Tym razem ciecz w kieliszku smakowała gruszą i wrzosem. Sherry, ale równie mocne jak poprzedni trunek, na pewno ponad pięćdziesiąt wolt.
– Barbarzyńcy byli w stanie zalać Imperium Rzymskie – odezwał się Don Lucio, wciąż z tym dziwnym uśmiechem, odczekawszy, aż zdążę w pełni docenić smak jego napitku. – Ale nie byli w stanie nim rządzić. Zna pan tę czarną dziurę historii, te cztery wieki pomiędzy upadkiem Rzymu a Karolem Wielkim? Ja wiem, żołnierze mają inne zajęcia, ale w wolnej chwili… polecam to pańskiej uwadze. Te królestwa Gotów, Wandalów, Franków, w których po dawnemu wszystko trzymało się na starej, rzymskiej administracji. Tylko rzymscy arystokraci umieli sobie radzić z rządami. To oni opływali w dostatki, na nich wspierała się władza barbarzyńskich królów. A przecież w porównaniu z dzisiejszymi czasami wówczas wszystko było takie proste.
– Ale w końcu Rzymianie powymierali.
Po raz drugi w tej rozmowie Don Lucio machnął ręką.
– Tyle stuleci… Cóż, nic nie jest wieczne. Narody wymierają. Starzeją się, tracą siły, wolę przetrwania. Cóż poradzić…
– Przemija postać świata – powiedziałem.
– Przemija postać świata – powtórzył. – Pięknie pan to sformułował, panie Skrebec. Jaka szkoda…
Nie doczekałem się, aż Don Lucio wyjaśni, czego mu tak bardzo szkoda. Uniósł nagle swój kieliszek pod światło i rozpromienił się, patrząc, jak w złocistym płynie zagrały ostatnie pobłyski zachodzącego słońca. W ciągu naszej rozmowy zdążyło ono schować się całkiem za drzewami, wystawała już tylko górna krawędź tarczy.
– Heavenly dram – mruknął Don Lucio do siebie. -Wie pan, panie Skrebec, ze wszystkich pytań, jakie sobie ludzkość zadaje, tylko jedno jest naprawdę trudne: czy lepiej spędzić noc z kobietą, czy z whisky. – Upił odrobinę i opuścił dłoń z kieliszkiem na kolana.
– Bo to, czego miał pan możliwość u mnie skosztować – ciągnął – to jest właśnie whisky. Prawdziwa whisky z Islay, wprost z destylarni, utoczona zaraz po tym, jak niebiosa wezmą z niej swój „anielski udział”. Może się pan uważać za wybrańca losu. Niewielu ludzi stać na taki napitek. Nawet nie wymyśla się dla niego nazw ani etykiet. Świństwo, które panu sprzedadzą w sklepach, poza nazwą nie ma z whisky nic wspólnego. Nędzne zlewki brane jak popadnie z różnych beczek, rozcieńczane do czterdziestu procent i podfarbowane karmelem.
Westchnął ciężko.
– Cieszę się, że pana poznałem, Skrebec. Lubię szaleńców. Nie robię z nimi interesów, ale lubię ich.
Czekał przez chwilę, aż coś powiem, wreszcie podjął: – Zna pan tę opowieść o Ikarze? No więc cóż, pomarzył pan, a teraz czas spadać na pysk. Trzeba znać swoje możliwości. Pan nie jest i nigdy nie będzie nikim więcej niż Potapow. Wódka, papierosy, drobne interesy z Arabami, tak. Handel narkotykami, tak. Przemyt dzieł sztuki i zabytków, ściąganie haraczu z miejscowej ludności, owszem. Ale nie trzeba było brać się za takie pomysły, jak odbudowa zakładów w Tulczynie. Nie, Skrebec, tu już wszedł pan w wielką politykę. A w wielką politykę można wejść tylko na dwa sposoby: zwyciężyć albo zginąć. – Milczałem, choć zdawał się po każdym zdaniu czekać na moją odpowiedź. – No, więc niech pan nie sądzi, że taki numer mógłby kiedykolwiek przejść. Sal-ed-Din nie potrzebuje gwałtownych zmian w Europie, ma pan rację. Ale tym bardziej nie potrzebuje, żeby mu ktoś pod samym nosem odbudowywał sowiecką potęgę jądrową. Naprawdę pan sądził, że Arabowie mogą na to pozwolić?
– A czy muszą o tym wiedzieć? – zapytałem po długim milczeniu. Don Lucio odrzucił głowę na oparcie fotela i zaczął się śmiać. Nie pozostało już nic do powiedzenia. Poczułem na ramionach czyjeś dłonie i nie musiałem się oglądać, by poznać jego nastoletnich strażników. Wstałem, posłuszny tym dłoniom.
