Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Szli ochoczo, niektórzy zaczęli nawet pogwizdywać.

Towarzyszył im tylko jeden nie uzbrojony śledczy. Przedstawił się jako Schulz.

Właściwie, można by go łatwo obezwładnić – pomyślał Rud. – Cios obuchem i po problemie.

Trzeba tylko zaczekać, aż znikniemy w lesie, aż przestaniemy być widoczni z ośrodka – analizował sytuację. Zanim odkryją ucieczkę, będziemy już daleko. Z pewnością inni myślą to samo.

Las nie był daleko i po, kilkunastu minutach energicznego marszu weszli pomiędzy pierwsze drzewa. Schulz wybierał drzewa do ścięcia. Sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie bał się podopiecznych.

Wtedy się zaczęło: Rud poczuł swędzenie w nosie. Kichnął raz, drugi, dziesiąty. Z nosa polało się ciurkiem. Czuł się koszmarnie. Jego cielesna powłoka stała się mieszkaniem nie do zniesienia. Odnosił wrażenie, że głowa nabrzmiewa… Nie mógł myśleć. Nie miał wcześniej kataru siennego i nieznośne odczucia, jakie ta dolegliwość przynosi, były dlań czymś nowym, chociaż nie czymś bardziej męczącym, gdyż objawy kataru siennego są jednakowo nie do wytrzymania, obojętne, czy jest to pierwszy atak, czy setny.

Wszyscy inni cierpieli podobnie. Niektórzy nawet puchli. Nieubłagany Schulz poganiał do pracy. Ścinali pnie piłami, a następnie siekierami obcinali gałęzie.

– Bierzcie się do roboty. Będziecie tu siedzieć, aż zetniemy wszystkie potrzebne bele.

Nikt za nas tego nie zrobi – pokrzykiwał. On jeden nie cierpiał z powodu alergii.

– A co wy myślicie, do cholery? – krzyknął z odcieniem szyderstwa – że te budki i druty kolczaste są po to, żebyście nie mogli uciec? Gówno prawda. One są po to, aby właśnie was ochronić przed otoczeniem!

Po paru godzinach męczeńskiej prący, męczeńskiej z powodu dolegliwości wywołanych alergią, nos Ruda był czerwony i bolesny i kilka razy nawet krwawił. Schulz rozdał im po jednej tabletce leku antyhistaminowego. Więcej nie miał. Tabletka pomogła na kwadrans, potem zaczęło się od nowa.

Ścięte, przygotowane pnie brali po dwóch, kładąc je na ramionach. Pomimo ciężaru wracali szybkim krokiem w akompaniamencie kichnięć i przekleństw. Byle szybciej z powrotem do zony. Rud z ulgą wrócił za druty, Objawy kataru siennego ustąpiły, gdy stanął na terenie ośrodka.

XIV

Neuheufel zaczekał, aż Rud skończy pisać rozdział. Semestralna; praca kontrolna byłą już niemal gotowa. Statystyczne obliczenia korelacji regionów geograficznych z rodzajem i liczbą ludzi przybywających do ośrodka sprawiały Rudowi dużą trudność. Z niezrozumiałych wzorów, które Neuheufel zanotował na lekcji, wychodziły mętne wyniki; te same dane, obliczane wielokrotnie, dawały zupełnie różne rezultaty. Neuheufel jakby tęgo nie zauważał, witając każdy wynik z jednakowo ponurą twarzą. Natomiast Rud przejmował się bardzo, w myślach już słysząc awanturę, która zbliżała się nieuchronnie.

Wręczył Neuheuflowi kilka zapisanych, mocno pokreślonych stronic i wygodniej rozsiadł się za stołem. Zmęczone oczy łzawiły. Śledczy długo, jakby sylabizując, czytał kolejne zdania. Przysuwał się do okna, żeby lepiej widzieć tekst. Rud w milczeniu oczekiwał na zwykłe uwagi Neuheufla. Uwagi bez polotu, często bez sensu, jakby wymęczone z nieopisanym wysiłkiem. Czekał go zwykły, przykry trud okazywania zachwytu nad każdym pomysłem, a jednocześnie dyskretnego korygowania największych bzdur. Milczenie przeciągało się. Był to zwykły rytuał. Czytanie było dla Neuheufla ciężkim zadaniem, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

Tym razem stało się inaczej. Neuheufel starannie złożył kartki i schował do mapnika.

