Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie korzystaj z drogi – powiedział spokojnie. – Jedź plażą za tymi pryzmami i ukryj wszystko.

Nie czekając na jakąkolwiek reakcję, pobiegł w kierunku osłaniających przejście stert materiałów budowlanych. Fargo, który chciał jeszcze coś powiedzieć, zaskoczony szybkością działania, zaklął tylko. Miał wielką ochotę na papierosa, ale na to nie było teraz czasu. Wspiął się do kabiny i ruszył w stronę plaży, trzymając się linii rachitycznych drzew. Miał nadzieję, że pryzmy żelbetowych elementów będą na tyle wysokie, by ukryć go przed obserwatorami z najwyższych nawet okien. Zastanawiał się też, czy ukryty w głębi jego mózgu tajemniczy kokon pomoże mu i tym razem. A może… Może telepaci znaleźli już na to sposób? Zaalarmowani wtargnięciem Sieny, odnajdą go i… Zmusił się, żeby o tym nie myśleć. Zahamował tuż przed wykonaną z kolczastego drutu siatką. Nie miał specjalnych nożyc. Wyskakując z samochodu, chwycił wojskowy bagnet.

Biegnąc przymocował ostrze noża do plastikowej, wzmocnionej metalem pochwy. Zmontowane w ten sposób urządzenie nie było łatwe w obsłudze. Zanim przeciął wszystkie dziesięć zagradzających mu drogę drutów, z lewego kciuka ciekła mu krew. Nie owijał go niczym. Zważywszy na wszystko, co mogło się wydarzyć, takie zranienie nie miało większego znaczenia. Brnąc w piasku, wrócił do czekającej z pracującym silnikiem karetki i ruszył powoli na pierwszym biegu, bojąc się, żeby nie ugrzęzły koła. Będąc sam, nie miałby najmniejszej szansy wyciągnięcia prawie dwutonowego pojazdu.

Kiedy tylko pojawiła się możliwość, skręcił w prawo, jadąc teraz wzdłuż morskiego brzegu ciągle w cieniu ułożonych jeden na drugim setek rdzewiejących elementów konstrukcyjnych. Odruchowo spojrzał w górę na ciemniejące niebo. Z głębi lądu nadciągały kłęby coraz gęstszych chmur. Szybko odwrócił wzrok, w porę, żeby zauważyć wąski przesmyk między stosami materiałów łączący plażę z wyasfaltowaną drogą. Zahamował gwałtownie, wyrzucając spod kół zwały piasku. Rozglądał się wokół, szkicując w myślach plan pułapki. Tak, to było dobre miejsce. Powoli, nie spiesząc się już, ukrył karetkę za opuszczonym, pokrytym zabezpieczającym smarem buldożerem. Otworzył tylne drzwi i wysunął nosze z ciałem chłopca w tylne skrajne położenie tak, żeby nie zerwać łączących go z aparatami przewodów i aby były widoczne dla kogoś stojącego na podwyższeniu. Ostrożnie wsunął w bezwładną dłoń naładowany i odbezpieczony pistolet.

Przebiegł oczami otoczenie, sprawdzając, czy nie popełnił żadnego błędu. Potem wyjął z walizki Sieny mały automatyczny karabinek i używając tylko jednej ręki z trudem wspiął się na stertę płyt stropowych ze sprężonego betonu. Kiedy dotarł na górę, skóra lewej dłoni paliła żywym ogniem, a kciuk krwawił coraz bardziej. Sycząc z bólu, położył się na chropowatej powierzchni i jeszcze raz rozejrzał wokół. Z miejsca, gdzie był ukryty, widać było prawie całą plażę i duże fragmenty drogi – doskonale widoczna karetka była tuż za nim. Zerknął na obolałą dłoń, kładąc koło ucha małe przenośne radio. Teraz pozostało tylko czekać. Mógł nawet zapalić papierosa, ale myśl o celownikach na podczerwień, które można było przymocować do karabinów snajperskich odwiodła go od tego zamiaru.

