– Oni przylatują już przynajmniej od stu dwudziestu lat, Joften – wtrącił Graham. – A nawet ja pamiętam, jak jeszcze nie było kryzysu. Jeszcze dwadzieścia lat temu każdy ich statek przejmowała eskadra pięciu naszych promów. A jeszcze wcześniej, pamiętam, jak mój ojciec miał własny samochód. Uruchamiał go w każdą niedzielę i wyjeżdżaliśmy poza miasto.
– Akurat z tymi promami to bardzo dobrze. Loty kosmiczne były cholernie kosztowne.
Kogo było na to stać? I to tylko po to, żeby ich komfortowo zwozić z orbity na Ziemię. Bez sensu. Niech sami troszczą się o siebie, jeśli chcą u nas mieszkać.
– Podobno Republika Środka ma trzy albo cztery działające promy. Jeden z nich stacjonuje tuż za granicą, w Kalifornii.
– Pewnie przez to głodują: ryż i woda, i znowu ryż i woda, i tak w kółko… – roześmiał się Heevers.
– Przynieś mi budyń – dodał, widząc, że Graham zbiera się z pustym talerzem. Podał mu dzisiejszą kartkę na deser.
Graham nie lubił tego zwyczaju Heeversa, ale posłusznie przyniósł dwa talerze z szarą, półpłynną, gorącą masą.
– Wiesz, wśród profesorów zawiązuje się taki komitet – powiedział Heevers, łypiąc na Grahama. – Chodzi o lepsze kontrolowanie poczynań emigrantów. W przeciwnym razie oni nas zjedzą z kopytami… – Uśmiechnął się blado. – Wpadnij na któreś zebranie. Co wtorek, w świetlicy w bursie.
Graham odmruknął coś niewyraźnie.
Graham kimał na siedzeniu pierwszego porannego autobusu. Było bardzo ciepło; ogłuszał klekocący silnik wozu. Pokrywa silnika we wnętrzu autobusu podrygiwała i podskakiwała w takt podrygów i podskoków kół na dziurawej drodze.
Wypadało dojeżdżać na uniwersytet pierwszym autobusem, a wracać ostatnim.
Wprawdzie profesorowie mieli nienormowany czas pracy, ale Rada Naukowa mogła ograniczyć grant na badania, jeśli naukowiec nie wykazywał należytego zaangażowania. Poza tym należało być w pracy równo z tymi mieszkającymi w bursie. Codziennie trzeba było udowadniać, że gorsze warunki zakwaterowania nie obniżają wydajności pracy.
Graham uważał, że to idiotyczne, bo o jakości jego wyników decyduje pięć czy sześć dobrych pomysłów, które powinien mieć w ciągu roku. A dobry pomysł mógł przyjść obojętnie: czy przy biurku, czy w łóżku przed zaśnięciem, czy w kąpieli, albo nawet na sedesie. Graham, pomimo że uważał te zwyczaje za idiotyczne, respektował je bez sprzeciwu.
Przynajmniej potem, po dwugodzinnym pozorowaniu pracy, można było zdrzemnąć się za biurkiem. Oczywiście, bez opierania głowy o blat; Spanie na siedząco było trudne, ale nie niemożliwe. Przed świtem Graham nie był w stanie pracować, a kartkową kawę, jak mógł, starał się oszczędzić na noc, na piętnaście minut pracy przy komputerze, które można było wystać w kolejce.
Godzinę po świcie było śniadanie, ale wcześniej trzy okrążenia campusu truchtem.
Graham marzł, nie był odporny na zimno, ale profesor powinien udowadniać swoją sprawność fizyczną.
Znów otrzeźwiał na siedzeniu autobusu. W mijanych, małych, drewnianych domkach, w większości przypominających rudery, paliły się światła. Z reguły w jednym pokoju – elektryczne, w innych charakterystycznie pełgały kaganki. Z domów wylęgały jakieś niezdarne poczwary, pozawijane, zakutane w pledy, kufajki, waciaki. To studenci szykowali się do dwugodzinnego marszu na uniwersytet lub do godzinnej jazdy na zardzewiałych, skrzypiących rowerach.
