Dalej następowało szczegółowe wyliczenie, jaką aparaturę i jakie pomieszczenia Grahama przejmie która grupa.
– Proszę tu podpisać – zakończył Muriec, podsuwając spisany ręcznie protokół Grahamowi.
– Przecież to nie ma sensu… Uniwersytet traci w ten sposób wszystkie pieniądze z mojego grantu – wyrwało się Grahamowi. – To nie ma nic wspólnego z oszczędnością…
– Podpis oznacza przyjęcie do wiadomości, a nie akceptację – wyjaśnił Martinez.
Przed drzwiami rektoratu otoczyła Grahama grupka kolegów. Prowadzili statystykę.
Wszyscy uważali, że Graham dostanie przedłużenie. Dzięki temu, że przepadł, kilka osób z typujących wygrało spore sumki.
– Wszystko przez tych cholernych edeńców. Trzeba ich utrzymywać – powiedział jeden ze zwolnionych profesorów.
– Mam ci to policzyć? – odezwał się Graham. – Albo lepiej sam sobie policz, ile naprawdę oni nas kosztują. Trzydzieści sześć tysięcy ludzi – społeczeństwo stusiedemdziesięciodwumilionowe? Myślę, że chodzi o coś innego.
– O co?
Wzruszył ramionami w milczeniu. Właściwie sam nie wiedział. Nie rozumiał zasad weryfikacji: wywlekli jakieś nie związane z pracą sprawy, dyskusji merytorycznej nad wartością jego badań w ogóle nie było.
Poszedł na fizykę do Ebahloma. Bo było po drodze, bliżej niż do siebie, na chemię.
Przyszła nagła odwilż i cały campus tonął w rozmiękłej bryi, a głębokie kałuże stały na ścieżkach. Spod rozmiękłego śniegu wyłaziły pryzmy gruzu, odłamki cegieł, potłuczone szkło, zardzewiałe pręty stalowe, przegniłe papiery.
W ciemnych korytarzach starego budynku śmierdziało jeszcze bardziej niż dawniej.
Gino, w głębi swego długiego jak kiszka gabinetu z jednym okienkiem, stał schylony nad otwartą walizą. Coś w niej starannie układał. Na biurku stały rządkami jego tajemnicze heddeheńskie figurki czy talizmany, wśród nich prosty, czarny krzyż.
– Cześć, Gino. Co? Ciebie też?… – wyrwało się zdumionemu Grahamowi.
– Witaj w klubie – odzyskał pewność siebie.
– Siadaj, Graham – sapnął Ebahlom. – Heddeheńskie trucizny czy zwykła, ziemska kawa?
– Może być kawa, ostatnio nie brakuje mi tych heddeheńskich trucizn…
– Wyrzucili cię przez tę twoją ”heddeheńską truciznę”? – zapytał Ebahlom.
– Na to wygląda. To znaczy przez nią też.
– Ale niezbyt żałujesz?
– Jeszcze się nie zastanowiłem, czego mam żałować. Nie zdążyłem się zastanowić.
Wracam prosto z weryfikacji, wpadłem po drodze – z Ebahlomem nie wypadało inaczej rozmawiać o swoich kłopotach, jak z nonszalancją. Narzucał taki styl. O statecznie sam tracił jeszcze więcej – był autorytetem, starym profesorem pierwszej rangi.
Sposób bycia Ebahloma pomagał Grahamowi odzyskać cenny dystans do swoich kłopotów.
Cały pokój wypełnił się aromatem kawy. Zrobiło się jakoś tak bardziej swojsko wśród tych przedmiotów pochodzących z odległej planety.
– Zaraz, zaraz, Gino. Przecież na razie weryfikują profesorów piątej rangi – przypomniał sobie Graham. – Jeszcze nie doszło do… – urwał.
– Pierdów – dopowiedział Ebahlom. – Jeszcze nie, ale wiadomo, kto poleci. Krąży po campusie taka lista. Też jesteś na niej. Wczoraj dostałem ją do rąk.
– Więc ta komisja to zwykła fikcja?
– Na to wygląda – Przede wszystkim polecą profesorowie Heddeni, ale nie tylko.