* * *

Tymczasem Siena zbliżał się już do podnóża głównego budynku. Wykorzystując każdą możliwość osłony, podszedł do dużej prostopadłościennej przybudówki kryjącej wejście. Przez chwilę rozważał, czy nie dostać się przez okno od razu na pierwsze piętro, ale szybko zdał sobie sprawę, że było to zadanie niewykonalne. Płaska, pozbawiona jakichkolwiek występów ściana nie dawała żadnego oparcia. Naglony przez czas, podszedł do drzwi. Delikatnie nacisnął klamkę, a kiedy nie ustępowała, wyważył drzwi kopniakiem. Wnętrze przybudówki oświetlało tylko jedno, punktowe źródło światła. Panujący tu mrok miał dać czas dwóm strażnikom na rozpoznanie ewentualnego przeciwnika, zanim on zdoła dostrzec cokolwiek. Oczy Sieny nie musiały się jednak przyzwyczajać do jakichkolwiek warunków. Strzelił dwa razy. Usłyszał łoskot walących się ciał, zanim tamci zdążyli dotknąć kabur.

Przedostał się przez wewnętrzne drzwi i przebiegł przez tonący w półmroku hol. Zignorował otwarte, jakby czekające na niego kabiny wind i przeskakując po kilka stopni wbiegł na półpiętro. Nasłuchiwał przez chwilę, potem ruszył dalej. Przez cały czas nie napotkał nikogo, nie słyszał też jakichkolwiek odgłosów życia. Na drugim piętrze przezorność kazała mu zmienić drogę. Szerokim, poznaczonym jaskrawymi prostokątami w większości pootwieranych drzwi korytarzem pobiegł w kierunku drugiej klatki schodowej w przeciwległym skrzydle budynku. Puste, nie umeblowane pokoje po bokach sprawiały przygnębiające wrażenie.

Pierwszy dźwięk dotarł do niego, kiedy dobiegał do osłaniającej schody przeciwpożarowej ściany. Był to najprawdopodobniej odgłos źle postawionej nogi, która obsunęła się o stopień niżej. Siena kciukiem przestawił przełącznik broni na ogień ciągły. Ostrożnie postawił torbę z materiałami wybuchowymi na ziemi. Starając się uniknąć najmniejszego nawet szelestu, wyjął z kieszeni granat. Wyszarpnął zębami zawleczkę i po sekundzie zwłoki rzucił go w stronę klatki schodowej.

Huk eksplozji zlał się z brzękiem wybitych podmuchem szyb i stukiem odłamków o metalową ścianę. Siena chwycił torbę i wyskoczył zza węgła, przyciskając spust. Przytrzymał go, aż zamek pozostał w przednim położeniu. Wbiegł na schody prowadzące do góry, zmieniając magazynek. Przeskoczył podest trzeciego piętra, ale zatrzymał się nagle, widząc w prześwicie u góry ułożone równo jeden na drugim worki z piaskiem.

Barykada.

Cofnął się kilka kroków, ale korytarzem nadbiegali już ludzie. Znowu przycisnął spust. Zwielokrotniony akustyką korytarza grzmot serii z pozbawionego tłumika pistoletu rozproszył ich w jednej chwili.

Sytuacja nie była jednak dobra. Mając odciętą drogę w dół, na górę i w bok, Siena jednym uderzeniem łokcia w przycisk przywołał windę. Ukrył się za wystającym fragmentem przepierzenia, zakładając następny magazynek. Strzelił dwukrotnie do wychylających się z pokoi strażników i sprężył się w oczekiwaniu na przybycie kabiny.

Kiedy drzwi rozsunęły się wreszcie, zablokował je nogą, wycelowując broń.

– Stój!

W środku stał tylko jeden mężczyzna. Miał na sobie ogromną kuloodporną kamizelkę i hełm saperski, ale nie widać było przy nim broni.

– Mógłbyś przez chwilę nie strzelać?

Siena zerknął do tyłu. Ludzie na korytarzu zamarli w oczekiwaniu.

– O co ci chodzi? – warknął.

– Mogę umożliwić spotkanie z ludźmi, których szukasz. – Mężczyzna zdjął hełm z przyłbicą z pancernego szkła. – I to bez nadmiernego zużycia amunicji.

Siena spojrzał na swoją torbę. Mógł teraz detonować ładunek. Miał jednak wrażenie, że byłoby to najgłupszą rzeczą, jaką by kiedykolwiek zrobił.