Gnieżdżą się w tych swoich norach, suterenach, w małych, zbitych ze sklejki boksach – pomyślał Graham. – Co ich ciągnie do uniwersytetu? Wcześnie rano ćwiartka chleba albo miska ryżu – dobrze, że Republika Środka jeszcze chce nam ten ryż sprzedawać – do tego garnek herbaty albo osłodzonej wody, albo tylko gorącej wody. Cały dzień na campusie – tam rzeczywiście może być ciekawie, można nawet poszpanować i kupić puszkę coli, potem na wieczór to samo żarcie, może jeszcze puszka grochu z boczkiem co trzeci dzień, jeszcze szklanka albo dwie samogonu, albo, jak kto woli, działka haszu, którego setki ton przenikają przez nieszczelną, południową granicę, parę godzin chorego snu i od nowa. Co ich ciągnie?
Nie bez powodu pomyślał o studentach. Miał dziś wybrać kogoś do swojego programu. Właściwie już wcześniej wstępnie przesiał teczki. Zdumiewała liczba kandydatów emigrantów. Trzy czwarte wszystkich zgłoszeń. Dlaczego tak się pchają do nauki? – Pieniądze żadne. Możliwości zatrudnienia jeszcze gorsze niż w biznesie.
Graham wybrał dwie teczki: Najlepszą ze wszystkich, emigrantkę, Agnes Hawahhahenne (okropne nazwisko!), która miała znakomite opinie i najlepszą średnią ocen, a ponadto była studentką pierwszej rangi (a Graham mógł oczekiwać, że do profesora piątej rangi, jak on, zgłosi się student co najwyżej trzeciej rangi, nie wyższej). Niestety, Agnes Hawahhahenne była dość stara, nawet jak na studentkę pierwszej rangi; miała trzydzieści dwa lata. Drugim kandydatem był najlepszy spośród swoich, Kennedy Hsiu, student trzeciej rangi, który w papierach napisał, że przeniósł się do Ameryki z Republiki Środka.
Jak to się dzieje, że pomimo zamkniętej granicy tak wielu młodych ludzi przekracza Góry Skaliste i studiuje w Ameryce, a ze Zjednoczonej Europy pomimo otwartych granic nie przyjeżdża nikt – zastanawiał się Graham. – Widać sami robią lepszą naukę i nie ciągnie ich do naszego dziadostwa. Nadęci skurwiele!
Jednak autobus się zepsuł. Jager musiał pokonać piechotą ostatni przystanek do uniwersytetu.
Hsiu mówił bardzo słabo po amerykańsku: cicho, niewyraźnie; brakowało mu słów.
Trudno było go zrozumieć. Graham nie miał też pewności, czy aby tamten go rozumie.
Ostatecznie facet ledwie pięć lat temu przeniósł się do Ameryki. Dla porządku, zapytał go, dlaczego interesują go te badania i cierpliwie wyczekał, aż Hsiu wystęka, co urzekło go właśnie w fizykochemicznych badaniach powierzchni metali. W zasadzie nie było wątpliwości: studenci z Republiki Środka by li solidni, uporządkowani, systematyczni.
Pracowali wytrwale jak woły. Dla formalności powiedział panu Hsiu, że ostateczną decyzję ogłosi za dwa dni, chociaż panna Agnes nie raczyła się zgłosić.
Zabrał się za żmudne przeliczenia. Mozolnie kręcił korbą ręcznej maszyny rachunkowej. Użycie komputera było zbyt kosztowne, by wykonywać na nim zwykłe, dzienne rachunki. A zresztą o tej porze nie dopchałby się pewnie do Stanowiska.
Przyszła po godzinie, usiadła bez pytania na krześle obok Grahama, po tej samej stronie biurka co on i zamiast przywitania lekko skinęła głową. W długim, czarnym płaszczu, głęboko nasadzonym na czoło, zasłaniającym włosy wełnianym berecie i zawinięta pod brodę długaśnym, brunatnym szalikiem. Miała dość szerokie kości policzkowe, nieznacznie skośne oczy, które często mrużyła i nieco za szeroki nosek. Jej poowijana, zakutana twarz sprawiała wrażenie pucołowatej, ale taka nie była.
– Agnes Hawahhahenne – powiedziała, nieco rozplątując szalik. Rozpięła parę guzików skorupowatego płaszcza.
– Domyśliłem się. Spóźniła się pani godzinę – mruknął Graham.
– Pomyślałam, że najpierw przyjdzie pan Hsiu i będzie załatwiał sprawę około godziny, jak u każdego profesora – Agnes leciutko sepleniła, nieznacznie akcentując spółgłoski szeleszczące. Jakoś tak inaczej je wymawiała; Marszczyła przy tym skórę przy nosku i pod oczyma, co zapalało świetliki w jej zmrużonych oczach.
