Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Od Morissona? Kiwnęła głową.

– To chyba Jakaś aluzja, nie sądzisz? – głos miała lekko ochrypły.

Drewno chłodziło palce wypolerowaną powierzchnią.

– Skąd on to ma?

– Mówił, że sam zrobił.

Jeśli byłoby to prawdą, musiałbym zmienić zdanie o tym człowieku.

– Jutro pójdziemy razem do niego – mówiła. – Gdy będziemy ustawiać obrazy, masz się na mnie rzucić i co najmniej raz namiętnie pocałować. Niech wie baran jacy mężczyźni mi się podobają.

Kiedyś może wydałoby mi się to zabawne. Dzisiaj już nie. Kiedyś fascynowało mnie umawianie się z nią na randki w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, krótkie spacery, nagminne karmienie łabędzi na stawie w parku i długie duszne noce. Teraz mogłem się co najwyżej uśmiechnąć.

– Przecież on ma sześćdziesiąt lat.

– Mężczyzna zawsze jest mężczyzną, mój drogi.

Zadzwonił telefon.

– To ty Filip?

Jedyny w swoim rodzaju głos profesora Rischa spowodował, iż dałem Marii znak, że czeka mnie dłuższa rozmowa.

– Masz czas?

– Zawsze znajdę chwilę.

– Mało! Potrzebny jesteś na dwa, trzy dni.

– O! A to dlaczego? Risch sapnął.

– Jest tu u mnie dwóch panów z wojska. Proszą mnie o konsultacje w pewnej sprawie. Z tego, co mówią wydaje mi się, że byłbyś najlepszym ekspertem.

– A tak dokładniej?

– Dopóki się nie zgodzisz, nic nie mogę powiedzieć.

– To aż tak poważne?

– Powiem ci tylko, iż w pewnym instytucie zaczęła się panoszyć paskudna choroba wirusowa. Trzeba ją opisać i, o ile się da, znaleźć analogie.

– Gdzie jest ten ośrodek?

– To nie ma znaczenia. Przelot i wszelkie formalności ci panowie zobowiązują sią załatwić sami.

Ramiona drewnianej dziewczyny lśniły obiecująco, gdzieś w tle hałasowała garnkami Maria.

– Zależy ci, abym się zgodził?

– Tak!

– To w porządku.

– Przepraszam, że się wtrącam.

Głos mężczyzny włączył się na linię z taką pewnością siebie, iż nawet nie przyszło mi do głowy, że jest to bezczelność.

– Słucham.

– Dziękuję, że pan się zgodził. Proponuję, aby za równe dwie godziny, to jest o ósmej, czekał pan na podwórzu szkoły, mieszczącej się dwieście metrów od pańskiego domu. Wie pan, gdzie to jest?

– Tak, ale skąd ten pośpiech.

– To jest konieczne, proszę mi wierzyć. Niech pan nie bierze bagażu. Na miejscu będzie wszystko. Przyleci po pana helikopter, a to podwórze świetnie się nadaje.

– Zaskakuje mnie pan.

– Jeszcze raz przepraszam. Mogę tylko zapewnić, że zapłacimy według najwyższych stawek.

Trzasnęło na linii.

– Sam widzisz – przypomniał się Risch. – Chciałeś być wybitnym wirusologiem, to cierp.

– Dobrze, dobrze. To ty mnie wrobiłeś.

– Nie gniewaj się.

– W porządku pogadamy za parę dni.

Coś pomamrotał jeszcze, ale pożegnał się szybko. Chyba też się śpieszył, stary drań. Wiedziałem, że to jego kumanie z instytutami wojskowymi źle się kiedyś skończy.

Maria rozpogodziła się dopiero w chwili, gdy obiecałem, iż na pewno zdążę wrócić na otwarcie wernisażu. Przyrzekłem, z dwoma palcami w górze, że bez względu na wszystko, łącznie z końcem świata, zjawię się w domu w sobotę. Przy pożegnaniu usiłowała mnie sprowokować robiąc jakieś głupie uwagi na temat Morissona i chyba była trochę zła, że się na nią nie rzuciłem, aby przekonać o swoim uczuciu.

