Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Cholera, przecież on nikogo nie zabił osobiście” – pomyślał. Spust z cichym trzaskiem powrócił do poprzedniego położenia. Fargo nie miał teraz ochoty na rozważanie skomplikowanych kwestii odpowiedzialności.

– Wstawaj – powiedział, opuszczając broń. – Lubisz koniak? To napij się go jeszcze.

Plan powstał w jednej chwili, dawał poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie pozwalał na zachowanie ofiary przy życiu.

* * *

Przejechał niemal pół miasta, zanim znalazł odpowiednie miejsce. Klub bilardowy w wyglądającym jak ruina budynku pośrodku dzielnicy kolorowej biedoty. Poprawił garnitur, przejrzał się w lusterku i wysiadł z samochodu. Nie zamykał drzwi, kluczyki zostawił pod dywanikiem. To też należało do planu.

Wszedł do gęstej od dymu atmosfery i nim wzrok przyzwyczaił się do mroku, zrozumiał, że dobrze wybrał. Gwar wypełniający to miejsce umilkł w jednej sekundzie. Dziesiątki oczu śledziły każdy jego krok. Podszedł do obskurnego baru i stanął między dwiema kobietami nie pierwszej już młodości. O ich profesji świadczyły tak ciuchy, jak i wyzywający makijaż. Wydął pogardliwie wargi na ich widok i zwrócił się do barmana.

– White Russian – powiedział rzucając na blat dwudziestofuntowy banknot. – Wiesz, co to jest, czarnuchu?

Z tyłu dało się słyszeć szuranie odsuwanych krzeseł. Nie musiał odwracać głowy, żeby wiedzieć, co się szykuje.

– Wiesz czy nie wiesz? – zapytał ponownie.

Barman, potężnie zbudowany Murzyn, uśmiechnął się promiennie, kręcąc jednocześnie głową.

– Pierwsze słyszę, ale mamy zajebistą Krwawą Mary – odparł wyjmując spod lady przycięty kij baseballowy ozdobiony napisem: „Kto nie płaci, zęby traci”.

Zanim opuścił go na głowę Clancy’ego, zamarł na moment, potem zmrużył oczy. Fargo po „wstrzeleniu” zdziwił się widząc, ilu czarnych otoczyło drażniącego ich eleganta. Trochę się przestraszył, że przesadził…

– Jest wasz – powiedział odkładając kij na miejsce i podnosząc banknot z kontuaru – ale jak mi go który zabije, to będzie następny w kolejce.

Pogotowie przyjechało kwadrans później, długo po tym, jak Fargo odjechał sprzed baru w skórze jednej z prostytutek.

* * *

Myśl, że nie nadaje się na nieustraszonego wywiadowcę, bynajmniej nie spędzała mu snu z powiek. Traktował ją raczej jako samousprawiedliwienie, jako coś, co zasadniczo zwalniało go z dalszego rozplątywania zawiłych afer. Teraz jednak, stojąc przed obitymi plastikiem drzwiami i mając do zrealizowania główny cel swojego powrotu do Anglii, wahał się. Nie miał wątpliwości – po prostu nie wiedział, jak zacząć. Zmusił się, by przycisnąć dzwonek. Nikt jednak nie otworzył drzwi. Coś przesłoniło jasny otwór judasza i rozległ się damski głos:

– Kto tam?

– Lynn Fargo.

– W jakiej sprawie?

– Ja… – zaskoczony, gorączkowo szukał słów. – Przyjechałem z bardzo daleka…

– O rany – drzwi uchyliły się, tworząc kilkucentymetrową szparę.

– Boże, Lynn, nie poznałam cię. – Zobaczył czyjeś oko. – Już, zaraz.

Drzwi się zamknęły, żeby właścicielka mogła zwolnić łańcuch, i otworzyły się znowu, tym razem ukazując całą postać Patty. Była ubrana jak do wyjścia. Przybyło jej kilka kilogramów, poza tym nic się nie zmieniła.

– Chyba ci przeszkodziłem.

– Coś ty – wpatrywała się w niego rozszerzonymi oczami. – Boże, ale się zmieniłeś!

– Wychodzisz gdzieś?

