Herbata była zbyt słodka, ale mocna i gorąca.
W oddali, do liniowca podjeżdżały ciężarówki – cysterny i tankowały paliwo przez gumowe węże wyglądające stąd jak czarne spaghetti.
Zapadał zmierzch. Niebo na wschodzie nabierało coraz głębszego błękitu, choć od zachodu było jeszcze w fioletach. Kilka samotnych chmurek snuło się nad horyzontem.
O wpół do jedenastej podjechał po pasażerów autobus. Stewardesy wpuściły pięćdziesiąt osób. Potem autobus wrócił po następnych i jeszcze raz. Graham i Agnes zabrali się w pierwszej turze.
Z bliska liniowiec wyglądał imponująco: piękny, wymuskany, srebrzysty kształt z aluminium, jak zjawa wychynął z ciemności, oświetlany reflektorami autobusu i światłem księżyca. Przechodzili obok masywnych opon podwozia wysokości człowieka. Następnie po długiej i stromej, kilkumetrowej drabinie, opartej o kadłub trzeba było wspiąć się do wnętrza.
Znów przepraszano ich, ale rząd Ameryki nie był w stanie zapewnić zwykłych przysuwanych schodów lotniskowych i trzeba było korzystać z drabiny strażackiej.
Graham klął przez zęby, wspinając się zaraz za Agnes. Uważał, by przytrzymać ją, gdyby osunęła się ze szczebli. Kilka starszych kobiet wzdragało się przed drabiną, ale w końcu wyszły.
Wnętrze wyglądało imponująco okazale – po sześć blaszanych foteli w każdym rzędzie. Agnes usiadła przy oknie, Graham obok niej.
Gdy wszyscy pasażerowie zajęli już miejsca, nadal było wiele miejsc wolnych.
Wkrótce rozległ się ogłuszający huk i świst silników. Start odczuli jako gwałtowne przyspieszenie wduszające w siedzenie i coraz gwałtowniejsze uderzenia amortyzatorów podwozia o nierówności pasa startowego. Samolot świecił swoimi mocnymi reflektorami, ale to nie rozbijało ciemności za oknem, a ciemność pozbawia skali. W pewnym momencie uderzenia i wstrząsy ustały; liniowiec ostro darł do góry. Gdy osiągnął pułap i wyrównał lot, stewardesy zaczęły rozdawać herbatę oraz środki nasenne. Dbały, by każdy przełknął swoje dwie tabletki i popił łykiem gorącego płynu.
Zbudzili się koło południa. Większość pasażerów spała, inni tłoczyli się w kolejce do toalety. Właściwie trudno powiedzieć, jaka była pora dnia, bo na tej wysokości było tak jasno, jakby stale było południe. Blask oślepiał, ale gdy oczy zdołały przywyknąć, oboje przeżyli zwykły zachwyt kogoś, kto pierwszy raz widzi chmury poniżej siebie. I to nie tylko chmury burzowe czy deszczowe, czy mgły, jakie czasem widzi się, stojąc na wierzchołku góry, lecz chmury najróżniejszych typów, a szczególnie te, które ujrzeli zaraz po obudzeniu – najpiękniejsze, piętrzące się karkołomne blanki i pinakle ulotnych fortec na widmowych wzgórzach, cumulusy.
W kolejce do ubikacji nawet nieźle się rozmawiało. Podróżni byli w dobrych humorach, wyczuwało się optymizm; ujmowała grzeczność stewardes; czarował widok za oknami, choć ogłuszał gwizd silników i skręcało z głodu. Wszyscy spodziewali się poprawy losu, choć wielu bardzo słabo albo w ogóle nie mówiło po europejsku. Wśród podróżnych przeważali Heddeni.
Potem rozdano smakowity posiłek – gorącą zawiesistą grochówkę z mięsem.
Graham i Agnes rozmawiali bardzo niewiele, natłok wrażeń skłaniał raczej do zamknięcia się w sobie, do izolacji.
Stewardesy roznosiły napoje, namawiały na alkohol, który poprawiał samopoczucie w czasie lotu na wysokości.
