Tak, świątynka była cudna. Ale chyba nie o taką cudowność chodziło pielgrzymom. Dlatego czuwając przy świątynce klanu Pawężników we wsi Wostrow, wielu rzeczy można było się spodziewać. Można było się spodziewać dziadków z pięcio-, sześcio-, a nawet siedmiostrunną kantelą, którzy po cichu, ale zupełnie nie kryjąc się, śpiewali smętne pieśni o nieistniejących nigdy królach oraz ich pięknych i smacznych żonach. Można było się spodziewać pozbawionych licencji kaznodziejów, którzy tańczyli, śpiewali i wygłaszali kazania równocześnie, a ich myślą przewodnią zazwyczaj było ostrzeganie wieśniaków, żeby nie pobłażali zbytnio swoim babom. Można było się spodziewać odpustowych pacykarzy, robiących kopie Świętego Obrazu od ręki, za co w bardziej cywilizowanych prowincjach sam lud rozszarpałby malarza, nie mówiąc już o służbie świątynnej, straży, Wywiadzie, konfesariuszach i rozpalonych cęgach kata.
W nocy było spokojniej. Co najwyżej pojawiali się milczący mnisi, którzy medytowali przed zasłoniętym Obrazem lub nawet przed samą świątynką, na zewnątrz. To też był dość osobliwy widok, bo im bardziej który mnich był święty, tym mniej potrzebował tradycyjnej postawy modlitewnej, aby osiągnąć skupienie. Dlatego wewnątrz i naokoło świątynki pełno było prześmiesznych pokrak, trzymających przez cały czas palec w uchu albo stojących na jednej nodze. Albo i jedno, i drugie. Niektórzy gorzej poinformowani pielgrzymi myśleli, że to jakiś bardzo rzadki rodzaj chorych modli się tu o wyzdrowienie i nieraz powodowani litością rzucali im jakiegoś groszaka. Być może właśnie dlatego sprytni mnisi tak upierali się przy swoim zwyczaju.
Ale nawet w nocy nie można było się spodziewać takiego widoku, jak piękna młoda dziewczyna zbliżająca się do świątynki. Nie dość że zbliżająca się do świątynki, to jeszcze ubrana po męsku, nieprzysłonięta welonem, ukazująca twarz bez jednego okaleczenia. I ukazująca twarz zaginionego majora Hengista.
Bo to był bez wątpienia major Hengist. Tyle że teraz był kobietą. I było to widoczne nawet wtedy, gdy ubrany był jak mężczyzna. Pod męską bluzą rysowały się zbyt duże dowody na kobiecość.
Pierwsza lekcja kamuflażu: gdy przebierasz się za kupca, udawaj kupca, który chce udawać agenta. Niech wszyscy myślą: „co się stało temu kupcowi?” a nie: „dlaczego ten człowiek tak bardzo chce uchodzić za kupca?”. Niech wszyscy myślą: „dlaczego ta kobieta ubrała się jak mężczyzna”, a nie „dlaczego ten człowiek chce uchodzić za kobietę?”. Kamuflować zawsze należy się podwójnie. A kamuflaż majora Hengista był doskonały. Każdy jego ruch był bardzo kobiecy. I bardzo wdzięcznie kłócił się z męskim krojem bluzy.
Panna Hengist wdzięcznym kroczkiem podbiegła, podfrunęła do drzwi świątynki, nie budząc żadnego z zaspanych mnichów, którzy nawet przez sen, skuleni, wciąż wsadzali sobie palec w ucho. Na progu rozejrzała się jeszcze, jak gdyby spłoszona, ale w końcu przemogło się lękliwe serduszko. Wbiegła do środka.
W środku od razu ruszyła w stronę Obrazu. I byłaby ściągnęła z niego zasłonę, gdyby nie stanął przed nią brudny wieśniak w podartej sukmanie.
– Mam ja ciebie – wycharczał. – Mam ja ciebie… Myślał ja, że cię wytrzebię… Ale sam ty sy wytrzebił… Ty mnie przebił, ty mnie przebił. Tera ja cię haresztuję i litości ja nie czuję, ty litości nie jest warty, sprawę wiedzie Ritavartin.