– Och, a która jest? – Spojrzała na zegarek. – Muszę pojechać po męża, bo mnie zamorduje. Słuchaj, przepraszam cię za te numery z drzwiami, ale kręci się tu jakiś ekshibicjonista, muszę być ostrożna. Ale to kulturalny człowiek, raz nie pokazywał się przez tydzień, to potem zadzwonił, przeprosił i powiedział, że miał zwolnienie lekarskie. Boję się go tylko trochę. Chryste, co ja wygaduję! – Widać było, że jest zdenerwowana. – Co się z tobą działo?

– Mnóstwo podróżowałem. A co z tobą? Wspomniałaś, że masz męża.

– Tak, i dwójkę wspaniałych dzieciaków, które pewnego dnia wyprawią mnie do czubków.

Zapadła chwila ciszy, którą przerwali jednocześnie: ona pytając, gdzie się zatrzymał, on pytając o zdrowie. Roześmiali się też razem.

– Odprowadzę cię na dół – zrobił krok do tyłu.

– Ale… – Jeszcze raz nerwowo zerknęła na zegarek. – Nie mogę cię tak zostawić po tylu latach.

– No coś ty. – Pomógł jej zamknąć drzwi. – Mogę wpaść kiedy indziej.

– Właśnie. – Szukała czegoś gorączkowo w torebce. – Przyjdź do nas za tydzień. Robimy małe przyjęcie. Nie, za dwa tygodnie. – Znalazła mały kalendarzyk. – Dokładnie za dwanaście dni, w przyszły czwartek.

Przywołał windę. Kiedy wsiedli, dotknął oznaczenia parteru.

– Wpadnij koniecznie. Będzie paru ludzi z branży. Przyjdziesz?

Skinął głową.

– Co właściwie robisz w Londynie?

– To coś w rodzaju urlopu.

– Marzę o urlopie – uśmiechnęła się. – Czy ty masz jeszcze coś wspólnego ze sztuką?

– Raczej nie.

– Szczęściarz. – Ruszyli przez wielki pusty hol na parterze. – Organizujemy z mężem pewną wystawę. Mówię ci, czarna rozpacz. Co zamierzasz robić? – zmieniła nagle temat.

– Chciałem odwiedzić paru przyjaciół. Mam adres Raya.

– Dewhursta? Nie musisz jechać do niego do domu. – Po raz trzeci w tak krótkim czasie spojrzała na zegarek. – Prowadzi zajęcia ze studentami w muzeum. Wiesz gdzie?

Wyprowadziła go na parking przed budynkiem.

– O, ten szary gmach, widzisz? Na pewno go teraz zastaniesz.

– Widujecie się?

– Raczej rzadko. Ray czasem pomaga mojemu mężowi przy wystawach.

– Znam go? To ktoś ze studiów?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Amerykanin.

Otworzyła drzwiczki zielonej toyoty. „Widać nie wszyscy Amerykanie są bogaci” – pomyślał.

– Ale mamy pecha, że wpadłeś właśnie teraz. Strasznie cię przepraszam, Lynn.

– Za co? Każdy ma swoje życie – coś drapało go w gardle.

– Ale wpadniesz w czwartek?

– Jasne.

– Trzymam cię za słowo. – Zgrabnie wsunęła się na przednie siedzenie, uruchamiając silnik. – Nie zapomnij o statecznej matronie – krzyknęła przez okno. – Hej!

– Cześć! – podniósł rękę.

Nie patrzył za odjeżdżającym samochodem. Odwrócił się i ruszył w stronę wskazanego muzeum.

Portier czuwający przy wejściu do działu sztuki nowoczesnej widział grupę studentów, ale nie potrafił powiedzieć, gdzie są w tej chwili. Radził ruszyć zgodnie z namalowanymi na podłodze strzałkarni, wzdłuż trasy dla zwiedzających. Fargo bał się, że w labiryncie sal i galerii minie się z małą grupką, ale wszystkie wątpliwości znikły już na pierwszym korytarzu. Szybko przebył kilkadziesiąt metrów i skręcił do sali, skąd dobiegał tubalny głos Dewhursta. Jego niewielka postać prawie nikła w otoczeniu stojących przed jakimś obrazem studentów, przedstawiającym, o ile można się było domyślić, zniekształcone intymne części kobiecego ciała.

– W czasach prawdziwej sztuki wielcy malarze starali się chwycić byka istnienia za rogi! Dziś te wysoko uniesione ręce opadły. Twórcy manewrują nimi wyłącznie w okolicy genitaliów…

Fargo podszedł bliżej. Dewhurst urwał nagle, spoglądając na niego. Jego oczy z każdą sekundą robiły się coraz większe.

