Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na szczęście dyrekcja hotelu potrafiła przewidzieć problemy swoich gości. A może poprzedni gość był na tyle roztrzepany, że nie zabrał wszystkich leków. Fargo połknął trzy pastylki nasenne z buteleczki znalezionej w szafce nad umywalką. Popił je wodą z kranu i wrócił do łóżka.

* * *

Smukły cień śmigłowca prześlizgiwał się po wierzchołkach drzew dżungli i nielicznych skałach wynurzających się ze zbitej zieleni. Stłumiony grubą wykładziną słuchawek ryk dwóch silników zmienił na chwilę natężenie, kiedy Sikorsky S-76 zmienił kurs, kierując się na kolejną, ukrytą za linią horyzontu radiolatarnię.

– Widać już drogę – powiedział Wyler. – Wygląda, jakby jej nikt nigdy nie używał.

Błysk słońca w jego smolistoczarnych okularach odbił się na płaskich osłonach zegarów.

– Zaraz będziemy nad tym cholernym jeziorem.

Siedzący z tyłu, za fotelami pilotów Fargo bez słowa skinął głową. Spowodowany ciągłym hukiem i nawrotem choroby ból sprawił, że zaczął żałować decyzji o podjęciu tej wyprawy. Po raz kolejny rozważał wszystkie argumenty przeciwko poszukiwaniom wraku samolotu, który kiedyś wiózł go z Anglii. Prawdopodobieństwo, że pilot zdążył zrzucić paliwo przed katastrofą i nie wybuchł pożar, było bardzo małe. Poza tym hercules mógł rozpaść się w powietrzu, ścieląc puszczę setkami potrzaskanych fragmentów. Liczenie na to, że pilot panował nad nim do końca usiłując wylądować, było czystym nonsensem. A jednak… Może tamten czuł się odpowiedzialny za spoczywających w ładowni pięciu ludzi i posadził maszynę tak, że kadłub ocalał? Przyjmując nawet, że tak się stało, co właściwie spodziewał się znaleźć? E-book Keldysha z instrukcjami, których nie skończył czytać? Szansa, że się nie spalił, nie uszkodził od wilgoci, czy wręcz nie zniknął na zawsze w błotnistym poszyciu dżungli była raczej nikła.

Fargo wzruszył ramionami. Nie musiał się liczyć z pieniędzmi, więc wynajęcie śmigłowca z dwuosobową załogą i zakup odpowiedniego sprzętu nie miały żadnego znaczenia. Dwaj piloci, Wyler i Soucamp, wyglądali na ludzi dobrze obeznanych z różnymi ciemnymi interesami. Nie zadawali żadnych pytań, sprawnie załadowali wszystkie urządzenia, nie zastanawiając się nad ich przeznaczeniem i bez słowa przyjęli wiadomość o będącej celem lotu nie zamieszkanej puszczy. Pewne wątpliwości wzbudziła dopiero szkicowo wykreślona, okrężna trasa lotu. Zbiorniki paliwa w śmigłowcu nie zapewniały takiego zasięgu, musiał więc znaleźć miejsca, w których mogli zatankować. Fargo nie mógł im powiedzieć, że chce w ten sposób ominąć miasto, gdzie być może w dalszym ciągu Organizacja miała swą placówkę i… telepatów.

– Jest jezioro. Widzi pan? – powiedział Wyler, wyciągając rękę w kierunku lśniącej zielonoburej powierzchni.

– I co teraz? – spytał Soucamp.

– Zróbcie zwrot przy tym cyplu. – Fargo nie był w stanie przypomnieć sobie okolicy, gdzie wylądował wtedy ze spadochronem. – Potem polecimy wzdłuż linii brzegowej, na południe.

Sikorsky S-76 sprawnie położył się w skręcie.

– Niżej i wolniej.

Przytknął do oczu lornetkę, ale powiększony przez jej szkła, drgający od mimowolnych ruchów rąk obraz nie ułatwiał orientacji. Fargo przetarł oczy i przyłożył twarz do szyby.

– Wolniej – powtórzył. – Manewrujcie tak, żebym mógł jak najwięcej zobaczyć.

Śmigłowiec zataczał się to w lewo, to w prawo, kreśląc w powietrzu wymyślne esy.

– Czego pan właściwie szuka? – odezwał się Wyler po kilkunastu minutach.

– Dowiecie się we właściwym czasie.

– Moglibyśmy pomóc. – Soucamp przechylił się nad oparciem fotela. – W ten sposób, zanim cokolwiek znajdziemy, wyczerpie się paliwo.

Fargo się zastanowił. W końcu i tak się domyślą, a ich doświadczenie…

– Szukam szczątków samolotu – powiedział. – Rozbił się gdzieś tutaj.