– Dobra robota, rzeczywiście – zaklaskał w dłonie Starszy Cesarski Interwentor. – Dobra robota, majorze Hengist. W końcu odnalazł pan Obraz. Dobra robota, kapitanie Ritavartin. W końcu odnalazł pan majora Hengista. Niestety, panowie, muszę was obu aresztować. Wiem, oczywiście, o pewnych specjalnych zdolnościach, jakich niedawno nabył pan Hengist. Muszę go uprzedzić, że za Obrazem i w kątach świątynki stoi dziesięciu kuszników. Musiałby pan złamać filar także tego kościółka, żeby nas wszystkich pogrzebać, dobiec na czas do wyjścia i uniknąć strzału z dziesięciu kusz. I co by pan odkrył na zewnątrz? Że stoi tam dalszych dwudziestu kuszników z pięknie napiętymi kuszami. A może wypróbujemy tak zwane mleko elfów?
„Mamo”.
– Może wypróbujemy tak zwane mleko tak zwanych elfów?
„Mamo, gdzie jesteś?”.
– Chyba nie. No, to podajemy grzecznie rączki do związania, o tak. Dobry kapitan. Teraz pan, panie majorze, to znaczy były majorze. To znaczy panno… panienko były majorze.
„Mamo, dlaczego się nie odzywasz?!”.
– Nazwisko!
– Pierdol się.
– Co za piękne nazwisko! Idealne do zawodu, jaki wykonujesz! Imię, nazwisko i zachęta reklamowa w jednym!
– Pierdol się.
– To już było. No dobra, ustalmy, że takie jak ty nie mają nazwisk. To może podasz nam imię?
– Pierdol się.
– Takie samo jak nazwisko? Rodzice nie mieli fantazji?
– Pierdol się.
– Tego rodzaju konkretne propozycje prawdopodobnie są subtelnie sformułowaną sugestią, abym przeszedł do konkretów?
– Pierdol się.
– No, dobrze. Jesteś oskarżona o… Oooo!!! Zgroza zawisa pomiędzy nami na sam dźwięk tych słów, które określają niewyobrażalną zbrodnię, o jaką cię oskarżono! Oskarżona o próbę skrytobójstwa na osobie Cesarza! I ona jeszcze żyje… I pożyje! Pożyje długo w Rombie! Hahaha! Popatrz na siebie! Popatrz, kim jesteś! Kim jesteś, że ośmieliłaś się wyzwać Niedosiężny Majestat Cesarza?!
– Pierdol się.
– Poza tym, morderstwa, morderstwa, morderstwa… Kradzieże, kradzieże, kradzieże… Bezwstydne kumanie się ze szczurami i przebywanie z nimi, co oznacza sprowadzenie do poziomu bestii tego, co Cesarz tak ukochał – człowieka! No i jeszcze stosowanie środków przeciwzapłodnieniowych i wczesnoporonnych… Już za to powinnaś zostać skazana na wszycie martwego zabalsamowanego płodu do wewnątrz rozciętego brzucha i zaszycie tegoż brzucha! Ale ponieważ kara absolutna, nieodwołalna i bezwzględnie najcięższa znosi pozostałe, to w tym przypadku Romb znosi dzieciątkową łagodność!
– Pierdol się.
– Chociaż zawsze możemy tę łagodną skądinąd karkę inkorporować do naszego Rombowego programu, co?
– Pierdol się.
– Och, jakże to słabiutko zabrzmiało… Czyżby głosik nam zadrżał? Boi się mała Jonga bobasa w brzuszku? Małego wszczepu miłości macierzyńskiej? Typowy lęk kobiecy. Wiele kobiet boi się nagłego pojawienia bobasa i właśnie dlatego, za ten brak miłości i tęsnoty macierzyńskiej, bobasem ich karzemy. I to takim, którego szczególnie trudno pokochać! Hehhe, hehehe.
– Pierdol się.
– Boisz się właśnie tego, co? Nie wszystkich innych kar, kaźni, rozpalonych żelastw, tylko tego? Niesłusznie, mała. To, co czeka cię w Rombie, jest i tak milion razy gorsze.
– Pierdol się.
– Powiedziałem „milion”? Przejęzyczyłem się. Powinienem był powiedzieć „nieskończenie razy gorsze”.
– Dobra, Watanabe. Powiedzieliście, że odczuwaliście ten wasz nieprzepisowy spokój przez prawie trzydzieści lat. Nie przez trzydzieści, ale przez prawie trzydzieści.
– Tak jest.
– To znaczy, że niedawno przestaliście go odczuwać.