Niektórzy inni też. Z Heddeni pierwszej rangi ma pozostać tylko Zuriaąu; Ostatecznie, jego badania uzasadniły tę ustawę…
– Co będziesz robił?
– Nie wiem. Tobie będzie łatwiej, jesteś młodszy, bardziej elastyczny, poza tym stąd.
Ja, prawdopodobnie, zostanę nauczycielem fizyki elementarnej w jakiejś szkole, w jakimś getcie. Przeniosę się stąd, bo Maratheon jest za mały, nie ma społeczności emigranckiej, żeby utworzyła getto. Co to jest tysiąc stu studentów? Rozlecą się, jak pył rozniesiony przez wiatr.
Zbyt rzucam się w oczy, żeby przetrwać samotnie. Nie chcę, żeby ktoś mnie ukatrupił. Póki mieszkam w bursie i za często nie ruszam się z campusu, jestem prawie bezpieczny.
– Nie liczysz na tę szansę przywrócenia?
– Liczę. Przez trzy miesiące tu pozostanę. Może obudzą się jacyś faceci z Sił Przestrzennych. Ostatecznie, potrzebowali moich badań.
– Jak ostatni prom pójdzie na złom, to i Siły, Przestrzenne zlikwidują.
– Wiesz, to jest moja szansa pozostania na Uniwersytecie. Ostatecznie, byłem dobry, cholernie dobry, i oni to wiedzą. Może oni traktują te redukcje jako taki prztyczek i ostrzeżenie, a potem wszystko wróci do normy i odwieszą mnie?…
– Jesteś marzycielem, Gino.
– A ty? Masz jakiś pomysł?
– Nie, nic. Może coś wymyśli moja ”heddeńska trucizną”. Mnie raczej nie odwieszą.
Byłem dobry, ale jednocześnie za młody, żeby być dobry. Wielu to się nie podobało.
– Nie ostrzegła cię ”trucizna”? – Pozrywały się jej kontakty towarzyskie na campusie, plotki nie docierają do niej już tak szybko. Gdy zaczęliśmy być razem, większość koleżanek odwróciła się od Agnes, a kiedy pobraliśmy się, niewiele to zmieniło. Jakoś tak już nie powiązały się zerwane nici.
– Tak, złamała parę reguł. Ale nawet wcześniej, zanim ją poznałeś, była uważana za kogoś spomiędzy.
– Znałeś ją wcześniej?
– Nie, ale kiedy usiłowałeś wcisnąć mi ją na łączony program, rozpylałem wśród znajomych.
– Niedobrze dzieje się w kraju – powiedział Graham, popijając kawę. – To wszystko rozwija się w złym kierunku.
– Czternaście lat temu Reinefart wygrał wybory pod hasłem: ”przerzucić pieniądze z programu kosmicznego na program socjalny” i wyszło tak, że ani na jeden, ani na drugi nie ma pieniędzy.
– Prawdopodobnie w następnych wyborach otrzyma trzecie przedłużenie. Myślę, że wspiera go silne lobby antyemigranckie.
– Ja myślę, że jest odwrotnie. To jego grupa nakręca te nastroje. Myślę, że najpierw wywołali zamieszki, żeby zobaczyć reakcję społeczeństwa i ocenić stopień niechęci do emigrantów, a potem, w zależności od tej reakcji, podejmą odpowiednie działania. Ustawa przeciwko mieszanym małżeństwom to tylko nozdrza krokodyla, który dopiero wy lezie z wody i poogryza nam tyłki. Reinefart chce na barkach emigrantów wjechać na piątą kadencję.
Jako ten, co oczyścił Amerykę…
– Nie wygląda to różowo.
– Popatrz, Graham: jak ma wyglądać ten uniwersytet, jeśli wyrzuca się z niego najlepszych facetów. Kto będzie robił nową technologię? Powiem ci, gorzej: kto utrzyma już posiadaną wiedzę dla następnych pokoleń, jeśli rozpędzi się facetów z mózgami? Przecież przeciętny obywatel niedługo nie będzie potrafił obsługiwać urządzeń technicznych, ponieważ styka się z nimi coraz rzadziej, a całymi dniami przesiaduje, gapiąc się w ten czarno – biały, mrowiący ekranik, stopniowo upijając się lub ładując w siebie prochy. Nawet we łbie mu się nie zalęgnie, że jego dziadek miał choćby telewizor w kolorach i dźwięk stereo, a komputer był w co drugim domu. A dziś mamy ich osiemnaście działających na całym uniwersytecie.
