Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wiesz, medycyna robi ogromne postępy ostatnimi laty…

– Co ty nie powiesz, poprawią mnie w ciągu najbliższej godziny? Cokolwiek by mówić, będę się wyróżniał w tłumie jak cholera.

– To źle? – Fargo ciągle nie mógł oderwać od niego wzroku.

– Widziałeś kiedyś ochroniarza, który zwraca na siebie powszechną uwagę?

– Nie.

– Właśnie. Idziemy?

Fargo skinął głową i ruszył w kierunku śmigłowca.

– Skoro mamy lewe dokumenty – powiedział – możemy lecieć bezpośrednio do Londynu.

– Nie – wyraz twarzy Sieny pozostawał niezmienny. – Polecimy okrężną drogą. Niezależnymi liniami, mało ciekawymi połączeniami.

– Dlaczego?

– Z powodu kontroli. Na wielkich lotniskach jest zbyt silna.

– Mogą się zorientować, że dokumenty są fałszywe?

– Dokumenty są dobre.

Trudno było się od niego czegoś dowiedzieć. Fargo obserwował spod oka niską kanciastą sylwetkę. Ciągle odkrywał nowe, dziwne szczegóły. Na przykład ręce – Siena nie machał nimi w marszu. Zdawałoby się – głupia rzecz, a jednak było w tym coś niesamowitego. W porządku, w lewej niósł walizkę, ale prawa? Nie, żeby zwisała bezwładnie – wprost przeciwnie, trwała przy szwie lekkiego kombinezonu jak przywiązana. Albo oczy. Miał wrażenie, że były nieruchome – jeśli pojawiała się potrzeba spojrzenia w bok, Siena odwracał głowę. Tego człowieka każdy reżyser filmu grozy przyjąłby bez chwili wahania. Zaoszczędziłby specjalistom od charakteryzacji całych tygodni pracy.

– Już dochodzimy – powiedział Fargo, żeby przerwać ciszę.

Istotnie, po kilkunastu krokach wyszli z wilgotnej atmosfery zarośli na suchszy teren wokół niskich skałek. Wyler i Soucamp podnieśli się na ich widok. Wbrew temu, czego można było oczekiwać, nie zdziwił ich fakt pojawienia się Sieny, zainteresowanie wzbudziła jedynie niesiona przez niego walizka. Ich spojrzenia ogniskowały się na metalicznym prostopadłościanie.

– Pański wspólnik pilnował łupu. – Wyler przeniósł wzrok na Sienę, na twarzy którego nie drgnął żaden mięsień. – Pan przywiózł narzędzia i wszystko jest wasze.

– O co chodzi? – Fargo zatrzymał się przy wejściu do śmigłowca.

– Co tam macie? – Soucamp również zbliżył się do nich. – Narkotyki? Złoto? Tajne dokumenty na sprzedaż?

– Nie wasza sprawa.

– A gdyby… – wargi Wylera wydęły się, nadając mu zabawny, nie pasujący do sytuacji wyraz twarzy. – Gdybyśmy tak, niby przypadkiem, musieli wylądować na terenie komendy policji, to co by było?

– Czego chcecie?

– Przecież nie jesteśmy dziećmi – pilot mówił teraz powoli, akcentując każde słowo – połowa dla nas.

– Połowa czego?

– Zawartości tej skrzynki.

– Tam nie ma niczego, co mogłoby was interesować.

– Doprawdy?

– Doprawdy.

– To może ją otworzycie?

– Już powiedziałem…

– No to lecimy na policję – wtrącił Soucamp ze złym błyskiem w oku – chociaż nie chcemy tego ani my, ani wy – powoli podszedł do Sieny.

– Otóż to. – Wyler włożył ręce do kieszeni. – Nie chcecie dać połowy, trudno – niespodziewanym ruchem wyszarpnął rewolwer o krótkiej lufie. – Dacie wszystko!

Zanim Fargo zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, Siena zdzielił Soucampa w żebra kantem dłoni i zasłonił się obezwładnionym jak żywą tarczą. Niesamowitym, tygrysim skokiem runął w stronę Wylera. Zaskoczony pilot nie odważył się strzelić w plecy wspólnika, a już sekundę później pistolet poszybował w trawę wypadając z wykręconej pod niesamowitym kątem dłoni.

