Graham złapał się na tym, że zna już wszystkie warianty jej strojów. Nie miała tego zbyt wiele. Za to buty nosiła zawsze te same: czarne, ponad kostkę, na wysokiej, karbowanej podeszwie, dokładnie w tym fasonie co jesienne buty Grahama, tylko mniejszy numer.
Graham ubierał się podobnie ciemno – w wyciągnięty sweter i wytarte dżinsy, bo nic innego jakoś sobie, nie kupował. Na ich brunatno – szarym tle odbijał elegancki Hsiu. Zawsze w coraz to innych jasnych spodniach i bluzie, zawsze czysto wypranych, odprasowanych i troskliwie pocerowanych przez panią Hsiu.
Widać mieli jeszcze sporo kolorowej konfekcji i yuanów przywiezionych z Republiki Środka.
Agnes miała naturalną smykałkę do aparatury. Od początku sobie radziła, często uczyła Hsiu, jak on sam powinien posługiwać się instalacjami. Chodziła, ruszała się z taką dziwną, miękką kocią gracją, że Graham wodził za nią wzrokiem. Zaczął znacznie więcej czasu spędzać w laboratorium, rzadziej przesiadywał w swoim biurze.
Czasami zastanawiał się, czy ona rusza się tak spontanicznie, czy to jest tylko taniec obliczony na jego oczarowanie. Ostatecznie Hsiu grał, żeby zrobić lepsze wrażenie, a Jager też.
Głośny terkot dzwonka telefonicznego oderwał Grahama od pracy.
– Słucham – mruknął.
– Tu Heevers. Wpadnij do bursy. Zaraz mamy zebranie. W świetlicy. Nie może cię zabraknąć – rozległ się stuk odkładanej słuchawki. Rozmowy musiały być krótkie, bo naładowany korbką akumulatorek nie wystarczał na długo.
Graham gapił się długą chwilę w czarne pudło telefonu, w końcu założył kurtkę i wyszedł. Chyba wypadało być na tym zebraniu.
Nie pomylił się. Sala była niemal pełna i ciągle przybywali nowi. Zdążył usiąść na jednym z ostatnich wolnych miejsc. Ostatecznie, siedzący na ławie nie mogą ścieśniać się do woli. Na małej scenie, gdzie zwykle występowały zespoły wędrowne, ustawiono stół i parę krzeseł. Siedzieli na nich profesorowie z różnych wydziałów: Jones, Appelbaum z chemii, Biezdomnyj z nauk politycznych, Fiedle z psychologii, kilku nieznanych i Heevers ze swą różową łysiną. Przewodził rektor drugiej rangi, Martinez. On też zagaił:
– Chciałbym, aby nasze zebranie zostało potraktowane wyłącznie jako informacyjne.
Mile widziałbym na nim również naszych kolegów emigrantów. Wszyscy oni zostali osobiście zaprószeni. Niestety, żaden z nich nie zjawił się, nad czym ubolewam.
Ostatnim zdaniom rektora towarzyszył szmer.
– To jest oznaka lekceważenia. Zebranie ma być właśnie im poświęcone – odezwał się Tonkine. To był głos z sali.
– Zacznijmy od statystyki – powiedział spokojnie Martinez i wskazał na jednego z siedzących obok niego.
– Skjelvoh, z wydziału ekonomii – przedstawił się tamten.
– Sporządziłem proste zestawienie danych dotyczących emigrantów – zaczął. – W czasie ostatniego spisu powszechnego, przed osiemnastu laty, liczba emigrantów w Ameryce wyniosła jeden milion osiemset trzydzieści tysięcy osobników, przy czym liczba ludności zasiedlającej cały nasz kraj od Kanału Panamskiego do Terytoriów Arktycznych wynosiła sto siedemdziesiąt sześć milionów osób. Zatem emigranci stanowią nieco ponad jeden procent ludności, zaledwie. Wydawałoby się, że jest to nic nie znacząca grupa. Jednakże na naszym uniwersytecie, na sumaryczną liczbę stu pięćdziesięciu dwóch profesorów, aż trzydziestu czterech to emigranci, co stanowi ponad dwadzieścia procent wszystkich! Wśród studentów udział emigrantów jeszcze bardziej zadziwia: wynosi aż pięćdziesiąt procent – dokładnie jeden emigrant na jednego naszego. Proszę państwa, nasz przykład wcale nie jest odosobniony – na wszystkich dwudziestu ośmiu uniwersytetach Ameryki jest bardzo podobnie. Emigranci obsadzają stanowiska w nauce, podobnie jest w medycynie, prawie i bankowości. Proporcjonalnie do liczby osobników stanowią grupę umieszczoną chyba najwyżej w drabinie społecznej.
