Wojsko zobaczyło jednak też coś innego. Coś, co mogło wyglądać tylko na przewrócone okręty morskie. Ponieważ jednak flota cesarska została zlikwidowana już jakiś czas temu, po likwidacji ostatniej wyspy, nie mogły to być okręty. Coś takiego jak okręty nie istniało. Czegoś takiego nie można było widzieć, bo czegoś takiego nie było. Nie było już na świecie żadnych morskich okrętów. Ani żadnych marynarzy.
– Bakajaro! – krzyczał żółty wartownik. – Wróg! Wróg się zbliża!
Czarni od popiołu Nihońcy wyskakiwali ze swych legowisk. Ci, którzy byli bliżej, już stali w szyku wojskowym, machając szablami. Teoretycznie nie mieli czasu, aby przygotować się na obronę. Ale zakute w szare kolczugi wojsko pułkownika Caraffaru nie ruszało na nich.
– Rzeczywiście, nic tu nie ma – stwierdził Caraffaru.
– Rzeczywiście – przytaknęli oficerowie.
– Wracamy – powiedział Caraffaru.
– Wracamy – powiedzieli oficerowie.
Wojsko odwróciło się plecami do morza i zaczęło z powrotem podążać w stronę lasu. Ale zanim weszli w jego cień, padły pierwsze trupy. Nic dopadło ich od tyłu.
Jak to zrobić? Jak to zrobić?! – myślał gorączkowo Caraffaru.
– Żołnierze! – krzyknął nagle. – Wracamy nad morze! Ta łąka… była źle skoszona! Musimy wrócić i przejść ją całą, machając szablami! Wojsko pomaga chłopom w pracach polo…
Było już za późno. Nic dopadło go jak strzała wystrzelona z łuku. Nic dopadło go jako strzała wystrzelona z łuku.
– Mamo! – zawołał Hengist i obudził się. To, co zobaczył, to były bardzo zgrabne, nagie, dziewczęce pośladki. Bardzo zgrabne i bardzo dziewczęce. Nie mogły mieć więcej niż dwanaście, trzynaście lat.
Dziewczynka klęczała pod ścianą, unosząc sukienkę do góry i ukazując światu swoją pupę. Nad nią stał ojciec z rzemienną dyscypliną. Dyscyplina uniosła się powoli w górę, świsnęła i nagle ukąsiła piękną pupę, zostawiając czerwoną pręgę na różowych okrągłościach.
– Aaaa! – krzyknęła dziewczynka. Straszny krzyk, który zakończył się szlochem.
– Tylko nie łap się za pupę! – krzyknął ojciec. Był spocony i straszny. Na jego śniadych policzkach pojawiły się wiśniowe rumieńce. – Nie łap się za pupę, musisz nauczyć się wytrzymywać! Jak będziesz łapała za pupę, wychłoszczę cię także po rękach.
– Ale tato… To tak strasznie boooooli!
– Tylko nie płacz! Tylko mi tu nie płacz! Zmiłuj się nade mną! – krzyknął ojciec i wymierzył córce drugie, silne uderzenie.
„Tak, synku, tak. Widzisz, jak wśród ludzi wygląda ojcostwo. I macierzyństwo”.
– Zostaw ją – Hengist zerwał się z zasłanego skórami łoża.
– Panie wijun – powiedział Zio. – Panie wijun, chowaj się pan pod łóżko i ani be, ani me, ani mru-mru. A ty co robisz z rękami? – krzyknął na dziewczynkę, która pośpiesznie masowała sobie pośladki. Dyscyplina opadła na dłonie, co skończyło się kolejnym krzykiem. – Pamiętaj, za każde dotknięcie ręką pupy dostaniesz dwa dodatkowe razy.
Córka wyraźnie drżała, dygotała, ale z krótkim szlochem i smarknięciem powróciła do poprzedniej postawy, ukazując ojcu i Hengistowi swoją czerwoną pupę z pręgami.
– Lecą ptaki nad lasem, spłoszone, na pewno kapłani jadą tu na inspekcję tyłka. Masz! – krzyknął Zio, wymierzając kolejne uderzenie. – A wy, panie wijun, pod wyrko. Nikt nie ma prawa was tu widzieć.
Hengist zrozumiał i stoczył się z łóżka na ziemię, a następnie wpełzł pod mebel, przykryty sięgającymi aż do ziemi skórami. Pod łożem i pod skórami było ciemno i duszno, ale za to słabiej rozlegały się odgłosy kary.