– Lynn Fargo! – krzyknął nagle. – Cholera! – Odwrócił się do studentów. – Proszę się przyjrzeć dokładnie obrazom w tej sali. A ty, Rick, skończ z tym piwem. Nie myśl, że nie widzę… pięć minut przerwy.

Z trudem wyrwał się z ciasnego kręgu rozgadanych nagle młodych ludzi.

– Chłopie, milion lat!

– Czy dobrze słyszałem, ty masz coś przeciwko awangardzie? – roześmiał się Fargo. – Ty?

Dewhurst machnął ręką.

– Nie. Jestem tylko przeciwko temu, co lubią studenci – pokiwał głową. – Nie masz pojęcia, jak szybko człowiek jest w stanie znaleźć się po przeciwnej stronie barykady.

– Ale…

– Z nimi w ogóle nie da się gadać. Nic nie wiedzą, niczym się nie interesują, ale mają swoje dogmaty, stary. Dogmaty! – Potarł brodę. – Wszystko jest dla nich jasno określone, przy czym cały ich świat musiał poustawiać jakiś niedorozwinięty przedszkolak.

– O rany!

– Nie, to ja powinienem powiedzieć: o rany! Mówię o bzdurach, a tymczasem nie wiem nawet, co się z tobą działo.

– Jeździłem tu i tam…

– A gdzie pracujesz?

– W wywiadzie. Ale mam już dosyć. – Fargo nie widział powodu, żeby nie powiedzieć prawdy. – Wykańczają mnie te ciągłe strzelaniny, pogonie, nocne rajdy niewidzialnymi bombowcami…

– Dobra nauczka. – Dewhurst roześmiał się szeroko. – Nigdy nie pytaj o nie swoje sprawy. Ale – zaraz zaprzeczył sam sobie – może jednak robisz w handlu dziełami sztuki?

Po zasępionym spojrzeniu można było się domyślić, że zadał to pytanie zamiast: Chorowałeś ostatnio?

– Nie. Nie mam nic wspólnego ze sztuką.

Skinięcie głową. Chwila nieznośnej ciszy.

– Słuchaj, wpadnij do mnie. – W ręku Dewhursta pojawił się elektroniczny organizer. Stara Anglia przez parę ostatnich lat musiała wpędzić się w kryzys. Nikt nie polegał już tu na własnej pamięci. – Pogadamy o starych czasach. – Szybko przeglądał zapisy. – Może pojutrze? Przełożyłbym… Nie, i tak będzie za mało czasu. Za trzy dni, OK?

– Z przyjemnością. Nie ożeniłeś się?

– Grozi mi to pod koniec roku. – Dewhurst spojrzał nerwowo na wymykających się z sali studentów. – Wpadnij koniecznie. Pewna antyczna butelka whisky będzie musiała stracić dziewictwo.

Zrobił krok do tyłu.

– Dam ci adres.

– Mam. Dostałem go na uczelni.

– Doskonale. W takim razie czekam. Może zaproszę paru starych kumpli.

– Świetnie.

Fargo uśmiechał się do momentu, aż tamten znikł za szerokimi drzwiami. Potem odwrócił się do ogromnego, bijącego w oczy jasnymi, zdecydowanymi barwami płótna. Twarde, krótkie pociągnięcia pędzla nadawały mu wyraz jakiegoś radosnego pośpiechu. Na pierwszy rzut oka przedstawiał obraz głowy wciśniętej między czyjeś uda. Ciepłe kolory bynajmniej nie harmonizowały z nastrojem Fargo. Czego właściwie się spodziewał? Że wszyscy rzucą nagle swoje zajęcia, by wspólnie z nim biadać nad problemami, których nie chciał im wyjawić? Pomyślał o Philu Hagenie, postaci, która po pierwszych niepowodzeniach urosła do rangi klucza mogącego otworzyć pełen napięć i kompleksów świat dzieciństwa. Pomyślał też, że ostatnią rzeczą, na jaką miał teraz ochotę, jest wypicie butelki whisky z Dewhurstem i parę godzin głupich uśmiechów na party u Patty. Gmach wzniesiony z nałożonych na siebie pragnień znowu chwiał się niebezpiecznie.

30
{"b":"89199","o":1}