Graham poprosił o dwie kawy i dwie szklaneczki oryginalnej wódki. Następnie wlał ją do kawy.
– No, ja – stewardesa z uznaniem pokiwała głową.
– Takie kopyto dobrze nam zrobi.
– Zwariowałeś? Serca nam wyskoczą przez obojczyki!
– Co chcesz, dawniej ludzie tak pili, to kawa po polsku. Jeszcze lepsza była z koniakiem, po francusku, ale już od dawna nie sprowadza się koniaku do Ameryki. – Może uda się nam wypić kiedyś taką kawę – dodał.
Wzmocniona kawa rzeczywiście podziałała. Przeszło osłabienie i ospałość.
– Wiesz, u nich wszystko wygląda jak należy – powiedział. – U nas wszystko sypie się, rozlatuje, powoli idzie w ruinę, a tu popatrz: czysto odprasowane, szare bluzeczki, dystynkcje, czarne spodnie… Czyste naczynia. Nawet sufit nie obłazi z lakieru…
– Ale te stewardesy jakieś takie brzydkie, chorobliwe, włosy mają bezbarwne – nie byłaby sobą, gdyby tego nie powiedziała. – A poza tym, w Ameryce nikt mi nie kazał urzędowo rozbierać się.
– Ach, tak… To też prawda… Może znak.
Za oknami już zmierzchało. Akurat teraz, kiedy najchętniej pooglądałoby się widoki, najchętniej podzieliło się wrażeniami.
Właśnie odezwał się kapitan. Zapowiedział, że osiągnęli już Wyspy Saksońskie.
Właśnie przelatują nad West Walln, a wkrótce będą lądować na Saxn w porcie lotniczym Hermannhaffn. Tam odbędzie się odprawa, rozmowy w urzędzie imigracyjnym i, w zależności od decyzji, pasażerowie odbędą resztę podróży innymi samolotami do wybranych miast na kontynencie lub pociągiem, jeśli zdecydują się na pozostanie na Wyspie. Powiedział ponadto, że lądowanie odbędzie się za trzy godziny, podał także temperaturę na zewnątrz i dystans, który pozostał do przebycia.
– Denerwuje mnie ten gardłowy akcent – powiedziała.
– Nie szkodzi. On lepiej mówi po amerykańsku niż my po europejsku.
– Widzisz, jak sensownie oni to urządzili – odezwał się po chwili. – Wybrali port przesiadkowy, gdzie wszystkich rozdzielają i rozsyłają już wedle woli.
– Pewnie zasięg tego srebrnego cuda jest za krótki i musi wylądować dla nabrania paliwa – zwęziła oczy w szparki.
– H… h… h… – zachichotał cicho. – Myślisz? Uśmiechnęła się po swojemu, odsłaniając ten szczególny błękit oczu.
– Ostatecznie, my mamy prom kosmiczny – powiedział.
– Oni, pewnie całą eskadrę promów. Teraz to już nie dni.
– Właśnie.
Wzmocniona kawa nie wystarczyła na długo. Znów drzemali, choć było to niewygodne. Ostatecznie, w autobusie było jeszcze gorzej, a jednak spali.
Kapitan kazał zapiać pasy, samolot podchodził do lądowania. W końcu znajomy turkot i twarde, krótkie uderzenia oznajmiły ponowne zetknięcie z ziemią.
Transport do dworca lotniczego odbył się autobusami, podobnie jak w Toronto, z tym że zamiast drabiny podsunięto schody na kółkach. Na płycie lotniska stało przynajmniej dwadzieścia pięć samolotów różnych typów i wielkości. Pomimo ciemności były oświetlone i widoczne. Po sennym bezruchu pustej płyty lotniskowej W Toronto, Hermannhaffn sprawiało przyjemne wrażenie. Coś się działo, panowało ożywienie, paliło się wiele świateł.
Nad barakiem dworca lotniczego wywieszono transparent: ”Witamy w Wielkiej Rzeszy Europejskiej”. Mocny reflektor rozświetlał napis.
– Coś z tą nazwą nie bardzo – zauważył Graham.
– Może w międzyczasie zmienili.