– Dlaczego uporczywie unika pan nazywania ich ludźmi?
– ktoś z sali, chyba Agnew Turpick, ubiegł Grahama pytaniem.
– Proszę nie przerywać referentowi. To nie wiec – natychmiast zareagował Martinez.
– Kto powiedział, że to ludzie? – odparł jednak Skjelvoh.
– O ile pamiętam, żaden z miarodajnych czynników nie stwierdził tego jednoznacznie.
Nawet parlament, gdy głosował zakaz nazwy ”Heddeni”, uniknął określenia ”ludzie” – Skjelvoh rozpędzał się w dyskusji, pewny, że ma interlokutora pod obcasem.
– A nawet… – tu na moment zawiesił głos jak dobry prawnik wygłaszający miażdżącą mowę -…tenże sam parlament, głosując dla nich prawa obywatelskie, też ani razu nie użył słowa ”ludzie”.
– Papież stwierdził, że Heddeni to ludzie. Potwierdził to swoim autorytetem już sto… osiem lat temu – powiedziała.
Norma Chomsky z filozofii. – Zresztą to samo powiedział główny rabin Jerozolimy i główny imam, ajatollah…
– Papież niech się martwi, czy zachować łacinę. Kanclerz Zjednoczonej Europy mocno naciska, żeby w korespondencji watykańskiej używać wyłącznie języka europejskiego.
– Coś takiego… – parsknął ktoś śmiechem. – Kanclerzowi nie chce się nawet wydawać pieniędzy na uczenie swoich chłopców z wywiadu języków obcych…
– Proszę zebranych!… – donośny głos Martineza przytłumił wymianę zdań. – Proszę nie sprowadzać dyskusji na te tory. Doskonale pamiętamy wszyscy skłócenie i podział naszego środowiska po decyzji o likwidacji wydziału teologii. Nikt z nas nie chce wracać do tamtych sporów i do tamtej atmosfery. Granice religianctwa zostały wtedy jednoznacznie określone.;
– Myślę, że poruszone zagadnienie człowieczeństwa emigrantów, przypominam państwu właściwe określenie, należycie wyjaśni biolog – tu zwrócił się do Heeversa.
Heevers, który już od chwili domyślał się, że zaraz będzie musiał wypowiedzieć się, kiwał się rytmicznie do przodu i do tyłu na krześle, a jego łysina poczerwieniała jak wole indyka, Nerwy zjadały go, zanim jeszcze zaczął mówić.
Dla tego faceta każdy wykład musi być potworną męką… – pomyślał Graham. – A studenci mają okropny ubaw albo nudzą się okropnie…
– Emigranci niewątpliwie są istotami rozumnymi… – zaczął niepewnie.
– Wiemy. Jest ich wśród nas trzydziestu paru… – rozległy się śmiechy. Heevers wyczekał, aż hałas ucichnie. Łysina bielała samoistnie. Widocznie najbardziej denerwował się przed startem. Własna wypowiedź uspokajała go.
– Właśnie… – powiedział. – Niezależnie od rasy, zdarzają się wśród nich intelektualiści będący nawet profesorami pierwszej rangi…
– Z drugiej strony, fizjologicznie niektórzy nawet dość sporo różnią się od nas – kontynuował, przełknąwszy ślinę, – Znamy wszyscy profesora Zuriaąu. Wydaje się, że jest on neandertalczykiem… Zresztą, może ktoś z antropologów…
– To prawda, Joften. Prosiłem kiedyś Zuda, żeby pozwolił się przebadać. Można go uważać za odmianę neandertalczyka… – wtrącił się stary Martimus Uijthof. – Ciągnij dalej, Joften.