Pewnie będzie te pięć stron przepisywał przez cały wieczór, z wywieszonym jęzorem, a jutro mi to przyniesie jako swoje własne pomysły, i będę musiał poprawiać błędy ortograficzne, jakie zrobił, przepisując mój tekst… – pomyślał Rud. Zacierał spocone dłonie.

– No dobrze – powiedział Neuheufel – dość to słabe, ale spróbuję poprawić ten tekst… dużo błędów.

Podsumowanie takie następowało po ślamazarnym, wlekącym się godzinami roztrząsaniu kolejnych zdań, gdy Neuheufel zrozumiał już, co Rud wymyślił. Tym razem znaczyło, że dyskusji nie będzie lub została odłożona. Toteż Rud milczał.

– Przeglądałem waszą dokumentację – powiedział Neuheufel.

Rud zdrętwiał.

– To gruba teczka – ciągnął Neuheufel. – Nazbierało się wam tego wszystkiego.

Rud słuchał z uwagą.

Neuheufel też umilkł na chwilę, jakby zastanawiając się, co powiedzieć, zaś jego grubo ciosana, jakby nabrzmiała twarz coraz bardziej składała się w wyraz powstrzymywanego na siłę śmiechu.

– Ta twoja Dianna była całkiem niezła – zaczął jeszcze poważnie. – Taka rozkoszna potrawa miłosna. Albo raczej smakowita zakąska, bo taka mała – Neuheufel już rechotał.

Dłużej nie był w stanie powstrzymywać śmiechu. – Przeglądałem wszystkie kasety z wami.

Ależ w niej siedział dynamit… Jak ona to wszystko wymyślała… Albo wtedy u niej… Wtedy, co to robiła. – rechotał dalej. – Albo wtedy jak się cała spaliła na słońcu na różowo i obłaziła ze skórki; mnie się dalej podobała, nie wiem, dlaczegoś narzekał – Neuheufel wyraził swoją opinię. Rud bladł i czerwieniał na przemian.

– Z ciebie też był niezły kogut – Neuheufel klepał się po udach. – Ale teraz się skończyło, Milenkowicz – dodał, poważniejąc.

– Miałem fajny wieczór – ciągnął po chwili. – Skrzynka piwa i kasety z wami.

Holzbucher też uważa, że były niezłe.

Rud miał ochotę zapaść się pod ziemię. Przez pewien czas. Potem ogarnęła go wściekłość. Jakim prawem ten skurwiel wywleka najintymniejsze detale z jego życia. Miał przecież dowiedzieć się czegoś o wyroku.

Nieoczekiwanie Neuheufel urwał i kazał Rudowi wyjść. Powiedział, że przez przypadek omal nie ujawnił tajemnicy służbowej.

Wzburzony Rud wybiegł przed barak. Na ławce siedział Jose otoczony kłębem dymu tytoniowego.

– Zakurzysz, Milenkowicz? – zapytał spokojnie. Pod wpływem jego głosu wzburzenie Ruda zaczęło opadać.

– Nie – odpowiedział – ale mogę powdychać trochę tego twojego syfa.

Usiadł obok Josego.

– Wyleciałeś, jakby ci Neuheufel podłączył do dupy propeler – stwierdził Jose i zadeptał nie dopalonego skręta. Nie chciał podtruwać kolegi.

– Prawie. Zaczął mi dokładnie opowiadać najintymniejsze detale z mojego życia. Co robiłem z Dianną, Wszystko miał na kasetach, skurwiel.

– Zgadza się. Wszystko mają na kasetach. Wszystko z detalami. Każdą sytuację z paru ujęć. Od przodu, z boku, z tyłu. Widziałeś wcześniej taką kasetę?

– Nie.

– Zupełnie jakby ci kamera zaglądała do dupy. Mnie pokazywali też inne kasety, ze służby… – urwał nieoczekiwanie.

– Skąd to biorą?

