I bagno, i mur skończyły się nagle. Gdzieś z tyłu zostały chlupot i bulgot, przed Hengistem rozciągało się wielkie, suche pole. Elf zeskoczył lekko na trawę i piasek. Usłyszał zgrzyt i odwrócił się. Na krańcu ostatniego bajora dwa rekiny próbowały wypełznąć z wody na ziemię w ślad za Hengistem.
„Innym razem” – pomyślał.
Rekiny musiały być bardzo tępe, bo jedyne, co zrozumiał z ich myśli, brzmiało jak: „Błagamy”. Najwyraźniej bestie nie odróżniały swojej przyjemności od cudzej śmierci i prosiły go, żeby dał się zjeść.
Pole było duże, rozlegle i porośnięte drobnymi krzaczkami. Na jego odległym końcu srebrzyła się rzeczka. Hengist pobiegł w jej stronę.
Gdy dotarł nad jej brzeg, stwierdził, że jest płytka. Za płytka dla rekinów. Nie było też żadnego śladu syren błotnych. Ani opic. Ani żadnych innych nieistniejących bajecznych stworzeń. Poza mną, pomyślał Hengist i uśmiechnął się na wspomnienie starca.
Ostrożnie przebiegi po kamieniach, mocząc sobie stopy w lodowatej wodzie. Dopiero kiedy znalazł się na drugim brzegu, zrozumiał, że być może popełnił błąd.
Na drugim brzegu, jak okiem sięgnąć, była tylko żyzna czarna ziemia. Aż dziw, że nieuprawiana. Hengist jednak przestał się temu dziwić, kiedy ziemia wybuchła.
Ocknął się pod ziemią, otoczony przez dziwne, workowate postaci, które wyskoczyły ze swoich ziemnych kryjówek.
Był w ciemnawym pomieszczeniu, ni to piwnicy, ni to ziemiance. Pod jedną z ziemnych ścian siedziała za biurkiem osobliwa postać. Na lewo od biurka stały dwie inne postaci. Postaci, ziemia i biurko – wszystko było buroszare. Nie było tu nic różowego ani miłego.
Pod jednym względem jego przeczucia były słuszne. Postaci były jakby puszyste. Czyli grube, miękkie i tłuste mimo bladoszarych twarzy. Pilnie wpatrywały się w Hengista bladoszarymi oczami. Albo oczodołami. Bo ta, która pierwsza podeszła do Hengista, musiała już dawno temu stracić oczy.
– A! A! – krzyknęła ta przy biurku.
– Kaj on jest? Musza go tyknąć, żeby być pewna… – i tu miękka, ciepła dłoń dotknęła policzków Hengista. – Gładki by baba, chocia cuchnie jak chłop. Ubij go, kak tylko sy poruszy. Ale stój spokojnie, pierw ja go wezmą na spytki. Zawżdy lepiej wiedzieć, kim jest chłop, którego zaraz bydziesz męczyć. Lepiej poczujesz, jak on sy męczy.
– A! A! – krzyknęła znowu ta bez języka, tym razem z radością.
– Panie Barnaro… Wybaczcie… Wybaczcie, ale…
– Co znowu?
– Znowu.
– Znowu co?
– Znowu. Znowu sami wiecie co.
– Niemożliwe.
– A jednak.
– Gdzie?
– Na plaży pod mostem Błogosławionego Przejazdu Cesarskiego. Dziś w nocy. Sztyletami. Tylko jeden próbował się utopić.
– Ilu?
– Jedenastu.
– Ficci ‘e puttana! – Barnaro wstał zza biurka. – W całym mieście zostało niewiele ponad trzy tysiące ludzi, a ci myślą, że to wciąż za dużo. Spośród złoczyńców, którzy spróbowali dokonać ostatecznej dezercji, ilu odratowano?
– Wszystkich, panie. Jak zawsze. To znaczy, jak prawie zawsze.
– Jedziemy.
– Ale… Panie…
– Co?
– Już tam do nich pojechali…
– Kto? Kto do nich pojechał?
– Nowe służby…
– Jakie nowe służby?
– Ja nie wiem, panie! Cesarz przysłał do Biełej Wody jakiś oddział specjalny… Może na kontrol?