– Przykro mi, Skrebec. Ale niech pan wie, że jesteśmy uczciwą firmą. Nie wezmę tego obrazu, Szkoda, bo byłoby przyjemnością robić z panem interesy. Nie będzie kolekcji… Tulczinskowo Zawoda. Jeszcze długo nie. Chyba, że…
Przerwał nagle, powstrzymując gestem dłoni swoich goryli.
– Wierzy pan w Boga, Skrebec?
– Zaręczam panu, Don Lucio, że gdyby sam Marks mógł widzieć to, co ja widziałem w Rosji i na Ukrainie, to też by uwierzył.
– To dobrze. Niech pan się modli. Niech pan się modli, Skrebec, bo to będzie panu cholernie potrzebne. Panu i w ogóle nam wszystkim.
Uniósł kieliszek do ust i nic już więcej nie mówił, tylko w zadumie smakował tę swoją czystą whisky z Islay. Być może patrzył przed siebie pustym wzrokiem, być może czytał wyświetlane przez komputer na ekranach wewnętrznej strony okularów kolumny notowań giełdowych albo oglądał kreskówki, albo płakał. Ja mogłem widzieć tylko grube czarne okulary w oprawkach mieniących się wszystkimi barwami tęczy. I tak go zostawiłem w zapadającym zmroku.
*
Strażnicy nie szarpali mnie ani nie popychali. Słyszałem tylko zza pleców ich oddechy, gdy zawiązywali mi czarną chustą oczy i skuwali ręce. Potem istnieli już jedynie jako żelazny uścisk przedramion kierujący moimi krokami. Wprowadzili mnie do budynku. Schodziliśmy po jakichś schodach. Potem cienki, zgrzytliwy głos kazał mi usiąść na ziemi i ostrzegł, bym nie próbował uciekać. Usłyszałem jeszcze coś, co mogło być dźwiękiem zamykanych drzwi, i zapadła cisza.
Minuty rozciągały się w całą wieczność. Byłem spokojny. Cudownie spokojny. Buster nadal był stłumiony do minimum, ale jakimś cudem organizm działał bezbłędnie, jak w czasie walki. Po zdenerwowaniu ostatnich godzin nie pozostało już śladu. Myśli miałem nieludzko wręcz jasne. Tyle że nie było ich na czym skupić. Nic już nie leżało w moich rękach.
Pamiętam, że myślałem o szajtan lawasz. W łamanym dialekcie rosyjsko-arabsko-perskim, używanym przez środkowoazjatyckich handlarzy, znaczyło to tyle, co „diabelski chleb”. Diabeł dla białych. Niech trują się nim i giną jak najszybciej, wpatrzeni tępo w rozkoszne narkotyczne wizje, jakie wywoływał. Podobno były to doznania nieporównywalne z żadnymi znanymi dawniej narkotykami i musiało tak być, skoro szajtan lawasz tak łatwo wyparł z rynku heroinę i kokainę. Nie, to nie ja nie dorosłem do wielkich planów. To Don Lucio był człowiekiem zbyt małym, by sięgnąć myślą dość daleko. Znalazł się tam, gdzie się znalazł, przez splot okoliczności. Urodził się w takiej, a nie innej rodzinie, więc musiał pójść do najlepszych szkół, musiał nauczyć się bezwzględności i zabiegania o interesy mafii, musiał walczyć z innymi o życie i pozycję w hierarchii. Ale nie przychodziły mu do głowy takie myśli, które innym nie przychodzą. Nie miał dość śmiałości, by wyrwać się ze schematów. Nigdy nie będzie mu dane wznieść się ponad to, co już zdołał osiągnąć. To on był facetem pokroju Potapowa albo Misia. On, nie ja. Nadawa łby się doskonale do ściągania z Kaukazu narkotyków, pakowania ich w plastikowych workach do krowich żołądków i pilnowania, by właściwe stada docierały do właściwych kontrahentów, by właściwe osoby dostały na czas swoją dolę, a właściwe kulę. I do niczego więcej.