– Dużego?

– Dosyć.

– Jak rany, niewiele nam to mówi – włączył się Wyler. – Co to była za maszyna? Awionetka, pasażerski lear?

– C-130.

Soucamp cicho gwizdnął.

– Dawno spadł?

– Dostatecznie, żeby ślady uległy zatarciu.

– Marnie to widzę – mruknął Wyler. – Dżungla rośnie szybko.

– Nie tak znów szybko – skontrował Soucamp. – Trzeba szukać pasa młodszych drzew. Skręć w tamtą stronę.

Odblask słońca w przedniej szybie na chwilę oślepił Fargo. Przez dłuższą chwilę mrugał powiekami, żeby pozbyć się latających przed oczami ciemnych plam.

– Skąd pewność, że nie znaleźli go wcześniej?

– Wątpię, żeby ktokolwiek go szukał. To był brytyjski samolot wojskowy w tajnej misji.

Piloci wymienili spojrzenia. Śmigłowiec zmienił taktykę, wzniósł się wyżej i zwiększył szybkość. Już w niecałą minutę później Soucamp podniósł rękę.

– Tam jest wyłom. Widzisz młode drzewa?

– Po lewej też coś widzę.

– Nie, to jest za małe. – Soucamp podniósł do oczu lornetkę. – Zwykły uskok terenu. Skręcaj w prawo.

Znowu łagodny wiraż i po chwili zawiśli nad pasem zieleni, nieznacznie różniącym się kolorem od tła.

– Leć dalej, dalej.

Ryk silników co chwilę zmieniał natężenie. Wreszcie Soucamp krzyknął, chyląc się do przodu:

– Jest! Ale bydlę!

Fargo po dłuższej obserwacji dostrzegł niewyraźny kształt ukryty wśród młodych drzew. Ciężko było poznać, do jakiej maszyny należały te szczątki. Na szczęście…

– Wylądujcie gdzieś w pobliżu – powiedział.

– Niby gdzie?

– Może tam – Fargo wskazał na obszar, który zdawał się być polaną – w tym rozrzedzeniu?

– Chyba na szczudłach. Te chaszcze tylko tak niepozornie wyglądają. Naprawdę mają po kilkanaście stóp wysokości.

– A może siądziemy dalej, na brzegu jeziora? – wtrącił Wyler.

– Nie, kable nie sięgną.

– A przy tych skałkach?

Soucamp z kwaśną miną studiował nierówności terenu.

– Co o tym myślisz, Wyler?

Pilot wypuścił podwozie, powoli nadlatując nad wskazany punkt.

– Dobre miejsce na groby. Zmówiliście pacierze?

Jakby wbrew tym słowom, ciężki, prawie czterotonowy śmigłowiec siadł na skrawku osłoniętego terenu nadspodziewanie gładko. Nie czekając, aż silniki umilkną zupełnie, Soucamp otworzył tylne drzwi.

– Jaki mamy plan dnia? – spytał.

– Schodzimy do wraku. – Fargo niezgrabnie wyskoczył na zewnątrz. – Poradzi pan sobie z generatorem?

– Jasne! – Soucamp oparł się o ramię małego towarowego dźwigu przymocowanego do okapu kabiny. – Wyler weźmie resztę i pójdzie za panem.

Gramolący się przez przednie drzwi pilot nie miał zbyt szczęśliwej miny. Fargo skinął głową. Z niemałym trudem przymocował sobie do pleców przenośny transformator i podniósł skrzynkę z narzędziami. Wylądowali niewiele ponad sto metrów od wraku, ale nawet nie przypuszczał, że droga okaże się tak ciężka. Już po kilkunastu krokach w mrocznym, gorącym i wilgotnym dziewiczym lesie czuł, że pot płynie z niego wszystkimi porami ciała. Ciężar oporządzenia, zdawało się, wgniatał go w błotniste poszycie, nie pozwalając na przekroczenie wystających z ziemi śliskich korzeni. Sytuacja idącego z tyłu Wylera była jeszcze gorsza. Nie dość, że niósł ogromne, ważące dwadzieścia pięć kilogramów nożyce do cięcia metalu, to musiał jeszcze rozwijać dwa grube kable. Klął siarczyście przy każdym kroku, potykając się co i rusz, i zatrzymując dla znalezienia łatwiejszego przejścia. Nagle stanął jak wryty.

– Hej, tam ktoś jest!

