Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– O! – zawołał miły, męski głos. – A dokąd to?

Jonga z trudem spojrzała w górę. Stał nad nią strażnik, szczupły blondyn o naiwnej twarzy pięcioletniego chłopca. W ręku trzymał lepką dyscyplinę ciovra. Jonga wiedziała, że uderzenia dyscypliną może nie przeżyć. Jej ciało było w takim stanie, że jedno smagnięcie mogło przeciąć ją na pół. Strażnik nie miał uszu. Nie tylko koniuszków, ale w ogóle całych małżowin. To znaczyło, że urodził się i został wychowany w Rombie, nigdy tego miejsca nie opuścił i nigdy nie opuści.

– Zaraz zawrócimy panienkę do celi – powiedział. – Ale najpierw ukarzemy.

Jonga zahuczała i zabełkotała, ale ból w ustach przypomniał jej, że nie może mówić, bo przecież nie ma języka. Przewróciła się tylko na plecy, rozłożyła swoje obwisłe teraz uda i zaczęła zadkiem imitować ruchy miłosne. Miała nadzieję, że chłopak, który nigdy w życiu nie był poza Rombem, wie, co to seks.

Wiedział. Musiał nieraz gwałcić więźniarki, bo uśmiechnął się lepko i jakby postarzał. Teraz wyglądał na bardzo niedobrego czterdziestolatka.

– Pewnie, panienko. Będzie ruchanko. Ale najpierw biczowanko. Najpierw trzeba ukarać, a dopiero potem można pocieszać.

Jonga nic nie mogła zrobić, więc jeszcze bardziej zmysłowo zwijała się i jęczała, coraz szerzej rozkładając uda. Modliła się, żeby nie smagnął jej między nogi.

– Oj, panienko, panienko, bo cipkę wychłoszczę… – strażnik doskonale wyczuwał jej strach.

Jonga pokazała ręką na jego krocze, tam gdzie w rozporku coś robiło się twarde i coraz większe.

– Chcesz, żebym wychłostał cię po cipce tym… – zrozumiał strażnik. – Ha, myślisz, że w ten sposób wymigasz się od bólu! Zapewniam cię, mój męski miecz jest sztywny i twardy, bardziej boli niż niejeden pejcz! A ruchanko ze mną tak naprawdę jest równie bolesne jak biczowanko! Patrz, suko! – zawył, rozrywając rozporek i wydobywając na zewnątrz bardzo skromnego rozmiarami kutasa.

Jonga zawyła, udając strach przed fiutem. Strażnik też zawył, tyle że z radości. Cisnął dyscyplinę w kąt i rzucił się na Jongę ze swoim narządzikiem. Wbił go jej od razu, co poszło bardzo łatwo, była przecież miękka.

Potem ryknął. Odskoczył i zaczął hopsać po korytarzu, ze spodniami opuszczonymi do pół łydki, co chwila obijając się o żywe pochodnie. Nie zważał jednak na płomienie. Jego sterczący fiut cały pokryty był białymi larwami i szarawymi mrówkami, które błyskawicznie wżerały się w ciało.

Wreszcie mężczyzna przewrócił się. Jonga wyjęła mu zza cholewy nóż. Już miała go wbić pod żebro, ale zdecydowała, że jednak tego nie zrobi. Oderżnęła tylko przytroczone do paska kółko z kluczami. Strażnik skowytał i skręcał się na ziemi, a z rozdziawionej gęby ciekła mu piana. Na mrówki w ustach było za wcześnie, najwyraźniej pod wpływem bólu facet dostał czegoś w rodzaju padaczki. Jonga popełzła dalej.

Kiedy krasnoludy dotarły do wsi Olśniewające Dobro, dawniej Kuruksetra, był ranek.

Wieś nie zmieniła się od tego dnia, w którym otrzymała nową nazwę i w którym Agni widział ją po raz ostatni. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast pomordowanych krasnoludów wszędzie leżeli pomordowani ludzie.