Wreszcie Zio uznał, że tyłek córki wygląda przepisowo. Wtedy odrzucił dyscyplinę i powoli wyszedł z chaty.
Nad lasem latały już nie tylko ptaki, ale i nietoperze, a to znaczyło, że konnych musiało być sporo. Czuła nietoperzyca też krążyła niespokojnie nad sosną, ściskając w zębach coś, co musiało być zdechłym strzępem królika. Truchło było pewnie zimne już od dawna i śmierdzące, ale skrzydlata matka nie zrażała się tak łatwo.
Wreszcie nadjechali. I nie byli to kapłani.
Porca troggia, przeklął w myśli Zio. Zmasakrowałem ją bez potrzeby. No, ale przynajmniej będziemy mieli spokój przez kilka dni, póki pręgi i ranki się nie zagoją.
Nie-kapłani okazali się żołnierzami o chrzęszczących kolczugach z szarej stali. Zio, ze swoim zmysłem praktycznym, zaczął od razu przeliczać, ile by można było uzyskać z nich gwoździ. Jasnowłosa i bezwąsa głowa ich młodego wodza, sierżanta chyba, pojawiła się nad ostrokołem.
– Otwierajże wrota, ty mendo z Południa! Zajrzymy, gdzie stryszek, zajrzymy, gdzie studnia! Każdy kąt przepatrzymy, zdrajcę wytropimy!
– Tu nie ma nijakich zdrajców, panie oficerze.
– To się okaże dopiero! Przejrzymy ci domek, cholero… – zaczął znowu rymować sierżant, kiedy urwał i zapytał mniej oficjalnym tonem: – A to co?
Zio obejrzał się, idąc za wzrokiem jasnowłosego sierżanta. Na progu chaty machał łapami Ujjuja, podczas gdy Ejjuja wykonywał całą serię sapnięć i chrapnięć, zwykle poprzedzających jego popisowy numery, czyli uniesienie się na tylnych nogach.
– Cóż to za bestyje?
– Rosomaki.
– Tak żech i myślał. Jedźmy stąd, chłopy!
– Ależ panie sierżancie, niech pan wejdzie, niech pan zrewiduje… Nie mamy nic do ukrycia…
– Nie trzeba!
– Ale ja zapraszam…
– Nie trzeba! Co inszego, gdyby my byli z kapłanem… Kapłan i na rosomaka zna egzorcyzm… Z kapłanem byłaby całkiem insza rzecz. A tak, to mus nam jechać, jechać, jechać precz. Ale… – Tu sierżant zawahał się i powrócił do tonu oficjalnego. – Ale byś gdzie zdrajcę zoczył, masz do miasta szybko kroczyć. O tym wrednym szpionie trzeba zaraz donieść.
– A jak on wygląda?
– On z tych pięknych, z tych uszatych, co są wredne jako katy! Przyjechał do miasta wysłaniec i posłał na polowanie! Mówi: „Gdzie las jest i bagno, i diuna, szukajcie chłopaki wiju… zdrajcy. On jest piękny, on jest zdrajca, urżniem uszy, urżniem jajca”. Pamiętaj – i tu już sierżant zrobił się bardzo oficjalny. – Pamiętaj, południowa przywłoko, gdy padnie na niego twe oko, masz w dyrdy być na komendzie, by zdać nam sprawę o mendzie.
– Nie omieszkam – zawołał jeszcze Zio za odjeżdżającymi wojakami i już miał wejść do chaty, gdy usłyszał ze środka jakieś głosy. Przyczaił się za drzwiami.
– Nieprawda! On jest dobry i mnie kocha!
– To jest bardzo zły człowiek.
– Niepra… aj… Nieprawda! On tak musi! Bo tak chcą kapłani, tutejsi kapłani!
– To jest bardzo zły człowiek!
– Co ty wiesz, jaki to jest człowiek?! Co… oj… Co ty wiesz o ludziach? Sam nie jesteś człowiek.
– Co? Skąd ty to wiesz?
– Tata mi powiedział.
– To wy wiecie?
– Wszyscy wiedzą – rzekł Zio, wchodząc do domu. – Wszyscy wiedzą, tylko się boją mówić, bo zakazano. Wszyscy wiedzą, że jesteście wijuny.