Pasażerów wprowadzono do dużej poczekalni, przypominającej salę odlotów w Toronto, każdemu wydano plastikowy numerek porządkowy oraz deklarację wjazdową Rzeszy. Poproszono, by usiedli na przygotowanych ławach i wypełnili deklaracje. Wokół snuli się żołnierze z ochrony lotniska. Byli w czarnych mundurach, niektórzy prowadzili psy do wykrywania narkotyków. Co chwilę wywoływano po dwa, po trzy numery.
– Popatrz, co oni tu wypisują – powiedziała Agnes, która pierwsza wzięła się za studiowanie deklaracji.
– Taak?…
– Wwóz broni, narkotyków, roślin i zwierząt… – czytała.
– Co chcesz od tego?
– …pornografii i symboli religijnych jest wzbroniony. Proszę zdać wszystkie rzeczone przedmioty, rośliny lub zwierzęta właściwym urzędom na granicy.
– Chyba trochę przesadzają…
– Chyba że stale będą ci zaglądać pod spódnicę, bo uważają, że ciało nie jest strefą prywatną.
– Mnie nie mogą zaglądać pod spódnicę – uśmiechnął się. – Mówiąc poważnie: nie wierzę, żeby posunęli się do czegoś takiego.
– Ja, w każdym razie, nic nie zdam – od ślubu Agnes nosiła krzyżyk. -
– Nie spieraj się z nimi. Zrób, jak każą – burknął, chociaż sam nie był zadowolony z tego, co powiedział.
– Jak mnie zmuszą – wydęła usta. – Przy kolejnej rewizji. Żadnej rewizji nie było.
Agnes i Grahama poproszono w jednej turze, ale uprzejmy żołnierz wskazał każdemu z nich dwojga inne drzwi.
– Proszę bardzo, to nie potrwa długo – powiedział.
Graham zamknął za sobą drzwi. Pokój umeblowano bardzo prosto, ale meble były dobrej jakości – biurko, fotel, krzesło dla petenta, lampa stojąca na biurku, szafa na książki, na ścianie portret jakiegoś faceta z zaciętą twarzą. Przy drzwiach stali dwaj żołnierze.
– Proszę usiąść – powiedział umundurowany urzędnik, podnosząc głowę znad papierów. Ze smagłą, pociągłą twarzą kontrastowały blade, wodniste tęczówki.
– Proszę wypełnić ankietę i podpisać. To jest zarazem podanie o przyznanie obywatelstwa Rzeszy Europejskiej – podał Grahamowi kilkustronicowy zeszycik.
– A deklaracja wjazdowa?
– To odda pan później. Najpierw obywatelstwo.
Pytań było kilkaset, niektóre bardzo drobiazgowe: o przodków aż do trzeciego pokolenia wstecz, o ich pochodzenie społeczne, o rasę, o zawód; szczegółowy przebieg kariery zawodowej aplikanta; choroby, które przeszedł; to samo o współmałżonku. Wielu danych dotyczących rodziny Agnes nie zdążył poznać, wiele danych o rodzinie Jeanette zdążył zapomnieć.
– Czy to nie przesada, ta wnikliwość? Urzędnik spojrzał na Grahama pytająco.
– No… dla nas Europa była zawsze symbolem demokracji, równości, wolności i tolerancji. Zawsze z uwagą słuchałem przemówień kanclerzy europejskich, którzy tak trafnie i precyzyjnie formułowali te zasady. W moich oczach to był wzór, do którego Ameryka powinna zmierzać. A tutaj? – Graham ujął w dwa palce plik papierów, które mozolnie wypełniał od pół godziny. – Mam odpowiedzieć na… – zajrzał na ostatnią stronę -…pięćset siedemnaście pytań, wśród których są takie, jak: jakiej rasy byli rodzice żony mojego stryja…
A może nawet bardziej intymne, tylko nie zdołałem się do nich dokopać. Takie rzeczy chce demokratyczne państwo wiedzieć o swoim obywatelu?… Gdzie są prawdy, sztandarowe prawdy europejskie, głoszone przy każdej okazji przez waszych kanclerzy?… – wypalił.