Stało się, zrozumiał Barnaro. Zdechł pies. Już po fakcie. Dobranoc państwu. Jego szybka i niespodziewana kariera komendanta Biełej Wody miała się skończyć. Szybko, ale nie niespodziewanie.
– Nie – powiedział cicho sam do siebie. – Nie, to mnie Cesarz zaufał. To ja prowadzę tutaj Teatrum. Specjalny Eksperyment Cesarskiej Miłości i Łaski. Nie oddam im tych samobój… dezerterów. Mają iść do Teatrum. I żadne nowe służby mi tu nie przeszkodzą. Nie oddam im tych złoczyńców. Nie oddam bez walki.
Barnaro był dobrym aktorem. Ale siebie oszukać nie potrafił. Mamrotał tak sobie przez zęby, jadąc powozem w stronę rzeki i zęby mu dzwoniły, nie tylko z powodu kocich łbów i podskoków karety.
Nad rzeką spodziewał się zobaczyć coś przykrego: trupy, krew i srogich wojaków z nakazem aresztowania. Zamiast tego zobaczył coś bardzo osobliwego.
Drogą szła kolumna wojska. Posuwała się w jednym kierunku, ale tylko pierwsze dziesięć szeregów maszerowało normalnie, twarzą do przodu. Pozostałe szeregi szły tyłem. Żołnierze mieli na sobie pancerze, kolczugi, metalowe nagolenniki i hełmy na głowach, ale nie było słychać metalicznego łoskotu, tylko miękkie plaskanie. Wojacy maszerowali bowiem boso.
– Skąd jesteście?! – zapytał Barnaro, najgroźniej jak umiał.
Wojacy nawet na niego nie spojrzeli. Bardzo źle, ocenił swoją sytuację komendant.
– Skąd jesteście?! – powtórzył.
Wojacy nadal jednak szli w swoją stronę. Prowadzący ich oficer skręcał już w boczną uliczkę, prowadzącą do zamku.
Trudno. Przedstawienie musi trwać, pomyślał z bólem Barnaro i wyskoczył z powozu. Pobiegł naprzód ze wszystkich sił swojego cielska. Zasapał się, ale wyminął żołnierzy i dopadł oficera.
– Panie kapitanie!
– Hę?
– Panie kapitanie, dlaczego nie reaguje pan na moje wezwanie? Jestem tu komendantem!
– Hę?
– Komendantem! Komendantem jestem! – ryknął Barnaro, wskazując na swoje pagony i idąc tyłem jak rak. Zmuszał go do tego bosy oficer, maszerujący ciągle naprzód.
– Oj… Upraszam wybaczenia, panie komendancie… My nie słyszymy przecie. My wszystkie głuche.
– Co? Jak to?
– Nie słyszę, co mówicie. Nie mogę. Przecie my Elitarna Formacja Numer Siedem.
Barnaro znał Elitarną Formację Numer Siedem. Nawet kiedyś brał udział w uroczystym zaprzysiężeniu rekrutów, kiedy świeżo upieczonym żołnierzom przekłuwano bębenki uszne rozżarzonym drutem. Teraz sobie przypomniał: członkowie Elitarnej Formacji maszerowali boso, żeby lepiej czuć, jak ziemia drży. Wyczuwanie wibracji zastępowało im słuch. Tylna część kolumny maszerowała tyłem, aby nikt nie mógł zaskoczyć głuchej kompanii nagłym atakiem. Żołnierze słyszący wiedzą, kiedy ktoś im się zwala na kark dzięki takim zjawiskom, jak szczęk broni, stukot kopyt, rżenie koni. Żołnierze niesłyszący muszą mieć zabezpieczenie w postaci oczu kolegów.
Oficjalnie mówiono, że żołnierzy służących w Elitarnej Formacji Numer Siedem pozbawiano słuchu, aby uchronić ich czyste dusze przed bluźnierstwami i klątwami, jakie na Cesarza miotali przedstawiciele rzekomych mniejszości etnicznych. Krążyły jednak pogłoski, według których chodziło tutaj o coś innego. Podobno przedstawiciele rzekomych mniejszości etnicznych znali rzekomo jakąś rzekomą melodię, która miała rzekome straszne skutki. Wystarczyło ją zaśpiewać, a wszyscy, którzy ją usłyszeli, eksplodowali. Albo przeobrażali się w małe, piszcząco-syczące zbiorowisko ogłupiałych żmij i kretów.
