Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Powiedział król, Po wysłuchaniu waszych uczonych opinii i wziąwszy pod uwagę wady i zalety różnych zaproponowanych planów, jest moją wolą, by całe wojsko ruszyło z tego miejsca i przeniosło się w pobliże miasta, byśmy mogli je okrążyć, gdyż zostając tutaj, nie odniesiemy zwycięstwa nawet do końca świata, i zrobimy tak, jak wam teraz powiem, pinasami przepłynie tysiąc ludzi obeznanych z żeglarstwem, bo dla większej liczby nie starczy łodzi, wliczając nawet te, których Maurowie nie zdołali ukryć za murami ani zniszczyć i które wpadły w nasze ręce, i zadaniem tych ludzi będzie przecięcie komunikacji drogą morską, niech nikt się tamtędy nie prześliźnie, a reszta rycerstwa zbierze się na Wzgórzu Dziękczynienia, gdzie w końcu się rozdzielimy, dwie piąte uda się do bram od strony wschodniej, pozostałe dwie piąte od strony zachodniej, a reszta pozostanie tutaj, pilnować bramy północnej. Poprosił wtedy o głos Mem Ramires, aby zwrócić uwagę, iż skoro cięższe i trudniejsze zadanie będą mieli żołnierze atakujący bramy Alfofa i Żelazną, ponieważ będą, by tak rzec, wciśnięci pomiędzy miasto i zatokę, roztropne byłoby wzmocnienie ich, przynajmniej na czas zajmowania pozycji, gdyż mógłby nam zgotować wielką klęskę szybki wypad Maurów, gdyby odkryli, że obrona jest słaba, zepchnęliby nasze wojsko do wody, gdzie moglibyśmy co najwyżej wybierać pomiędzy utopieniem i wycięciem w pień, znalazłszy się pomiędzy młotem i kowadłem. Spodobała się królowi rada, więc z miejsca wyznaczył Mem Ramiresa dowódcą zachodniego odcinka, podział innych stanowisk dowódczych pozostawiając na potem, Co do mnie, z natury rzeczy i królewskiego obowiązku, osobiście obejmę dowodzenie nad jednym z oddziałów, właśnie tym, który znajdzie się na Wzgórzu Dziękczynienia, gdzie zajmie pozycje sztab główny. Nadeszła chwila, by przemówił arcybiskup Dom Joao Peculiar, aby oznajmić, że Bogu nie spodobałoby się, gdyby polegli w tej bitwie zostali pochowani na okolicznych wzgórzach i dolinach, powinni oni raczej otrzymać pochówek chrześcijański w poświęconej ziemi, i że od czasu rozłożenia się obozem kilku ludzi już zmarło z powodu chorób lub bójek i zostało pogrzebanych w okolicy poza obozem, zaproponował więc, by w owym miejscu ustanowić cmentarz, skoro de facto został już tam założony. Zabrał wtedy głos Anglik Gilbert, w imieniu obcokrajowców przekonując, iż byłoby niegodnym, aby na rzeczonym cmentarzu przemieszali się Portugalczycy i krzyżowcy, jako że ci, skoro Bóg chciał, by na tym postoju oddali ducha, powinni wedle wszelkich praw zostać uznani męczennikami, tak jak będą męczennikami ci, którzy obecnie znajdują się na morzu, a w Ziemi Świętej rozstaną się z tym światem, z tego też powodu, wedle jego opinii, powinno się wyświęcić nie jeden, lecz dwa cmentarze, aby każdy zabity znalazł spoczynek pośród równych sobie. Spodobała się królowi propozycja, choć usłyszano pogardliwe szemrania pośród Portugalczyków, którzy nawet po śmierci mieli być pozbawieni chwały męczeństwa, i w następnej chwili wszyscy wyszli i oznaczyli prowizoryczne granice cmentarzy, odwlekając ich poświęcenie do chwili, kiedy teren opuszczony zostanie przez żywych grzeszników, i wydano rozkazy, by w stosownej chwili wykopać i pogrzebać raz jeszcze owych zbłąkanych pierwszych nieboszczyków, przez przypadek samych Portugalczyków. Król po ukończeniu prac mierniczych zamknął sesję, z której sporządzono właściwy protokół, a Raimundo Silva powrócił do domu, było późne popołudnie. Pani Marii już nie było, co rozzłościło Raimunda Silvę, nie dlatego, że skróciła sobie pracę, jeśli rzeczywiście tak było, ale dlatego, że teraz już nikt nie stał pomiędzy nim i telefonem, żaden niedyskretny świadek, który swą obecnością mógłby usprawiedliwić jego tchórzostwo albo nieśmiałość, zmiażdżone w chwili konfrontacji z tym jego drugim ja, które tak przebiegle wydarło telefonistce z wydawnictwa numer Marii Sary, tajemnicę, jak widzieliśmy, najbardziej strzeżoną we wszechświecie. Lecz ten inny Raimundo Silva nie jest towarzystwem, na które można zawsze