– Puść! – jęknął Wyler.

Siena rozluźnił chwyt. Ręka mężczyzny opadła bezwładnie. Fargo domyślił się, że pilot ma połamane kości. Obok leżał Soucamp, który bezgłośnie jak ryba otwierał i zamykał usta, usiłując zaczerpnąć tchu.

– Obawiam się, że nie możemy przyjąć waszej propozycji – oznajmił ochroniarz i wstawił walizkę do kabiny śmigłowca. – Dziękujemy jednak za pożyczenie maszyny.

– Jasny szlag! – Lynn nerwowo przełknął ślinę, gdy startowali zostawiając obolałych i zaskoczonych pilotów w samym sercu dżungli. – Jasny szlag…

* * *

Silnik kupionego w niewielkim wiejskim salonie kilkunastoletniego vauxhalla zaskoczył dopiero za drugim razem. Fargo wrzucił bieg i ruszył powoli, zjeżdżając na jezdnię z wąskiego podjazdu przed pensjonatem. Ze względu na możliwość przypadkowego wykrycia przez telepatów zamieszkali na odległych przedmieściach, w wielkim wiktoriańskim domu prowadzonym przez młodą kobietę. Droga z Afryki zabrała im ponad tydzień. Krótkie przeloty na wewnętrznych trasach, przejazdy przez kolejne granice przypadkowymi samochodami i wreszcie prom, który zabrał ich do Cardiff sprawiły, że zmarnowali tyle czasu na drogę, którą rejsowy samolot pokonałby w ciągu kilkunastu godzin. Lynn nie potrafił skłonić Sieny, aby wyjawił powód takiego wariantu podróży. Jeśli bał się skrupulatnej kontroli na wielkich lotniskach, wystarczyło pozbyć się broni i zdobyć ją już na terenie Wielkiej Brytanii. Byliby wtedy zupełnie czyści. Siena jednak trwał w swym uporze. W ogóle był dziwnym człowiekiem. Potrafił na przykład całymi godzinami leżeć bez ruchu, patrząc bezmyślnie w sufit, potrafił też budzić się ni stąd, ni zowąd pośrodku nocy i zamierać w jakiejś przedziwnej pozycji, nasłuchując. Fargo nie miał pojęcia, czym kierował się wywiad, przydzielając mu do ochrony takiego człowieka. Musiał zostawiać go w pensjonacie, bo jego wygląd budził powszechne zainteresowanie. Wzruszył ramionami. Gęstniejący wraz ze zbliżaniem się do centrum ruch zmuszał go do poświęcenia większej uwagi prowadzeniu samochodu. Centrum miasta… Dyskretnie dotknął prawej kieszeni. Tkwił tam mały rewolwer, który dostał od Sieny, i fiolka ze środkiem przeciwbólowym. Miał nadzieję, że decyzja, którą podjął, okaże się słuszna, że nie zawaha się w ostatniej chwili. Uśmiechnął się lekkim skrzywieniem warg. Z tą sprawą nie powinien mieć kłopotów. Jeśli przypadkiem znajdzie się w zasięgu telepatów, kiedy poczuje w głowie narastający ból, po prostu włoży lufę do ust i… Miał nadzieję, że spowodowana narastaniem choroby determinacja pomoże mu w decydującej chwili. Nie mógł się już obejść bez środków przeciwbólowych, wiedział więc, że nie zostało mu dużo czasu. Musiał przedtem poukładać swoje sprawy, musiał osiągnąć swój mały, prywatny cel, z powodu którego tu wrócił.

Ponure rozmyślania przerwała konieczność znalezienia odpowiedniego miejsca do parkowania. Znużony manewrowaniem, zdecydował się wreszcie wjechać na pustawy parking przed dobrze mu znanym ogromnym budynkiem, choć niechętnie zostawił samochód tak blisko uczelni. Kilka chwil potem, gdy szybkim krokiem zmierzał do głównego wejścia, po raz drugi uśmiechnął się z sarkazmem. Chcąc nie chcąc, utrwalały się w nim odruchy agenta tajnych służb.