– Tak jest.
– No to powiedzcie, co takiego się stało!
– Ja… To… Nie do wybaczenia.
– Wiem, że to nie do wybaczenia. Nie musicie mnie o tym przekonywać.
– Nie wiecie jeszcze, co chcę… Co muszę powiedzieć!
– Może wiem, może nie, to nie wasza rzecz. Wasza rzecz mówić!
– Tak jest.
– No… Po tych prawie trzydziestu latach… Popatrzyłem w twarz.
– Popatrzyliście skazańcowi w twarz?
– Tak.
– I co was tam tak znowu przeraziło? Miał jakąś dziwną twarz? Jakiś szczególny wyraz twarzy? Jakiś szczególny wyraz oczu, hehhe hehehe?
– O…
– A może wy po prostu nie lubicie patrzeć w ludzkie twarze?
– Rzeczywiście, jakoś nie lubię…
– Ha, to dobrze, że mam maskę i nie widzicie mojej. No dobra, co z tą jego twarzą?
– Popatrzyłem w nią… I zobaczyłem… że to Cesarz.
Klatkowóz jechał przez pola naokoło Biełej Wody. Eskortowali go jednak nadal północnicy, bo w Biełej Wodzie nie było już nikogo zdolnego do noszenia broni. Północnicy zresztą też byli już ledwo żywi, podobnie jak ich konie, dlatego jazda była bardzo powolna.
W klatkowozie dyszeli cicho Hengist, Ritavartin, Zio i jego córeczka. Wszyscy byli przykuci do prętów klatki, rękami i nogami, za pomocą bardzo krótkich łańcuchów. Ritavartin czasem odgrażał się po cichu, że zgwałci, ale biorąc pod uwagę rodzaj kary, który miano na nim wykonać, było to raczej nieprawdopodobne. Zio powiedział tylko raz: „Doniosłeś, wijunie… wijunko…”. Przed Biełą Wodą dogonił ich konwój wlokący Nihońca na postronku za koniem. Nihońca wrzucono na dno klatkowozu, nawet nie wiążąc mu okaleczonych nóg. W Biełej Wodzie dokwaterowano im jakiegoś bladego, milczącego grubasa. Dopiero w połowie następnego dnia Hengist poprzez blizny rozpoznała twarz swojego byłego podwładnego, Barnara. Barnaro nie rozpoznał Hengista, toteż elfica przez resztę czasu rozmyślała nad tym, jak też mogła wyglądać jej spuchnięta twarz.
Po trzech dniach klatkowóz dotoczył się do Cesarskiego Miasta Niemych, gdzie załoga klatki powiększyła się o dziewczynę, chyba rudowłosą, ale kiedy ktoś ma włosy zlepione w strąki krwią, zawsze wydaje się trochę rudowłosy. Razem z dziewczyną do klatkowozu wepchnięto kolejnego nagiego grubasa. Grubas miał własną twarz wytatuowaną na dupie, ale przeważnie nie było jej widać, bo siedział w kącie klatki i trząsł się.
On… On… – coś w rodzaju bolesnej, płynnej myśli przelewało się wewnątrz obitej na czarno głowy Zio. – Był… Kiedyś… Był dowódcą… Jeszcze tam, na Półwyspie… Jeszcze przed tym gównem… Był dowódcą wojsk… Moich wojsk…
W tej chwili dowódcą był dowódca eskorty, Mirko Muromalainen, porucznik i filozof. Pozostali żołnierze byli głusi. Muromalainen teoretycznie słyszał. Ale nie słuchał, a właściwie tak naprawdę to też nie słyszał, co się do niego mówi. A nawet śpiewa.
– No i jak tam, pani major? – pytał co jakiś czas panny Hengist.
„Mamo” – myślała intensywnie Hengist. – „Mamusiu, odezwij się!”. Mamusia jednak nie odzywała się. Elfie mleko grzało coraz słabiej, pewnie zbliżał się czas następnego karmienia i pewnie dlatego słabły wciąż i słabły nabyte niedawno umiejętności. Mimo wielkich wysiłków, Hengist ledwo słyszała myśli i to głównie zwierząt, nie ludzi. Zwierzęta za to w ogóle jej nie słyszały. Nie była w stanie skłonić konia, żeby zarżał, ani psa, żeby dał głos. Głos dawał za to porucznik Muromalainen.