Kuruksetra była osadą krasnoludzką, ostatnią na płaskowyżu przed zejściem w doliny. Agni pełnił w niej funkcję pisarza gminnego, co oznaczało, że był także rachmistrzem oraz przedstawicielem wsi w kontaktach handlowych z kopalniami i z innymi osadami. Wieś żyła z należącej do niej odkrywkowej kopalni djausu. Djaus był bardzo pożytecznym materiałem, czymś w rodzaju metalicznej glinki, z której można było zrobić wszystko. Po obróbce termicznej stawał się twardy i giętki jak stal. Jeżeli suszyło się go na zimno, przeobrażał się w coś podobnego do porcelany. Dodając do niego specjalne substancje o funkcji zabarwiającej, uzyskiwało się doskonałe podróbki rozmaitych metali, włącznie z Żółtym Metalem Dekoracyjnym, który kiedyś miał tak wielką wartość. Mało kto jednak wydobywał djaus ze względu na jego specyficzne oddziaływanie. W narzędziach i naczyniach był nieszkodliwy dla użytkownika, jednak jego duże ilości w stanie surowym sprawiały, że organizm spowalniał funkcjonowanie. Dlatego krasnoludy pracujące w kopalniach djausu powoli oddychały, rzadko odczuwały jakikolwiek apetyt, a za potrzebą nie chodziły prawie nigdy.

Agni miał więc wielkie szczęście, że akurat tego dnia zachciało mu się pójść za potrzebą. Ze względu na sporadyczny charakter owych potrzeb, kuruksetrańskie krasnoludy nie budowały wygódek i pan pisarz gminny udał się w pobliskie zarośla. Rzecz jasna, miał zatwardzenie, bo pod wpływem djausu krasnoludy srały nie tylko sporadycznie, ale i długo. I dzięki temu, kiedy wyszedł z krzaków, było już po wszystkim.

– Olśniewające Dobro, Olśniewające Dobro, Olśniewające Dobro! – śpiewał jakiś nieznany chór, a Agni, gdy tylko pieśń usłyszał, zniknął z powrotem w zaroślach.

Podkradł się jednak do ich skraju i patrzył, co się dzieje. Brodate trupy jego przyjaciół, kolegów i osobistych wrogów leżały na skraju wsi w kałużach krwi, które powoli stygły w wielkie czarne strupy. Dalej skrzypiały koła, wozacy pokrzykiwali, chłopi klęli, a jazgoczące baby łapały gęsi. Na drabiniastych wozach do wsi Kuruksetra sprowadzała się nowa ludność.

– Śpiewać, kurwa, śpiewać! – krzyczał oficer.

– Olśniewające Dobro, Olśniewające Dobro, Olśniewające Dobro! – krzyczeli ludzie, a potem dalej uganiali się za drobiem. Nie szło im to dobrze. Nowa ludność Kuruksetry wydała się Agniemu jakaś niezgrabna.

Nic dziwnego. Wszyscy mieli obciętą prawą dłoń.

Schował się głębiej w zarośla. A potem zaczął się wycofywać w stronę lasu. Kiedy już wiedział, że na pewno nie można go zobaczyć z wioski, pobiegł najszybciej jak umiał. Czuł, jakby ciągnęło się za nim coś ohydnego, cuchnącego, lepkiego. Smród gnijących ciał.

Dopiero w lesie zorientował się, że był to smród jego własnego gówna, w które wlazł, gdy chował się w zaroślach. Przesycone djausem ekskrementy pobłyskiwały metalicznie w półmroku, gdy wycierał but o trawę. Wyglądało jak rtęć, ale śmierdziało jak gówno. I mogło ułatwić pracę psom gończym.

Wzięli się do naszych, tłukło mu się po głowie. Muszę znaleźć brzytwę i się ogolić.

Teraz siedzieli w tych samych zaroślach. Tyle że zrobił się z nich wysoki, brzozowy las. Trupy leżały pewnie już dzień lub dwa, sądząc po zapachu.

– Tych nie uwędzimy – powiedział Naku.

– A co, za dużo? – spytał Yudi.

– Nie czujesz zapaszku?

– Pachną po prostu człowiekiem! – ryknął Bitna.

– Cicho, kretynie – syknął Ardżu. – A jeśli Patrol Cesarskiego Upomnienia nadal tu krąży?

– Coś się nie zgadza – powiedział Agni.

– Co?

– Coś mnie w tym widoku niepokoi.

– Pewnie to samo, co mnie.

– Nie, jest coś jeszcze… Jakbym miał przeczucie…

– Przeczucie? To spierdalamy!