Pomalowane inną, niż pamiętał, farbą korytarze nie wywarły na nim takiego wrażenia, jakiego spodziewał się wcześniej. Obcy ludzie, których mijał, nowy wystrój kilku sal, do których zajrzał przez uchylone drzwi, sprawiły, iż pogodził się z myślą, że nic już go nie łączy z tym budynkiem. Miało to swój plus – bez wahania pchnął skrzydło ogromnych, ciężkich drzwi dziekanatu. Wiedział z wcześniejszej rozmowy telefonicznej, że panna Muriel, którą pamiętał, od dawna już tu nie pracuje, nie zdziwił go więc rzucający się w oczy bałagan, do którego tamta nigdy by nie dopuściła.

Omijając grupkę tłoczących się przy ladzie studentów, podszedł wprost do siedzącej we wnęce sekretarki.

– Jestem Lynn Fargo – ukłonił się sztywno. – Przedwczoraj…

– Tak, pamiętam pański telefon – wpadła mu w słowo. – Niestety, ustalenie aktualnych adresów byłych studentów z pańskiego roku jest dość trudne.

– Rozumiem, oczywiście – zastanawiał się, czy pomogłaby łapówka.

– Na szczęście profesor Maddox chce w przyszłym roku zorganizować spotkanie absolwentów i zdobył trochę informacji.

– Czy mogłaby mnie pani do niego skierować? – wsunął rękę do kieszeni, czując pod palcami gruby zwitek banknotów.

– Przepisałam od niego wszystkie nazwiska. Niestety, jest tam tylko kilka adresów.

Fargo cofnął rękę, pozostawiając pieniądze w kieszeni. Sekretarka była osobą uczynną, a tacy ludzie z reguły pozostają biedni.

– To bardzo miło z pani strony. Czy mógłbym je zobaczyć?

– Oczywiście, to lista dla pana – podała mu złożoną kartkę. – Gdyby chciał pan więcej nazwisk, to za jakiś miesiąc, dwa proszę się zgłosić do profesora Maddoxa. Zapisać panu numer gabinetu?

Szybko przebiegł oczami linijki maszynowego pisma. Patty Neel i Ray Dewhurst figurowali obok siebie – obydwoje mieszkali w Londynie.

– Nie, dziękuję. Ta lista w zupełności mi wystarczy – ukłonił się znowu. – Dziękuję. Bardzo mi pani pomogła.

– Drobiazg.

Uśmiechnął się raz jeszcze, ruszając do wyjścia. Sprawę przyjaciół ze studiów mógł zacząć od zaraz. Czuł zadowolenie, że zdobycie najważniejszych adresów poszło tak łatwo. Pogwizdując cicho, wsiadł do samochodu i ruszył w drogę powrotną. Zastanawiał się, czy istnieje jakakolwiek szansa odnalezienia Philipa Hagena. Po śmierci rodziców była to jedyna postać łącząca go ze światem dzieciństwa. Światem, który odepchnął go i dokąd powrót był jedynym celem, na jaki pozwalał mu kurczący się rozpaczliwie czas. Spotkanie absolwentów – przypomniał sobie słowa sekretarki. Wzruszył ramionami. Choćby nawet bardzo chciał uczestniczyć, przyszłoroczna uroczystość odbędzie się bez niego. Pomijając oczywiście fakt, że nie był absolwentem tej uczelni.

Zatrzymał się na czerwonym świetle, odruchowo sięgając do skrytki po papierosy. Nagle jego ręka zastygła w bezruchu. Twarz kierowcy z samochodu czekającego na pasie obok była mu znajoma. To Harold Clancy! Szybko odwrócił głowę, żeby nie ściągnąć wzroku tamtego. Harold Clancy… Człowiek, który towarzyszył Keldyshowi podczas spotkania w muzeum Tysona – pracownik MI5. Co on mógł robić w luksusowej limuzynie w środku Londynu? Zwłaszcza że komórka Keldysha została rozpracowana… A może to on zdradził wszystko asystentowi profesora Fulbrighta?

27
{"b":"89199","o":1}