– Dobrze – mruknął.

– Ale zostaw te parę kilo dynamitu, czy co tam masz. To nie kopalnia i nie trzeba przebijać chodników.

Siena postawił torbę, wchodząc do windy.

– I ten wulkan w pigułce również.

Odrzucony pistolet upadł na wieko torby. Mężczyzna szybko przeszukał Sienę, potem nacisnął guzik z oznaczeniem najwyższego piętra.

– Nie dajecie mi zbyt dużo szans.

– Przecież nie chcemy cię zabić. Zawsze można dojść do porozumienia albo pohandlować… No, ale jeśli się nie uda… – Mężczyzna rozłożył ręce.

Przez chwilę jechali w milczeniu. Tamten spojrzał w bok.

– Nie jesteś zbyt piękny. Czyżby rząd przeżywał kryzys płatniczy?

– Nie jestem pewien, czy pracuję dla rządu.

– Żartowałem. – Facet uśmiechnął się z przesadną słodyczą.

Można mu było wybaczyć wesołość. W końcu każdy, kto właśnie uniknął podziurawienia prawie półcalowymi pociskami, miał prawo inaczej patrzeć na świat.

Winda zatrzymała się na ostatnim piętrze, wypuszczając ich na korytarz. W przeciwieństwie do poprzednich podłogę tego wyściełał gruby dywan.

– Tędy.

Mężczyzna w kuloodpornej kamizelce zaprowadził go pod metalowe, wypolerowane na wysoki połysk drzwi. Otworzył je z zapraszającym gestem. Siena wszedł do niewielkiej sali konferencyjnej, słysząc za sobą zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Z boków, pod ścianami stało czterech ludzi z wymierzonymi weń karabinami.

Pośrodku, wokół lśniącego stołu siedziało dwunastu mężczyzn w różnym wieku. Nieprawdopodobna wprost cisza świadczyła, że pomieszczenie musiało być szczelne, wręcz odizolowane od otoczenia. Mimo luksusowego, bardzo nowoczesnego wyposażenia atmosfera miała coś ze średniowiecznego zebrania czarowników. Siena zauważył uderzające bezgłośnie w szyby pierwsze krople deszczu.

– Nie dziwi cię to spotkanie? – spytał mężczyzna siedzący w przeciwległym narożniku stołu. W klapie jego garnituru widniała plakietka ze słowem CHILMARK.

– Jestem tu właśnie po to.

Siena zauważył ogromny pusty fotel w centralnym miejscu i zawieszoną pod sufitem kamerę. A więc były asystent profesora Fulbrighta wolał nie narażać się bezpośrednio. Chilmark uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie. Wszyscy pozostali tkwili nieruchomo na swoich miejscach.

– Jeden czy dwóch ludzi, nawet wyposażonych w materiały wybuchowe, nie stanowią dla nas żadnego zagrożenia – mówił powoli, akcentując każde słowo. Jego głos był jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu. Pozostali zdawali się nie oddychać. – Dlatego też pozwoliliśmy wam wejść tutaj. Mówię o tym, żebyś dobrze zdał sobie sprawę z tego, że jesteście całkowicie w naszej mocy. Byłoby dobrze, gdybyś zrozumiał, że ani ty, ani twój moknący teraz na deszczu kolega, nie jesteście w stanie zrobić nam – tu uśmiechnął się znowu, tym razem kpiąco – nic złego.

– Czyżbyście mieli wokół setki strażników?

– Po co? To, że bywacie czasem nieprzenikalni dla naszych telepatów, nie znaczy jeszcze, że znajdujecie się poza naszym zasięgiem. Moglibyśmy bez trudu sprawić, żeby twój kolega zaraz sam do nas przyszedł.

– W takim razie, jaki cel ma ta rozmowa?

– Cóż, moglibyśmy siłą wydrzeć z was zeznania, ale czyż tak postępują kulturalni ludzie? – Było coś niesamowitego w tym, jak swobodny ton Chilmarka kontrastował z bezruchem innych osób siedzących wokół stołu. – Moglibyśmy przejąć was wcześniej, ale… Przecież w końcu sami się zgłosiliście.

35
{"b":"89199","o":1}