Fargo uśmiechnął się znowu, reagując na pojawienie się w mózgu wiadomości, o których wcześniej nie miał pojęcia. Odczekał jeszcze ułamek sekundy, a potem wyskoczył zza rogu, trzymając odbezpieczony pistolet w wyciągniętej przed siebie prawej ręce. Złożył się błyskawicznie, przytrzymując lewą dłonią obciążony nadgarstek. Strzelił trzy razy, czując, że nie może chybić z odległości paru kroków. Pierwszych dwóch strażników, trafionych w pełnym pędzie, runęło na chodnik. Trzeci, ugodzony w nogę, wykonał skomplikowany piruet i zwalił się na ulicę. Pozostali, wśród krzyków przechodniów i pisku opon hamujących samochodów, rozbiegli się szukając osłony.
Fargo znowu odskoczył za róg, kopnął w szyję podnoszącego się z ziemi strażnika i wbiegł do wnętrza najbliższego sklepu. Uniesiona w górę broń sprawiła, że wokół rozległy się piski przerażonych kobiet. Kilku mężczyzn padło na podłogę. Tłum rozstępował się przed nim. Nie tracąc czasu, przebiegł między zastawionymi towarem półkami, przedostał się na zaplecze, a stamtąd do magazynu.
Jednym kopnięciem otworzył wzmocnione siatką drzwi i wypadł na ulicę.
– Stać!
Precyzyjnie wycelowana lufa sprawiła, że ruszający właśnie samochód zatrzymał się w miejscu. Fargo wyciągnął zza kierownicy przerażonego grubasa i widząc, że tamten nabiera oddechu do wydania krzyku, kantem dłoni uderzył go w krtań. Potem szybko przeszukał kieszenie swojej ofiary. Miniaturowa komórka rozprysnęła się na krawężniku. Wskoczył na siedzenie błyszczącego nowością kabrioletu mercedesa i z piskiem opon włączył się do ruchu. Zatrzasnął dokładniej drzwiczki, bo otworzyły się na zakręcie i dopiero teraz otarł wierzchem dłoni pot zalewający mu oczy. Wiedział, że policja w najgorszym przypadku może odnaleźć skradziony wóz już po kilkunastu minutach. Zwłaszcza tak charakterystyczny. Nie znał miasta, nie miał pojęcia, gdzie są posterunki ani na których skrzyżowaniach umieszczono kamery. Wzruszył ramionami. Nie zamierzał uciekać mercem – musiał tylko znaleźć miejsce, gdzie nie będzie ludzi.
Zwolnił i zaczął rozglądać się wokół. Rozległość centrum sprawiła, że porzucił nadzieję na dotarcie do którejkolwiek z dzielnic willowych. Usiłował wypatrzyć jakiś zaułek albo podjazd, ale kłębowisko ludzi pod ciągnącymi się wokół sklepami niweczyło i tę szansę. Wreszcie przypadkiem zauważył mały, osłonięty gęstą roślinnością parking przed jakimś urzędem. Zwolnił jeszcze bardziej i zaparkował zgodnie z przepisami kilkadziesiąt metrów dalej. Starannie zamknął drzwi, ukradkiem wrzucił kluczyki do studzienki ściekowej i ukrył broń z tyłu, za paskiem spodni. Szybkim krokiem wrócił na ocieniony palmami placyk. Wokół nie było nikogo, ewentualny świadek mógł go dostrzec jedynie zza krzewów oddzielających chodnik lub z okien biurowca, ale na to nie można było nic poradzić. Dotykał dłonią masek zaparkowanych samochodów. Silniki dwóch pierwszych były ciepłe – znak, że właściciele mogli być gdzieś w pobliżu. Trzeci, luksusowy, ale trochę poobijany rover był zimny. Starając się robić jak najmniej hałasu, kolbą pistoletu zbił szybę, otworzył drzwi i wskoczył na przednie siedzenie. Otworzył okno, żeby ukryć resztki szkła i rozejrzał się wokół. Najprawdopodobniej nikt go nie widział. Uspokojony, sprawdził, czy wóz miał blokadę kierownicy. Jej brak pozwoli mu zaoszczędzić trochę czasu. Szybko połączył przewody pod stacyjką. Silnik zaskoczył łatwo. Z minimalną prędkością dotarł do zjazdu na jezdnię i po chwili włączył się do ruchu.