– Dobijają te twoje teksty. Nie wierzysz, że przezwyciężamy kryzys?.
– To nie kryzys, to regres. Trzeba to zauważyć i zrozumieć, a następnie nauczyć się żyć w takich warunkach, w jakich przyszło ci żyć.
– Co masz na myśli?.
– Trzeba zachować to, co najlepsze z dorobku. To najważniejsza sprawa. Zachować dla przyszłych pokoleń, a może dla innych narodów, które będą chciały kontynuować drogę.
Wiesz, w historii Heddehen zdarzało się wiele okresów zastoju, wiele głębokich upadków.
Wymierały całe kontynenty. Ale zawsze po kilku, czasem nawet po kilkunastu stuleciach inne narody podejmowały pałeczkę wiecznej sztafety. Jakaś grupa dochodziła do wniosku, że to ona jest najlepsza, to ona niesie jakieś szczególne wartości, i koło postępu ruszało na nowo.
Zabawne, jak proste idee mogą wydać niezwykłe owoce. Ale wyścig się kończył, gdy grupa, kultura nie chciała być nadal odrębna, zechciała roztopić się w tle, w innych, tym samym dając wszystkim wokół do zrozumienia, że nie niesie z sobą już niczego szczególnego. Wtedy motor rozwoju zatrzymywał się, przez pewien czas czerpano namiastkę postępu z łamania tego, co decydowało o odrębności, ale w pewnym momencie nie było już nawet czego łamać.
A to był nieodwołalny koniec.
– Osiągnęliśmy już ten stan?
– Ciągle wierzę, że jeszcze nie. Od z górą stu lat trwa to łamanie – wyrywa się ludziom z serc zasady, wiesz, takie generalne reguły: ”rób to, bo to dobre, nie rób tego, bo to złe ”; zastępowanie namiastką; zmętnianie. Na ile to jest trwałe, na ile wsiąkło w ludzi i stało się już ich częścią? Nie wiem, Graham. Wiem, że są ogłupieni przez mass media. Popatrz, przez lata głaskano i wychwalano emigrantów nad miarę i było dobrze, teraz się ich niszczy i opluwa i też jest dobrze, ludzie zupełnie zobojętnieli.
– Czyli że to co robi Reinefart, żeby zjednoczyć wszystkich przeciw Heddeni, ma sens? Chce obudzić poczucie odrębności, wprawić w ruch motor postępu?
– Nie. To jest szamotanina społeczeństwa pozbawionego serc i mózgów. Gdzieś tam kołacze się jeszcze poczucie, że odrębność jest do czegoś potrzebna, a wynikiem jest atak agresji, bo jest coraz gorzej, a obiektem tej agresji stają się ci, którzy próbują się jeszcze jakoś bronić przed rozkładem i przez to sprawiają na innych wrażenie podejrzanie zaradnych i aktywnych. To konwulsje trupa, który nie pamięta już, co trzymało go przy życiu.
– To, co powiedziałeś, dobija bardziej niż komisja weryfikacyjna.
– To pogadajmy o przyjemniejszych rzeczach. Kto prowadzi przesłuchanie?
– Nie ma przesłuchania. Zwyczajnie, referują twoją sprawę, ty wysłuchujesz, potem wychodzisz, a oni się naradzają, potem oznajmiają ci decyzję, a ty podpisujesz, i to wszystko.
Nie da się za wiele powiedzieć bo ucinają dyskusję.
– Kto referuje?
– Ludożer.
Ebahlom instynktownie złapał się za ucho.
– Kłapie i czerwienieje?
– Pewnie. Jest w świetnej formie. Na dodatek, łypie ślepiami.
– Martinez też jest?
– Ten jest jeszcze gorszy. Dusi powoli. Jak buldog.
– Muszę się dokładnie przygotować do swojej walki. Pewnie mnie zjedzą, ale będzie długo trwało, bo jestem tłusty.