– Wśród przybyłych jest wiele ras jeszcze mniej podobnych do nas. Niektórzy z nich nie chcą poddawać się badaniom i chyba dotąd nie ma w pełni kompletnych, całościowych studiów mówiących, jak dalece niektórzy z nich różnią się od nas. Z pewnością każdy z nas poczynił obserwacje… -
– Tak, tak, cycatki, ogoniaste albo kudłatki… Wystarczyło, aby Martinez groźnie łypnął przez wielkie jak naleśnik szkło dalekowidza, by żartowniś umilkł.
Z pewnością znowu piąta ranga… – pomyślał Graham o tamtym. – I bez szans na awans.
– Właśnie o takich badaniach chciałem powiedzieć – uśmiechnął się rozluźniony Heevers. – Wczoraj przeglądałem wszystkie doniesienia naukowe dotyczące możliwości krzyżowania się ich ras między sobą i z nami. Statystyka nie jest aż tak duża, jakby się mogło wydawać. Jest ich czterdzieści osiem ras stwierdzonych…
– Gatunków… – podpowiedział ktoś z sali.
– Właśnie, nie. Właśnie – ras, ponieważ płodne potomstwo stwierdza się dla większości kombinacji pomiędzy sobą lub z nami, a w każdym razie dla każdej, podkreślam – każdej kombinacji przechodnie. To znaczy, na przykład obserwowano dla ras A i B oraz B i C, choć dotąd nie ma danych dla A i C. Materiał statystyczny obejmuje ponad trzy pokolenia.
Wydaje się, że wszyscy jesteśmy jednym gatunkiem.
Potem wystąpił ktoś z wydziału historycznego. Odpowiadał na pytania na temat rzekomego pochodzenia z Heddehen życia na Ziemi jak i wszystkich ludzi. Znów wypowiadał się Heevers.
– To sami emigranci lansują tę teorię – powiedział. – Gdyby rzeczywiście Ziemia była planetą kolonizacyjną dla Heddehen i życie na Ziemi pochodziło wyłącznie z importu, to proces etapowej kolonizacji musiałby trwać setki milionów lat.
– Oni twierdzą, przynajmniej tak się słyszy, że zastali pierwociny życia na Ziemi, ale wszystko zniszczyli i przywieźli wybrane gatunki z Heddehen. Że prawdziwe istoty pochodzenia ziemskiego pozostały jedynie w wykopaliskach sprzed setek milionów lat. Co pan o tym sądzi, Heevers? – zapytał Uijthof.
– Do czego w ogóle prowadzi cała ta dyskusja? – zerwał się Appelbaum. – Zebraliśmy się, aby podjąć konkretne decyzje dotyczące emigrantów, a dyskusja rozłazi się, rozmywa w ogólnych tematach.
– Właśnie po to: jeśli mamy cokolwiek zadecydować, musimy dokładnie poznać zagadnienie – wtrącił Turpick.
– Prawdą jest, że trudno znaleźć tak zwane ogniwa pośrednie – powiedział Heevers. – To znaczy, są główne grupy zwierząt czy roślin – świadomie unikał fachowej terminologii.
– Ssaki, gady, ptaki, płazy, ryby, mięczaki, owady. W ich obrębie łatwo prześledzić, jak jedne gatunki czy większe jednostki systematyczne wywodziły się z innych. Ale bardzo trudno znaleźć stadia pośrednie pomiędzy wielkimi jednostkami systematycznymi… na przykład pomiędzy gadami a ptakami, czy, analogicznie, pomiędzy innymi grupami…
Hipoteza, że pochodzą z importu, byłaby bardzo kusząca. Rozumiecie państwo, co mam na myśli?
Joften Heevers nie był złym wykładowcą. Miał tylko kłopoty ze startem.
– Sprowadza się na Ziemię dwa, trzy, może pięć, może dziesięć gatunków ssaków – kontynuował. – A one potem różnicują, tworząc obecne bogactwo gatunków czy może bogactwo gatunków, jakie mieliśmy dwieście lat temu… – urwał z kwaśną miną.