Z rękami w kieszeniach kurtki stałem jak głupi pośrodku boiska do piłki nożnej i kląłem, że nie wziąłem pod uwagę chłodnego wiatru. Brak szalika był dotkliwy. Poza tym zrobiłem z siebie idiotę przechodząc przez plot, gdyż woźny albo spał, albo umarł, a w każdym razie mimo głośnego łomotu do drzwi szkoły nie dawał znaku życia. Na szczęście nikt chyba mnie przy tym nie widział. Niebo ujawniało jedną po drugiej gwiazdy. W rozhuśtanym świetle oszczędzonej przez łobuziaków latarni miałem okazję dojrzeć, że jest pięć minut po terminie. Coraz bardziej zaczynałem żałować, iż nie wykręciłem się nawałem pracy. Mogłem chociażby powiedzieć, że jeszcze nie opracowałem artykułu do biuletynu medycznego. Pokręciłem głową. Maria też zdaje się miała dzisiaj ochotę na szaleństwa.

Skuliłem się bardziej, gdyż powiał szczególnie nieprzyjemny wiatr. Drzewa metalicznie zaszumiały. Uniosłem głowę. Pięć metrów ode mnie, błyskając światłem pozycyjnym lądował niewielki helikopter. Poczekałem, aż wirnik się uspokoi i podszedłem do kabiny. Pilot odsunął okienko.

– Kapral Wolitz – przedstawił się. – Proszę o pańskie dokumenty.

Wziął je, oświetlił małą lampką i najbezczelniej w świecie schował do kieszeni.

– Takie mam polecenie – powiedział i uśmiechnął się rozbrajająco.

Z kwaśną miną obszedłem maszynę i wsiadając uderzyłem naturalnie głową o sufit. Po zatrzaśnięciu drzwiczek spostrzegłem, iż położono mi na kolanach parę kartek papieru.

– Musi pan to podpisać, jeśli chce się pan dostać na teren ośrodka.

Symulując beztroskę, złożyłem parę podpisów nie chcąc nawet wiedzieć, co mi wolno i o czym mam później zapomnieć.

Kapral był fachowcem w swojej specjalności, gdyż gładko jak po sznurku unieśliśmy się w powietrze, przelecieliśmy rzekę, potem stadion miejski i już widać było lasy otaczające z tej strony miasto. Tutaj tylko przyrządy świeciły swym blaskiem, w dole było po prostu ciemno.

– Dokąd lecimy?

Nawet nie odwrócił głowy i tylko do ust przyłożył palec na znak milczenia.

– Z tyłu fotela znajdzie pan papierosy i coś do picia. Mamy cztery godziny lotu.

Chciał być życzliwy, ale zirytował mnie tylko. Czy naprawdę każda instytucja musi się otaczać nimbem tajemniczości?

– A jak zechce mi się siusiać, to co? – spytałem zgryźliwie. Zachichotał.

– Ja to robię w locie. Wystarczy drzwiczki uchylić.

Musiał skurczybyk zauważyć, że się trochę boję wysokości.

– Tak – mruknąłem. – To chyba lepiej się prześpię.

– Zbudzę pana przed lądowaniem.

Wyciągnąłem na ile się dało nogi i z głową na oparciu usiłowałem zasnąć. Za plastykiem osłony przelatywały ciemne, nierozróżnialne szczegóły terenu.

I

Tajne laboratorium wirusologiczne, pierwszego stopnia czujności, znajdowało się we wzgórzach Maclera, leżących ponad sto kilometrów od najbliższego miasta. Cała okolica leży na wielkiej płycie powstałej jeszcze w trzeciorzędzie. Jej monotonię urozmaicają gdzieniegdzie pagórki i głębokie rozcięcia terenu. One to, sięgając do stu metrów w granitowe podłoże, czynią ziemię nieurodzajną, odbierając każdą ilość wilgoci. Gdy byli tu jeszcze tubylcy, nazywali to miejsce „złą ziemią”. Tutaj to, ukryty i zamaskowany przed okiem ludzkim, leżał jeden z najlepiej w świecie wyposażonych ośrodków badawczych. Jego sale mieściły się w wydrążonych w skale jaskiniach, oddzielonych od świata zewnętrznego nieprzenikalnym granitem i pancerzem ołowiu i betonu. Dodatkowe zabezpieczenie stanowiły czujniki, które w razie konieczności przywoływały na pomoc parudziesięciu żołnierzy, stacjonujących w pobliskiej bazie nr 21. Jak wykazały próbne alarmy zjawiali się nie później niż pięć minut po wezwaniu. Było to aż za szybko. Hermetycznego jak termos laboratorium nikt nie był w stanie naruszyć w tak krótkim czasie. Posiadało ono poza tym jeszcze jedno specyficzne zabezpieczenie, o którego skuteczności miałem się wkrótce przekonać.

