobieta, równie jak ja zatroskana i niespokojna o przyszłość. I bardzo bezpośrednia. Przyznaję, że bezpośredniość dobrze na mnie wpływa, pewnie dlatego, że na co dzień żyję w teatrze.
– Wiem, że to dość dziwne, że właśnie ja – oznajmiła mi na samym początku. – Wcale nie chciałam się w takie rzeczy mieszać, nigdy by mi to nie przyszło do głowy. Ale wie pan, Ivan… To znaczy doktor Kuruta, przekonał mnie, że… O Boże, to strasznie zabrzmi – potrząsnęła swymi płowymi włosami, z miną pełną zakłopotania. – Muszę się od razu przyznać, że to, co mówię dziennikarzom, nie jest prawdą. To nie był mój własny pomysł, to wyszło od doktora Kuruty. Przekonał mnie, że jestem ostatnią szansą, jego i pana. Nie wiem, czy to prawda…
A więc Kuruta zdaje sobie dobrze sprawę z sytuacji. Spodziewałem się tego, wbrew sugestiom Gruyera. Przez tego ostatniego chyba przemawia rozgoryczenie. Dał już za wygraną i czeka tylko, aż zostanę odwołany. Jeszcze zobaczy, że poddał się za wcześnie.
W każdym razie, trochę mnie rozbroiła tymi swoimi prośbami, żebym spotkał się bezpośrednio z Kuruta -z Ivanem, jak go cały czas mimowolnie nazywa. Musiałem jej wyjaśniać, dlaczego polityk musi przestrzegać pewnych zasad i dlaczego podobne spotkanie, poza salą konferencyjną, jest po prostu niemożliwe. Sądziłem, że zaraz wpadniemy w ślepą uliczkę – będzie mnie namawiała, abyśmy spotkali się gdzieś w dyskrecji, a właśnie dyskrecja jest ostatnią rzeczą, na jaką można w takich sprawach liczyć. Ale nie. Przedstawiła mi konkretną propozycję Kuruty. Propozycję dość śmiałą, boję się powiedzieć: rewolucyjną. W każdym razie wystarczającą, aby takie spotkanie usprawiedliwić.
Nie chcę myśleć w tej chwili o szczegółach – czuję, że jestem zbyt podniecony, łatwo mógłbym popełnić jakiś błąd, podejść do tego za bardzo entuzjastycznie. Choć, z drugiej strony, mój nos mówi mi, że to może być to -a mój nos zawodził mnie w życiu znacznie rzadziej niż sztaby socjometrów i analityków.
W każdym razie jest jakaś wstępna oferta, wreszcie jakaś zmiana po pięciu miesiącach młócenia w kółko tych samych argumentów. Oczywiście, taka „autonomia etniczna” wymagałaby zmiany europejskiego ustawodawstwa. Potrzebna by była zgoda Komisji… Ale skoro w zamian za to Kuruta gotów jest ustąpić z funkcji prefekta, oddając ją do naszej dyspozycji, i powrócić do zasady kwot procentowych przy obsadzaniu stanowisk? No i najważniejsze -nowy statut regionu umożliwiłby mu poddanie się kolejnym wyborom przy jednoczesnym zachowaniu twarzy.
– Nie wiem, czy będę to umiała dobrze powtórzyć… -Niemal wciąż widzę jej bezpretensjonalny, z lekka zakłopotany uśmiech. – Ivan powiedziałby to panu dużo lepiej. Ale on twierdzi, że nieformalne grupy etniczne to jest taka sama sprawa, jak sto lat temu ze związkami zawodowymi. Przecież to nie było nic innego, tylko zwykłe gangi stosujące w interesie swych członków przemoc i terror. Ale udało się wciągnąć je w obręb instytucji demokratycznego społeczeństwa i przekształcić w jeden z jego fundamentów…
Dobrze powiedziane: gangi. Mam swoje doświadczenia z działaczami związkowymi jeszcze ze Sztrasburga. Nam się zarzuca,że jesteśmy tacy czy owacy, może i czasem słusznie – ale niech ktoś kiedyś przyjrzy się bliżej tym draniom. Nie ma bardziej pazernej i nienasyconej bandy. Zaspokoisz jednych, wykroisz im ciepłe synekurki w różnych radach, a już na horyzoncie zjawia się następna zmiana, wszyscy pełni rewolucyjnego zapału, by też poczuć w garści solidny zwitek pieniędzy. Nie ma z draniami chwili spokoju.
– Doktor Kuruta mówił, że pan, jako przedstawiciel Komisji, stoi przed tym samym wyborem. Czy włączyć struktury etniczne w system prawny Wspólnoty, czy skazać je na takich przywódców, jak ci, którzy urządzają „losowania”…
Cóż, dobry argument. Ale właściwie to jeszcze nie było najważniejsze. Najważniejsze Marika L. zachowała na koniec.
– Widzi pan, Ivan ma swoje powody, dla których zależy mu na szybkim zakończeniu tego konfliktu. – Te jej oczy, chyba nigdy nie widziałem podobnych. – Ale wolałby, aby oficjalnie inicjatywa wyszła od pana.