– Gdzie? – Fargo odruchowo rzucił skrzynkę. Zanim dotknęła podłoża, wiedział już, że nie ma powodu do niepokoju. Tuż przed nim, tak blisko, że nie mógł zrozumieć, dlaczego nie zauważył go wcześniej, leżał pod drzewem trup wciąż przypasany do fotela. Pnącza zwieszające się z gałęzi dotykały okrytej hełmem, patrzącej gdzieś w dół pustymi oczodołami czaszki. „To pilot” – pomyślał wyciągając z kieszeni nóż. – „Który?” Nie pamiętał już nawet ich imion. Przeszukał pamięć i włączył wzorzec lekarza. Nie bez trudu rozciął zmurszały kombinezon. Długo oglądał kości szkieletu. Fotel wyrwał się z zamocowania w momencie uderzenia, kiedy rozsypywała się kabina. Żadnych złamań, zapewne tylko obrażenia wewnętrzne, takie przeciążenie musi zabić. Czy żył jeszcze po lądowaniu? Czy leżał krwawiąc z pourywanych bebechów, nie mogąc się ruszyć, i liczył mijające minuty i godziny? A może wzywał pomocy?

– Jak zginął? – Wyler był wyraźnie zaciekawiony.

– Nieważne. – Odwrócił się. Teraz już dostrzegł zgniecioną niczym pudełko zapałek kabinę. Dopiero widok pogiętej blachy wplątanego w zwalone pnie i giętkie liany kadłuba skierowały jego uwagę na inne tory. Złożył na ziemi niesiony sprzęt i zwrócił się do Wylera:

– Zostaw te graty i powiedz swojemu przyjacielowi, żeby podłączył energię.

– Potem wrócić do pana? – Wyler był zadowolony, że może pozbyć się gniotącego ciężaru.

– Nie, poradzę sobie sam.

Przez chwilę patrzył na plecy oddalającego się człowieka, potem przeniósł wzrok na zaszytą w bujnej roślinności konstrukcję. Głęboki rów, który wyrył w ziemi kadłub lądującego transportowca zdążył się już wypełnić błotem porosłym młodymi drzewami. Pnie, stłoczone po obu stronach, w znacznym stopniu utrudniały dostęp. Ruszył wzdłuż lewego boku maszyny, z trudem torując sobie drogę przez rumowisko. Dopiero teraz mógł ocenić stan dziobu. Niestety, zmiażdżona, częściowo wprasowana w ziemię kabina pilotów rozwiała wszelkie nadzieje na dostanie się do środka przez otwór po odstrzelonym luku awaryjnym. Fargo wrócił do punktu wyjścia, z pewnym trudem podniósł ciężkie, służące do ratowania ofiar katastrof lotniczych nożyce i podłączył do nich dwa grube kable. Nikły błysk zielonej kontrolki upewnił go, że piloci uruchomili już wszystkie urządzenia. Raniąc nogi o wystające konary, zbliżył się do kadłuba, tuż nad wypukłą osłoną podwozia głównego, tam, gdzie dural poszycia wyglądał na najbardziej osłabiony. Sapiąc z wysiłku, wepchnął jedno ramię nożyc do niewielkiej szczeliny, mocno ujął uchwyty, szukając równocześnie stopami pewnego oparcia na podporze z oślizgłych pni. Przycisnął oznaczony czerwonym kolorem wyzwalacz. Siła przecinająca wynosiła 44,13 kN, co w przybliżeniu równało się naciskowi czterech i pół tony – grube poszycie poddawało się równie łatwo jak papier. Przesunął nożyce i znowu wykonał cięcie. Powoli poszerzał otwór, w parnej atmosferze zalewając się potem od manewrowania ciężkim narzędziem. Jeszcze kilka wyczerpujących siły cięć i spory kawał konstrukcji zapadł się w głąb. Droga była wolna, ale zmęczenie nie pozwoliło mu skorzystać z niej od razu. Po kilku minutach i papierosie wypalonym na roztrzaskanym skrzydle zdecydował się przecisnąć do środka. Klął, że nie pomyślał o zabraniu latarki. Mrok wewnątrz ładowni ledwie rozjaśniało światło wpadające przez wycięty otwór i kilka pomniejszych szczelin. Musiał odczekać dłuższą chwilę, zanim oczy przywykły do panujących warunków, ale nawet teraz orientacja wśród wciąż przymocowanych do podłogi palet była trudna. Powoli, prawie po omacku rozróżnił pięć przypominających trumny skrzyń. Lekki dreszcz przebiegł mu przez plecy. Wiedział, co zawierają – trzech techników i dwóch przydzielonych mu ludzi ochrony. Kiedyś pogrążeni w letargu, teraz zapewne martwi, leżeli tak, jak zapakowali ich lekarze przed startem.

25
{"b":"89199","o":1}