liczyć, ma swoje dni, albo nawet nie to, zaledwie godziny i sekundy, czasem wyrywa się z siłą zdolną przenosić światy, te wewnętrzne i te zewnętrzne, ale nie zabawia długo, tak jak się pojawił, odchodzi, płomień, który jeszcze dobrze nie zapłonął, a już gaśnie. Raimundo Silva znajdujący się tutaj, na wprost telefonu, niezdolny do podniesienia słuchawki i wykręcenia numeru, był mężczyzną na zamku, mając miasto u stóp, mężczyzną zdolnym do wypracowania najodpowiedniejszej taktyki dla ogromnego przedsięwzięcia oblężenia i zdobycia Lizbony, lecz teraz niewiele brakuje, by pożałował chwili szalonej przebiegłości, kiedy to poddał się woli tego drugiego, i szuka w kieszeniach kartki z numerem, nie by zadzwonić, ale z nadzieją, że ją zgubił. Nie zgubił jej, oto jest, w otwartej dłoni, zmięta, jak gdyby, i rzeczywiście tak było, choć Raimundo Silva tego nie pamięta, przez cały czas jej szukał i dotykał, w obawie zgubienia jej. Siedząc przy biurku, z telefonem tuż obok, Raimundo Silva wyobraża sobie, co też mogłoby się wydarzyć, gdyby zdecydował się wykręcić numer, jaką przeprowadziłby rozmowę inną od tej, którą sobie obmyślił, i kiedy analizuje poszczególne możliwości, przychodzi mu do głowy, a jest absurdem, że przychodzi mu to do głowy po raz pierwszy, że nic nie wie o życiu Marii Sary, czy jest zamężna, czy jest wdową, panną, rozwódką, czy ma dzieci, czy mieszka z rodzicami albo tylko z jednym z nich, albo żadnym, i ta nie brana dotychczas pod uwagę rzeczywistość staje się zagrożeniem, wstrząsa kruchymi konstrukcjami marzeń i głupiej nadziei, które wznosił od kilku tygodni na piasku i bez żadnych fundamentów i obala je, Przypuśćmy, że wykręcę numer i odezwie się jakiś męski głos i powie, że ona nie może podejść do telefonu, leży w łóżku, ale żebym powiedział, czego chcę, czy chcę zostawić wiadomość, zadać pytanie, czy zasięgnąć informacji, ależ nie, tylko chciałem się dowiedzieć, czy pani doktor Maria Sara czuje się lepiej, tak, kolega, a kiedy bym to mówił, zadałbym sobie po raz kolejny pytanie, czy rzeczywiście w tej sytuacji jest to słowo właściwe, wszak chodzi o relacje zawodowe pomiędzy redaktorem i jego szefem, a pod koniec rozmowy zadałbym pytanie, Z kim rozmawiałem, a on odparłby, Jestem mężem, no tak, jest prawdą, że ona nie nosi obrączki, ale to nic nie znaczy, wiele jest małżeństw, które tak postępują i nie są przez to mniej szczęśliwe, a może nie są małżeństwem, co to ma do rzeczy, w każdym wypadku odpowiedź mężczyzny byłaby taka sama, powiedziałby, Jestem jej mężem, nawet gdyby nie był, na pewno by mi nie odpowiedział, Jestem jej towarzyszem, słowa towarzysz przestało się używać, a już na pewno nie, Jestem mężczyzną, z którym żyje, nikt nie wyraziłby się w tak grubiański sposób, niemniej jest w Marii Sarze coś, co mi mówi, że nie jest zamężna, nie chodzi tylko o brak obrączki, nie potrafię tego określić, sposób mówienia, ma tak napiętą uwagę, że w każdej chwili zdaje się gotowa do przeniesienia w inne miejsce, a zamiast mówić zamężna, mógłbym też powiedzieć żyjąca z mężczyzną albo posiadająca mężczyznę, ale nie żyjąca z nim, to, co zwykło się nazywać związkiem albo przypadkowymi stosunkami bez zobowiązań ani konsekwencji, w dzisiejszych czasach tego spotyka się najwięcej, a nie mogę powiedzieć, bym o takim stadle miał jakąkolwiek wiedzę praktyczną, nie robię niemal nic poza obserwowaniem świata i uczeniem się od tych, którzy wiedzą, dziewięćdziesiąt procent wiedzy, jaką zdaje nam się, że posiadamy, czerpiemy właśnie z obserwacji, a nie z własnego życia, tam też jest to, co zaledwie przeczuwamy, ta bezkształtna mgławica, w której czasem błyska jakieś światełko nazywane przez nas intuicją, cóż, ja przeczuwam, że w życiu Marii Sary nie ma żadnego mężczyzny, choć może się to wydać niebywałe przy jej urodzie, nie jest to żaden szczyt piękności, ale jest ładna, mówię o twarzy, nie o ciele, co do ciała, tego, które można zobaczyć, cóż, ciała można oceniać dopiero, gdy są nagie, taka jest najlepsza metoda, metoda ewidentnych prawd, lepiej jeszcze później, kiedy zna się to, co jest przykryte i podobało się.