Na którymś z kolei skrzyżowaniu, zatrzymany przez czerwone światła, wychylił się do stojącego z boku policjanta.
– Przepraszam, jak dojechać do lotniska?
– Którego?
– A macie lotnisko sportowe?
Policjant zamyślił się chwilę.
– Musi pan tutaj skręcić – machnął ręką w stronę wiaduktu podmiejskiej kolei. – Zjedzie pan na zachodni odcinek obwodnicy, a potem już cały czas prosto. Będą znaki.
– Dziękuję.
Fargo skręcił we wskazanym kierunku z pasa, z którego nie wolno było tego robić. Pomachał dłonią uprzejmemu policjantowi, który specjalnie dla niego wstrzymał ruch na ten moment. Przez całą drogę zastanawiał się, ile ma jeszcze czasu. Problem strażników już dla niego nie istniał. Pościgu policji również się nie obawiał.
Prawdziwy problem stanowiła Organizacja. To, że w szpitalu nie pochwycono jego psychiki, zawdzięczał faktowi, że przebywał tam tylko jeden telepata. Pozostali zapewne czuwali w pobliżu innych ofiar, może pilnowali ciał tych, których „wstrzelili” do mózgu paralityka. Jak daleko byli? Ile czasu zajmie im dotarcie do kolegi w szpitalu? A może od razu rzucą się w pogoń? Dałby wiele za wiadomość, z jakiej odległości mogą go namierzyć… Niestety żaden z wzorców nie dysponował takimi informacjami… Nie tędy droga. Musi zrobić wszystko, żeby nie wrócić do psychicznego więzienia, musi uciec z tego przeklętego miasta. Odruchowo dodał gazu, ale zaraz zwolnił do poprzedniej prędkości. Jakikolwiek zatarg z radarowym patrolem nie był mu na rękę. Wlókł się więc sześćdziesiątką, klnąc w duchu urzędnika, który nakazał tę prędkość na szerokiej, kilkupasmowej obwodnicy. Obserwował mijające go samochody, których kierowcy nie zważali na obowiązujące przepisy – cóż, oni mieli dokumenty, w razie czego mogli nawet zapłacić mandat. Patrzył na obojętne twarze osób za szybami. O ilu sprawach ci ludzie nie mieli pojęcia! Znowu poczuł straszliwy ciężar samotności.
Uśmiechnął się nerwowo na myśl, że mógłby ujawnić parę bulwersujących faktów. Komu miał o tym powiedzieć? Policji? Komuś z wojska? Już słyszał pytanie: A więc pracuje pan dla brytyjskiego wywiadu. A co pan robi na terenie naszego państwa? Może powinien powiadomić prasę? Tym razem zobaczył siebie, jak mówi: Panie redaktorze, tu działa straszliwa Organizacja. Ich telepaci łapią ludzi, którzy potrafią siłą woli kierować innymi, i trzymają ich w mózgach specjalnie wyselekcjonowanych paralityków. Ponownie uśmiechnął się znużony niewesołymi myślami.
Gdyby nie drogowskaz, nie zauważyłby skrętu na lotnisko. Było ukryte za niewielkim wzgórzem – kilka pomalowanych świeżą farbą hangarów i trawiaste, pozbawione wieży kontrolnej pole startowe. Jadąc na parking, przyglądał się ustawionym w kilku rzędach samolotom, kiedy poczuł lekkie mrowienie w skroniach. W pierwszej chwili nie zorientował się, o co chodzi, dopiero ledwie wyczuwalny, promieniujący ból sprawił, że żołądek podjechał mu do gardła. Telepaci! Mają go! Przycisnął gaz do dechy. Samochód ruszył ostro i gwałtownym skrętem wypadł z parkingu.
„Dostali mnie!” – pomyślał Fargo. – „Chryste!”
Znowu skręcił kierownicę. Pisk opon zmusił kilku ludzi do rozbiegnięcia się na wszystkie strony, ale wjazd na lotnisko nadal był zablokowany przez jakąś furgonetkę. Nowy wiraż, plastikowa osłona zderzaka została na niskim płotku, ale samochód, ciągnąc za sobą zwoje siatki, wtoczył się na płytę startową. Ból w czaszce to rósł, to przygasał, jakby nie mogąc zogniskować się w konkretnym miejscu.