To jednak było mało ważne w tej chwili. W tej chwili ważne było to, dlaczego Cesarz wysłał do Biełej Wody tę bandę głuchych.
Najwyraźniej Barnaro, zdaniem Cesarza, nie radził sobie z rzekomymi mniejszościami etnicznymi. I rzeczywiście, większości samobójstw dokonali tak zwani piękni. Zwykli ludzie, tyle że nieco wyróżniający się urodą, którzy dawniej, przed nastaniem Błogosławionej Władzy Cesarza, wykorzystywali tę swoją urodę, aby podawać się za mityczną starszą rasę. Niektórzy nawet posuwali się do bluźnierstwa: twierdzili, że to oni są Ukrytymi i stworzyli ludzkość.
Trzeba było szybko coś zrobić. Zrobić coś, by pokazać wszystkim donosicielom i doradcom Cesarza, że Barnaro nie pobłaża pięknym.
Cyrulik Hammo wyszedł z rana na dwór, aby odlać się do rynsztoka. Wyszedł, ziewnął, zamarł i zawył.
Na murze wisiał żółty afisz. Wczoraj wieczorem jeszcze go nie było. Wczoraj wieczorem ta cicha uliczka dzielnicy Płaskie Wały wydawała się niezwykle odległa od wszystkich nieszczęść, które nawiedziły miasto Bieła Woda.
Ale to nie mogło potrwać długo. „Gdzie sumy łowią, płotka też się złapie” – mawiał babka Hammo, rybaczka i żona rybaka. „Gdy wielkie drzewo spada, przygniecie i krzaczek” – mawiał ojciec Hammo, drwal i flisak. „Gdy golić brodę, pryszcz się nie uchowa” – mawiał sam Hammo, który częściej służył za balwierza niż za cyrulika, częściej golił brody, niż puszczał krew. W ostatnich latach w Biełej Wodzie nikt nie kazał puszczać sobie krwi. Za wiele tu krwi upuszczono w lochach i na szafotach. I w strasznym Teatrum, którego nazwy nikt na Płaskich Wałach głośno nie wymieniał. „Znowu spędzą, patrzeć każą” – od czasu do czasu wyrażali swoje obawy starsi i śmielsi mieszkańcy dzielnicy. Ale nawet im przez gardło nie przechodziło słowo na T. Ani nazwisko komendanta na B.
Teraz jednak stało się coś gorszego. Żółty afisz na pewno nie oznaczał zaproszenia na spektakl, te były czerwone lub szare. Żółte afisze zwykle zapowiadały coś gorszego.
Hammo usłyszał człapanie. Potem przekleństwa i ciche jęki. Za jego plecami gromadziła się powoli grupka mieszkańców.
– Czytaj, Hammo – powiedział ktoś. – Tyś w bukwach uczony.
I Hammo zaczął czytać.
„Z rozkazu Miłującej Łaski Komendanta Grodu Bieła Woda. Którego ogromna, niepojęta Miłująca Łaska jest tylko odblaskiem nieskończonej Łaskawej Miłości Pana Naszego Wszechwładnego, Cesarza Naszych Dusz i Oddechów. Na kolana, obywatele, którzy czytacie to pismo…”.
Stukot i szuranie dały znać Hammo, że obywatele za jego plecami uklękli. Sam też ukląkł, ale chwilę później, bo musiał podejść trochę bliżej afisza. Ten wisiał wysoko i z klęczek nie za dobrze było widać tekst.
„Na kolana, albowiem porazi was zawarta w nim Łaska i Miłość…”.
– Niedobrze – sapnął ktoś z tyłu.
„Albowiem ogłaszamy Pierwszy Wielki Powszechny Pobór do Teatrum”.
Oddechy za plecami Hammo na chwilę urwały się. A kiedy znowu zabrzmiały, były bardziej świszczące.
„Najpierw zostaną wytypowani obywatele o specjalnych warunkach scenicznych: wzrost powyżej pięciu stóp, smukłe ciało, duże oczy, oryginalna uroda. Drobne skaleczenia czy blizny, na przykład na uszach, nie będą przeszkodą w odgrywaniu roli we Wspaniałym Teatrum Życia. Pozostali obywatele o innych cechach mogą czekać spokojnie na następny Pobór”.