– Biorą. W ciągu życia wszystko jest zapisywane. Pijesz piwo? Już trzy ujęcia. Tulisz dziewczynę? Zaraz nagranie. Na kasetach mają wszystko, jako materiał dowodowy do kary większej. Inne rzeczy nie tylko to, co spowodowało karę większą.

– Ale kiedy podglądali? – zastanawiał się Rud. – Raz byliśmy przez sobotę i niedzielę w domu rodziców Dianny, jej rodzice pojechali gdzieś. Byliśmy zupełnie sami. Nic. Nawet telewizor wyłączony, rozumiesz?

Jose pokiwał głową ze zrozumieniem, wydobył z kieszeni zawiniątko i zaczął mozolnie robić nowego skręta. Nałóg był silniejszy od przyjaźni.

– Opowiedział mi z takimi szczegółami, jakby siedział obok i się nam przyglądał, skurwiel – ciągnął Rud. – Właściwie nie powinienem tak mówić. To, mój dobroczyńca – zreflektował się.

– Zgadza się. Na kasetach mają taką zdolność rozdzielczą, że widać każdy włosek, nawet cień, jaki ten włosek rzucał na skórę albo na inne włoski – przytaknął. – Widzą lepiej niż ty wtedy widziałeś. Swoją drogą, po cholerę się wypierałeś? Oni zawsze mają rację; nigdy się nie mylą: jeśli dostałeś karę większą, znaczy, że się należała.

– Nie wypierałem się. Zresztą, co to ma do rzeczy?

– Tylko wtedy mogą zajrzeć do dokumentacji. Oni nie mają prawa przeglądać tych kaset, chyba że na twoje polecenie.

– Prosiłem go tylko, żeby dowiedział się, za co dostałem karę większą.

– Aleś głupi. Nigdy ci wprost nie powiedzą, za co siedzisz, a tylko dzięki twojej prośbie mogli sobie pooglądać te materiały.

Rud już nie słuchał. Bardzo daleko stały drewniane stoły i ławy, obok kiosku, w którym sprzedawano papierosy i niedosłodzoną oranżadę. Nie miała smaku pomarańcz, lecz była osłodzoną wodą, dość słabo nagazowaną. Rud nie lubił tej oranżady, gdyż często na dnie butelki pływały pajęczyny. Obecnie uważnie wpatrywał się w odległe ławki.

– Spotkałeś tutaj tę twoją Diannę? – zapytał Jose otoczony dymem.

Rud nie odpowiedział. Ani razu nie pomyślał, że mógłby tu szukać Dianny. Pożegnał się i szybkim krokiem, niemal biegiem, podążył ku kioskowi. Wydawało mu się bowiem, że w oddali, przy jednym ze stołów zamajaczyła znajoma, jasna plama.

Biała Nieznajoma siedziała na ławce w otoczeniu kilku bezzębnych staruszek, które sączyły oranżadę. Miała na sobie zwykły strój noszony w ośrodku: brunatną – bluzę, takież spodnie i drewniane trepy. Sposób, w jaki nosiła bluzę, sposób, w jaki zakładała nogę na nogę, w jaki zsuwała drewniany trep z kształtnej stopy, wszystko to nadawało wdzięku topornym, ośrodkowym łachom. Spojrzała na niego tak, jakby właśnie na niego czekała, choć może i z domieszką lęku. Mógł wydąć się jej którymś ze śledczych, bo w tym czasie dorobił się wąskich, zgrabnych, zielonych spodni strażnika oraz służbowej czapki z daszkiem. Odpruł tylko z czapki pentagram, gdyż jako podopieczny nie miał prawa nosić go na czapce, a jedynie na plecach przy numerze generalnym.

– Cześć. Cieszę się, że wreszcie udało mi się ciebie znowu spotkać – powiedział, bez pytania siadając na wolnym miejscu obok. Bezzębne staruszki, mocno sepleniąc, żywo się sprzeczały, Nie dało się zrozumieć, o co im chodziło.

Przesunęła się, żeby Rud mógł usiąść wygodniej.

– Jak masz na imię?

– Maria.

Rud stracił koncept. Miał przy sobie nieco tytoniu i mógł go w kiosku wymienić na co innego.

– Masz ochotę na oranżadę? – zaproponował.

24
{"b":"89189","o":1}