„To może oznaczać, że telepaci też jadą samochodem” – zrozumiał Fargo – „i działają na granicy zasięgu.” Wbrew instynktowi zwolnił trochę, mijając zaparkowane na skraju pola cessny, mooneye, pipery i fairchildy. Wreszcie, ze zgrzytem hamulców zatrzymał się przy otoczonym przez kilka osób małym samolocie. Beechcraft Duchess – wzorzec komandosa podsunął mu nazwę. Wyskoczył z samochodu, wyszarpując zza paska pistolet.
– Na ziemię! – ryknął. – I to już, bo załatwię wszystkich!
Ból w czaszce pulsował dalej, za każdym nawrotem coraz silniejszy. Do tego dochodził ryk rozgrzewanych silników.
– Ruszać się!
Dwie kobiety, zapewne matka i córka, stały jak sparaliżowane – albo nie dosłyszały, albo nie zrozumiały.
– Na ziemię! – pchnął starszą. Silnym kopnięciem rozciągnął na trawie młodego chłopaka.
– Jeanne, co tam się dzieje? – dobiegł go niewyraźny głos z wnętrza kabiny. – Znowu zapomniałaś za coś zapłacić?
Fargo wskoczył na skrzydło i jednym szarpnięciem wywrócił gramolącego się z kabiny mężczyznę. Jęknął z bólu. Nie zważając na naciągnięte ścięgno, kopnął między nogi leżącego na obudowie silnika człowieka i zepchnął go na dół.
– Leżeć! – wskoczył do kabiny, sadowiąc się w fotelu pilota. – Jeden ruch, a rozwali was mój kumpel z furgonetki!
Zatrzasnął drzwi, blokując zamek. Ból w głowie potężniał.
„Uciekać! Szybciej!” – myślał w panice. – „Boże… nie zdążę!”
Zamglonym wzrokiem kontrolował wskaźniki i położenie dźwigni. Temperatura oleju, ciśnienie w instalacjach hydraulicznych, paliwomierze, instalacja powietrzna, regulatory skoku śmigieł i manometry, uchwyt do sterowania składem mieszanki, ogrzewanie gaźnika, blokada wolantu – błyskawiczne ruchy rąk przygotowały samolot do startu.
Wreszcie zwolnił hamulec postojowy i pchnął do przodu dwie oznaczone jaskrawym kolorem manetki. Niewielka maszyna o wadze nieznacznie przekraczającej jedną tonę ruszyła lekko, tocząc się na trójkołowym podwoziu. Ból w czaszce powoli stawał się nie do zniesienia. Roztrzęsiony, zerknął na umieszczony nad jednym z hangarów rękaw i odpowiednio ustawił samolot. Potem wparł stopy w pedały hamulców i pchnął obie manetki do oporu. Ryk stutrzydziestoczterokilowatowych silników wypełnił wnętrze kabiny. Opuścić klapy… Zwolnił hamulce, czując szarpnięcie ruszającej maszyny. Z trudem panował nad sobą, bojąc się popełnienia jakiegokolwiek błędu, a przede wszystkim poddania się sile tamtych. Przez moment, kiedy samolot nabierał rozpędu, zobaczył obraz siebie zamkniętego na zawsze w potwornym więzieniu czyjejś psychiki oraz własnych zwłok dopalających się we wnętrzu rozbitej maszyny. „Szybciej, szybciej…” – dławił się własnym jękiem. Czuł twardniejące stery, ale nie wiedział, czy może ufać rękom. Walcząc z bólem, ściągnął wolant na siebie. Beechcraft oderwał się od ziemi. „Podwozie…” – wiedział, że musi nabrać prędkości, ale strach ponaglał go, żeby już zacząć manewry, żeby wyrwać się wreszcie z zasięgu telepatów. Zamglony wzrok z trudem ogniskował się na prędkościomierzu. „Klapy” – zbyt ostro szarpnął dźwignię. Sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Dwieście, dwieście dwadzieścia, dwieście czterdzieści…