– Skąd pani wiedziała o panu Hsiu? – zdziwił się Graham.
– Od tygodnia po campusie krążą legendy o tym, że profesor Jager szuka studenta na nowy program – prychnęła. – Trudno było nie wiedzieć. – Jej logika przytłaczała.
– Dlaczego tak późno zaczęła pani studia? – zadał nieuniknione pytanie.
– Wcześniej pracowałam, żeby oszczędzić pieniądze na studia. Z pewnością widział pan w moich personaliach, że studia rozpoczęłam dopiero w wieku dwudziestu trzech lat.
Musiałam utrzymywać rodzinę.
Wbrew woli zdumienie wylazło na twarz Grahama.
– To znaczy starego ojca… – dodała z ironicznym uśmiechem.
– Macie okropnie trudne nazwiska – spróbował być miły Graham. – Hawahhahenne.
– Ależ to znaczy zwyczajnie: Córka Ewy – powiedziała. – Tak jak u was Johnson, to syn Jana. Mężczyźni z mojej rodziny, dziadek, tata czy brat, gdybym go miała, nazywaliby się Hawahhahelli, czyli syn Ewy.
Ściągnęła z głowy wysoki, wełniany beret i rozsypały się jej kędzierzawe, brązowawe włosy. Była szatynką. Śniadą cerę miała jaśniejszą niż etniczny Azjata, Hsiu.
– Ciepło tu – powiedziała, tonem wyjaśnienia.
– Rozumie pani, że przy pani średniej ocen i rekomendacjach, Hsiu nie ma żadnych szans?
Wtedy po raz pierwszy Graham ujrzał, jak rozszerzają się jej oczy i otwiera się błękit w nich ukryty.
– Mogę wycofać swoje podanie. Ja rozumiem, że obecnie zbyt wielu emigrantów zatrudnia się na uniwersytecie… – powiedziała.
– Bez sensu, proszę pani. To – jest mój problem, nie pani – warknął Graham.
Spuścił głowę nad notatkami. Potrzebował chwili do namysłu.
– Czy powinnam sobie pójść? – zapytała, tłumocząc się na nowo czapką i szalikiem.
– Proszę przyjść za dwa dni – patrzył za nią, gdy wychodziła. Ruszała się z gracją mimo sztywnej skorupy płaszcza. Kogoś mu przypominała. Szybko spuścił głowę, bo mogła się odwrócić, a nie chciał, by zauważyła, jak głęboko trafiły go dwa błękitne ostrza jej spojrzeń.
Później, ślęcząc nad hałaśliwym kręciołkiem do liczenia, skojarzył: ta twarz, ten kolor oczu, gdy wreszcie przestała je mrużyć, nawet ten nosek – to tamta dziewczyna sprzed lat, rozpaczająca nad umierającym ojcem. Tylko tamta była łysa i dlatego potrzebował aż dwóch godzin, żeby dojść do tego. A może tak nie było, tylko on chciał dostrzec takie podobieństwo, dość że do wieczora praca szła jak z płatka.
Wiedział, co ma zrobić, ale nie było to miłe. Swoją wypowiedź starannie ułożył w pamięci, chociaż wiedział, że i tak powie co innego niż zaplanował:
Budynek wydziału fizyki wznosił się na skraju campusu. Dolegał do muru, którym kiedyś otoczono cały campus uniwersytecki; wtedy gdy rozpętała się plaga uniwersytetów: fala napaści, rabunków i kradzieży mienia. Obecnie aparatura nie stanowiła jakiejkolwiek wartości dla rabusiów, bo mało kogo było stać na prąd do zasilania komputera, a co dopiero na sam komputer, i plaga skończyła się. Mur w wielu miejscach zwalił się, w innych poodpadał tynk. Wszędzie śnieg poprzecinany był ściegami wydeptanych, codziennych ścieżek. Ścieżki to wznosiły się, to opadały, przecinając płaskie wzgórki i dolinki – obecnie przysypane śniegiem, stare, dobrze osiadłe kupy gruzu, przykrywające ruiny jakichś zabudowań; których przeznaczenia już nikt nie pamiętał: Może były to jakieś baraczki gospodarcze, może magazyny, czy może warsztaty?