Pamiętam, że myślałem też o Zwiahlu, o swojej ostatniej bitwie – wtedy jeszcze majora Skrebeca. Prowadziłem romb. W kuloodpornych pancerzach, z wypucowanym ryngrafem na lewej piersi, lśniącym jak samo słońce, i w baniastym, napchanym elektroniką hełmie przypominałem wielkiego chrząszcza. Ślepego chrząszcza, z pół-przejrzystym displejem komputera opuszczonym z okapu hełmu na oczy. W przyciemnionym szkle ostre, białe linie wyświetlały sytuację na polu bitwy i wskazywały cele. Przed sobą miałem trzon sił Agi-Beja usiłujących odciąć mnie od Pazgrata, a za plecami swoją kompanię w bojowych rombach. Piechota zawsze walczy w rombach, każda sekcja w ukośnej linii, lewy sekcyjny o trzydzieści metrów w bok i o tyleż samo w tył od prawego, a druga sekcja symetrycznie za nimi. Trzysta sześćdziesiąt stopni ostrzału. Taka czwórka, jeśli nie zabraknie amunicji i jeśli nie zawiedzie sprzęt, daje radę całej bandzie – oczywiście o ile przeciwnik nie dysponuje należytym dowodzeniem ani łącznością. Bitwa staje się wtedy czystą rozkoszą, popisem sprawności, szybkości i refleksu. Jak gigantyczna gra komputerowa, wspaniała gra, w której nie ma funkcji „Pause”, a za fuszerkę obrywa się naprawdę. Czasem jeszcze w szyk wplata się czołgi – idą wtedy między rombami, zawsze na wysokości prowadzących je dowódców drużyn. Ale moim zdaniem to się rzadko sprawdza i tylko w sprzyjającym terenie. Czas czołgów już przeminął. Zbyt łatwo je trafić, a obrót wieży trwa nawet przy najwydatniejszych serwach o całe sekundy za długo. Odkąd na pole bitwy weszły komputerowe systemy dowodzenia, a ręczna broń zyskała siłę rażenia dawnych dział, skończyły się wielkie, masowe armie i rzucanie na pola bitwy ton żelaza. Wojna znowu stała się domeną nielicznych wybrańców, którzy mogli poświęcać doskonaleniu się w niej całe życie. Don Lucio mylił się, sądząc, że nie utrzymam swojej armii. Każda gmina będzie musiała utrzymać i wyekwipować jednego żołnierza, po prostu. To i tak będzie dla ludzi znacznie mniej uciążliwe niż utrzymywanie całej państwowej biurokracji, jak na Zachodzie. Były setki takich rozwiązań, na które ktoś wyuczony myśleć schematami, ktoś przywiązany do zeszłowiecznej wiedzy wyniesionej ze szkół, jak Don Lucio, nigdy by nie mógł wpaść – a ja wpadałem.
Siedziałem tak, aż w końcu i te myśli wypaliły się i odeszły, ustępując wspomnieniom jeszcze dawniejszym -czasom zaciskania zębów, czasom, gdy bezrobotny chłopak z małego miasteczka, nie należący do żadnego układu, nikogo nie znający, pod nikogo nie podczepiony, słowem – nie mający w tej nowej, wolnej Polsce żadnych, najmniejszych szans, mógł tylko zagryzać wargi i powtarzać sobie: „Czekajcie, skurwysyny, ja wam jeszcze pokażę”. I czekać. Cierpliwie czekać, aż Bóg skinie przyzwalająco głową i powie: „No dobra, pokaż”.
I czekałem. Wierzyłem. Czekałem całe życie, pnąc się mozolnie tam, gdzie inni trafiali wprost ze szkoły, i wierzyłem, że ta chwila wreszcie nadejdzie. Nie traciłem tej wiary. Nie straciłem jej nawet wtedy, gdy z tyłu rozległo się miękkie cmoknięcie otwieranych drzwi, a potem kroki, ciche, zbliżające się kroki kogoś, kto wreszcie stanął tuż za moimi plecami. Nie modliłem się, nie czekałem na tę ostatnią kulę w kark, tylko przepełniony wściekłością powtarzałem wciąż w duchu jak magiczne zaklęcie: czekajcie, skurwysyny. Czekajcie, pieprzone Misie, Zdzisie i Rysie, z waszymi etosami, ministerstwami, spółkami, z waszymi radami nadzorczymi, z waszymi stopami procentowymi i funduszami powierniczymi, z waszymi bankami, dojściami, holdingami, konsultingami, czekajcie, wy zasrani właściciele świata, wy pieprzone elity, wy złodzieje bezkarni, bezczelni, zawszecomme U faut, zawsze na wierzchu – czekajcie, skurwysyny, ja wam jeszcze pokażę! Czekajcie, mówię i powtarzam to zaklęcie mego bezsilnego gniewu, ja, który dla was i dla siedzących w waszej kieszeni gnojków z telewizji, gazetowych redaktorków i usłużnych dziwek z prasowej loży zawsze będę tylko oszołomem i frustratem, czekajcie, skurwysyny! – powtarzałem to „wciąż, niemal na granicy wybuchu histerii, zaciskając zęby, aż ten ktoś z tyłu pochylił się i szarpnął supeł chusty na mojej potylicy.