Wylądowaliśmy na paskudnym, zupełnie nie oznakowanym kawałku płaskiej skały. Gdyby nie ów nieznany świecący na zielono ekranik, w który z taką ufnością wpatrywał się kapral, to chyba ze strachu wyskoczyłbym jeszcze w locie.

– Niech pan poczeka aż odlecę. Wtedy proszę się udać w tamtą stronę – pokazał palcem. – Wejdzie pan w otwór jaskini. Będzie widać małe światełko. Dobrze?

Kiwnąłem głową, że jest mi wszystko jedno.

– A moje dokumenty? – spytałem z ręką na klamce.

– O ile wiem, będę pana za parę dni odwozić z powrotem. Mam rozkaz zatrzymania ich do tego czasu.

– Nie wydaje się to panu irytujące? Musiał być zawodowym żołnierzem, gdyż ze wzruszenia położył ręce na sterach.

– Tam czekają. Proszę się pośpieszyć.

Wyskoczyłem na żwir podłoża i przykucnąłem parę metrów dalej. Spokojnie, z cichym terkotem helikopter odleciał w noc.

– Nieźle – pomyślałem. – W ładną kabałę się wpakowałem, nie ma co.

Było ciemno jak…, zresztą łatwo się domyślić. Czarne niebo i podobne skały, może tylko trochę bardziej połyskujące. Wyglądało, że kamień można tu zauważyć tylko wtedy, gdy już się o niego uderzy. Ruszyłem w zapamiętanym kierunku. Po trzecim potknięciu zacząłem się zastanawiać, czy twórcy lądowiska nie przesadzili z maskowaniem. Mogli chociaż z grubsza uprzątnąć teren.

Coś zajaśniało przede mną. Właściwie należałoby powiedzieć, zrobiło się mniej ciemno niż wokół. Nad głową przeleciało skrzydlate stworzenie. Dziw aż, czym to się żywi. Wyprostowałem się i szybkim krokiem dotarłem do małego, na pozór normalnego wejścia do jaskini. Tu już ktoś wylał beton na podłoże.

– Pan Stawic, prawda? Drgnąłem słysząc pytanie.

– Tak.

– Miło mi. Proszę wejść do środka, gdyż muszę zamknąć wejście.

Uczyniłem to. Coś ciężkiego zsunęło się za mną na otwór. Zabłysły światła. Stałem w owalnym, wyłożonym gumopodobną wykładziną pomieszczeniu. Nad drzwiami jakby wind mrugał rząd świateł. Przed nimi stał człowiek o jasnych, ufnych oczach.

– Docent Pallison – przedstawił się,

– Miło mi pana poznać – byłem szczerze uradowany. – Z przyjemnością czytuję pańskie artykuły.

Każdy jest trochę próżny. I on nie był inny.

– Cieszę się. Chociaż nie sądzę, aby mógł pan znać wszystkie – zaśmiał się do własnych myśli.

– Może pan mi powie co tu się dzieje, tak dokładniej?

– Z chęcią, ale wejdźmy do windy. Polecieliśmy w dół, aby po chwili skręcić w bok.

– Dwa tygodnie temu zaszczepiliśmy trzy szympansy wirusem Elfemii. Po paru dniach dokonaliśmy tego samego zabiegu na jeszcze trzech osobnikach. Robiliśmy to na klasycznym wyciągu z żółtka kurzego.

– Moment. Dlaczego stosujecie małpy? Przecież podłoża są o wiele lepsze.

14
{"b":"89246","o":1}