– Wi… Wi co?
– Wijuny. Fullecci. Kami. Chochliki. Elfy. Czy jak was tam jeszcze zwą.
– I wiecie, co chcę zrobić?
– A co możesz chcieć? Pewnie uciekasz, jak wszystkie wijuny, żeby ocalić uszy. I powiem ci, że dobrze wam tak. Krasnoludów trochę żal, bo jak one były, to żelastwa nigdy nie zabrakło. Ale wyście nas zawsze chcieli wykończyć.
– Szczerze ze mną rozmawiasz.
– Bo co mi możesz zrobić? Jesteś wywołaniec i banita. Nie pójdziesz na mnie donieść, bo sam pierwszy dasz swoje spiczaste uszka razem z głową.
– Uszka już są ścięte. Głowa jeszcze nie i może gadać. Nie boisz się, że jak mnie złapią, to im powiem, co mi powiedziałeś?
– Powiesz im przede wszystkim, że cię przechowałem. Choćbyś nie chciał, na torturach powiesz. Albo i bez tortur, ze zwykłej wijuńskiej złośliwości. A to już wystarczy, żebym powędrował do Rombu, ja i moja córa.
– Którą bardzo kochasz. I robisz jej to wszystko z miłości.
– Zamknij się.
Hengist przez cały czas rozmowy leżał pod łóżkiem, na zewnątrz wystawała tylko jego głowa. Zio popatrzył przez chwilę na tę głowę, a potem się odwrócił do swojej kasztanowłosej, szczupłej, zgrabnej córki.
– Już dobrze, kochanie. Już dobrze. Możesz schować pupkę.
– Nazwisko?
– Vortici.
– Prawdziwe!
– Frangipancia, ale rodzina już przed wiekami zmieniła…
– Haaaa!!! Wspaniałą Cesarską Sprawiedliwość interesuje wyłącznie prawda, prawda, prawda, z jakiegokolwiek wieku by była! Proszę dopisać oskarżonemu jedną godzinę poprzesłuchaniowych tortur.
– Nie! Słuchajcie…
– Dwie godziny.
– Dziękuję.
– O, chłopczyk się uczy. I chce nas przechytrzać. Trzy godziny za obłudę. Trzy godziny tortur, to-o-o-o-rtur, to-ho-ho-ho-ho-rtur!!! Imię.
– Zio.
– Pełne brzmienie!
– Ziofilattu.
– Naucz się, gównoszczurku, że Wspaniałą Cesarską Sprawiedliwość interesuje wyłącznie pełna, pełna, pełna prawda! Cztery godziny po przesłuchaniu. I zaraz, o co ja jeszcze miałem zapytać… Aha, kim jest ta młoda osoba, którą znaleźliśmy u ciebie w domu?
– Nie! Ona nic… Ona jest zupełnie niewinna…
– Po trzech nocach spędzonych we Wspaniałym Cesarskim Więzieniu IV kategorii na pewno nie jest niewinna, hehhe, hehehe! Ale nie to nas interesuje, czy jest niewinna, czy nie, tym zajmiemy się podczas odrębnego i zapewne bardzo detaliczniuteńkiego badania, ale na razie interesuje nas, kto to jest Vortici i co was łączy z tą apetyczną osóbką. Pięć godzin. Poza tym słyszałem, że nasz kat ma popsutą klepsydrę, strasznie wolno ciurka…
– To moja córka. Ma dwanaście…
– Kłamiecie, Vortici. Sześć godzin.
– Nie!
– Co „nie!”?
– To naprawdę moja córka!
– A już myślałem, że wyobraziliście sobie plastycznie sześć, a może siedem godzin spędzonych w pracowni naszego poczciwego kaciska. Nieważne. Kłamiecie, Vortici. Kiedy zamiast zabić was w co najmniej kilkumiesięcznych męczarniach, w drodze nadzwyczajnej łaski przywieźli was na Północ, mieliście lat kilkanaście. Teraz wy sy stary dziad, jak mawia okoliczna ludność. Twoja suka rzeczywiście była szczenna i się oszczeniła, a dopiero jakiś czas potem zdechła, ale swojego dzieciaka wypiździła ze trzydzieści parę lat temu. Więc twoja córka teraz musiałaby mieć trzydzieści parę, a nie dwanaście, jak ta tutaj smaczna fląderka, którą schrupię z ościami.