– Nie… no tak. Ludzcy osadnicy mieli w tej wsi poobcinane prawe dłonie. A ci…

– A ci też mają.

– Przyjrzyj się.

– A no tak. Rzeczywiście, ci mają obciętą lewą dłoń.

– Ale w sumie to chyba proste – Agni doszedł do siebie. – Pewnie zdążyli tymczasem wybić tamtych osadników i przywieźli nowych. A teraz wybili tych…

– Ale jeszcze nowszych nie przywieźli – skomentował Ardżu.

– No tak, to akurat jest dziwne.

– Może im się osadnicy skończyli? – zapytał Yudi.

– Bardzo możliwe. Gospodarują nimi nieracjonalnie.

– Wiecie co – ocknął się Agni. – Te zwłoki mogą być o wiele starsze.

– No coś ty, śmierdzą jak dwudniowe, góra.

– Ale oni tu kopali djaus.

– Aha.

– A co to ma do rzeczy? – spytał Bima.

– U was na Południu nie ma kopalni djausu?

– Nie.

– Opary świeżego djausu spowalniają procesy życiowe. I pośmiertne też.

– Aha.

– Idziemy powoli w stronę wioski – zadecydował Agni. – Ja i Ardżu. Wy obserwujecie nas z tyłu. Jakby nagle pojawił się jakiś człowiek, zabijamy go bez wrzasku. Jeżeli to będzie grupa ludzi, to wtedy ja i Ardżu wiążemy ich siły, a wy zachodzicie ich od tyłu. Na czas rozdzielenia waszą grupą dowodzi Yudi.

– A dlaczego nie ja? – jęknął Bima.

– Bo ty jesteś za mądry. Idziemy.

Szli powoli, nasłuchując, czy gdzieś nie szczeknie jakiś pies. W wiosce panowała jednak cisza, jeśli nie liczyć „Eee… eee…”, które wydawał z siebie jakiś zniechęcony ptak.

Chałupy wyglądały ciągle po krasnoludzku – były to nieforemne sześciany z ociosanych kamieni, o dachach pokrytych zaśniedziałą miedzią.

– Nic nie zmienili – szepnął Agni.

– A co mieli zmieniać – odszepnął Ardżu. – W naszych domach ciepło i sucho, lepiej niż w ichnich.

Otworzyli koślawą furtkę w kamiennym murku. Byli na terenie obejścia. Wszędzie wokół fruwało pierze, jak gdyby drapieżne zwierzęta pomordowały wszystkie kury. Ardżu podszedł do drzwi chałupy, popchnął je, wszedł do środka i natychmiast wyszedł.

– Co się dzieje?! – zapytał Agni.

– Sam zobacz – odpowiedział Ardżu.

– Wody, pan… Litości, pan krasnolud… – Z chałupy dobiegł cichy jęk.

Agni wszedł do chałupy. Na klepisku leżało sześć ciał. Właściwie sześć kadłubów, z głowami, ale bez rąk i nóg. Cuchnęło nieźle, bo kadłuby najwyraźniej załatwiały się pod siebie, a i odleżyny na plecach im gniły.

Bo kadłuby leżały na plecach. Leżały i gapiły się wielkimi, wilgotnymi oczami na Agniego. Nie ruszały się, poza jednym, który spróbował huśtnąć się w bok, ale zawył z bólu i wrócił do poprzedniej pozycji.

– Pan… – powiedział najstarszy z kadłubów, chyba ojciec rodziny, bo drugi kadłub był żeński, a reszta to były dzieci i podrostki.

– Co wy tu robicie? – zapytał Agni.

– Przywieźli, pan, przywieźli na osiedlenie! Ale wcześniej, pan, obrzynali! A potem tu rzucili i powiedzieli: „Gospodarujcie w imię Cesarza! Tylko dobrze gospodarujcie, żebyście mieli z czego podatki płacić, bo za miesiąc przyjedziemy!”.

– A jak długo tu leżycie?

– Dwa dni, pan!

– A więcej was tu jest?

– Cała osada, pan! W każdej chałupie taka rodzina… Taka rodzina jak nasza… – brudna twarz popłakała się, a smród stał się jeszcze bardziej intensywny. Nawet ich łzy śmierdzą, pomyślał Agni i wyszedł z chałupy.

11
{"b":"89185","o":1}