Jak powszechnie wiadomo, ogromne są możliwości wyobraźni, czego dowiedziono tutaj po raz kolejny, kiedy Raimundo Silva zaczął odczuwać własne ciało, to, co w nim się działo, na początku delikatny wstrząs, ledwie zauważalny, następnie przyspieszone bicie serca, naglące. Raimundo Silva obserwuje ten proces z przymkniętymi oczyma, jakby przypominał sobie w myślach znaną stronę, i w spokoju czeka, aż krew powoli odpłynie jak morski przypływ opróżniający jaskinię, powoli, w miarowych odstępach czasu atakujący coraz to nowymi falami, lecz bezskutecznie, jest odpływ, to ostatnie podrygi, w końcu spływają jedynie grube strumienie wody, wodorosty leżą oklapłe na kamieniach, pośród nich chowają się w przerażeniu karłowate krabiki, pozostawiając na piasku ledwie widoczne ślady. Teraz, w stanie otępienia woli, zadaje sobie Raimundo Silva pytanie, skąd się wzięły i co chcą mu przekazać te groteskowe zwierzaki swoim nieprawdopodobnym sposobem poruszania się, niepokojącym, jakby natura w ten sposób antycypowała jego późniejsze zmieszanie, W przyszłości wszyscy będziemy krabami, pomyślał, i natychmiast wyobraźnia przedstawiła mu żołnierza Mogueime na brzegu zatoczki myjącego dłonie brudne od krwi i patrzącego na uciekające kraby, podążając w prawo, nisko przy ziemi, kryją w mętnej wodzie swe ziemiste pancerze. Wizja rozpłynęła się natychmiast, przyszła następna, jak przesuwane slajdy, znowu była zatoczka, ale teraz jakaś kobieta prała w niej bieliznę, Raimundo Silva i Mogueime wiedzieli, kim jest, powiedziano im, że to nałożnica rycerza Henryka, Niemca z Bonn, pojmana w Galicii, kiedy kilku krzyżowców wyprawiło się tam po wodę, pochwycił ją jakiś jego służący, jednak rycerz poległ w ataku razem ze służącym i kobieta została w obozie, sypia z tym lub owym, trzeba jednak uważać przy takich wypowiedziach, bo kilka razy wzięto ją wbrew woli, dwaj, którzy to zrobili, kilka dni później zostali zasztyletowani, nie wiadomo, kto ich zabił, w tak wielkim zgromadzeniu mężczyzn nie sposób uniknąć zaburzeń porządku i napaści, nie mówiąc już o tym, że mogła to być robota Maurów przekradających się do obozu, atakujących skrycie pod osłoną nocy. Mogueime zbliżył się do kobiety na kilka kroków, przysiadł na kamieniu i przygląda się jej. Ona się nie odwróciła, spostrzegła go kątem oka, gdy podchodził, rozpoznała po budowie ciała i sposobie chodzenia, ale jeszcze nie wiedziała, jak się nazywa, jedynie że jest Portugalczykiem, przy jakiejś okazji słyszała, jak rozmawiał po galisyjsku.

33
{"b":"89311","o":1}