Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wyjęłam czekoladki i kieliszki, nie stłukłam butelki Napoleona i wróciłam do stołu, rozdeptując po drodze tylko jedną małą makówkę, nie wiadomo, skąd pochodzącą.

Anita usiadła na czasopiśmie z klejnotami. Uniosła się, pomacała i wyciągnęła je spod siebie.

– O, a skąd to się tu wzięło? – zdziwiła się, przerzucając strony. – Mnie zginęło gdzieś w domu. Też to prenumerujesz?

Alicja odstawiła pudełko z kawą.

– Co…? A, to. Nie, i właśnie sama się dziwię. Nie wiem, czyje to, myślałam, że Joanny, ale ona się wypiera. Może twoje?

Anita zajrzała na koniec.

– Pewnie, że moje. O, tu zapisałam wizytę u kosmetyczki, dobrze chociaż, że pamiętałam datę i godzinę. Jakim sposobem przyszło do ciebie? To kwietniowy numer, mnie przecież od kwietnia w ogóle nie było, krążyłam między Szwecją i Polską, wróciłam dopiero trzy dni temu. Kto ci to przyniósł?

– Pojęcia nie mam. Możesz sobie zabrać z powrotem.

– Nie, mnie na tym nie zależy, z ciekawości pytam. Jestem dociekliwa.

– Ja też – powiedziała Alicja z lekkim naciskiem. – Na ogół własny dom zapełniam sama…

– I to dość dokładnie – mruknęłam pod nosem i pozwoliłam sobie nalać koniaku do kieliszków.

– …więc jeśli coś się pojawia bez powodu, chciałabym wiedzieć, skąd się wzięło. Był u ciebie ktoś z moich gości?

– Nie mam pojęcia, jakich miałaś gości, a jeśli nawet ktoś był u mnie, nic o tym nie mogę wiedzieć, skoro mnie nie było.

– Niemożliwe, żebyś nie wpadała czasem chociaż na chwilę. Jasio wymaga wiktu i opierunku.

– Jasio umie sam jeść i korzystać z pralki. Ale masz rację, wpadałam na dzień albo dwa chociażby dla zmiany odzieży, nie wożę ze sobą kufrów. Czekaj, niech się zastanowię…

Słuchałam bez niepokoju, bo nie powinny były się pokłócić, dążąc do tego samego celu. Chyba że o Jasia.

Jasio właśnie przekroczył osiemnasty rok życia i był jedynym synem Anity, całkowicie sprawnym i w pełni przystosowanym do normalnej, ludzkiej egzystencji, Anita zaś nigdy nie należała do matek nadopiekuńczych. Poza tym, w razie potrzeby, dbał o niego ojciec, Henryk, jej rozwiedziony mąż, znacznie bardziej troskliwy. Dla Alicji jednakże sama wzmianka o potrzebach najbliższego członka rodziny stanowiła objaw histerii i nie tolerowała najniklejszego nawet cienia niepokoju o własne dziecko, męża, matkę czy brata. Szczególnie tępiła zmartwienia na tle mężów i możliwe, że miała trochę racji, to oni powinni martwić się o nas, a nie my o nich. Jasio stanowił mniejsze zagrożenie.

Anita usiłowała sobie przypomnieć własne pobyty w domu.

– Wyjechałam w końcu kwietnia, raz wpadłam tak jakoś na przełomie kwietnia i maja, potem w drugiej połowie maja na dwa dni, potem dopiero na początku czerwca… Czy ktoś był wtedy? Zaraz… Jeden mój współpracownik papiery przywiózł, ale on cię nie zna. Była Ewa, kupiłam dla niej takie ziołowe na twarz i przyjechała odebrać…

– Ewy na oczy nie widziałam od zeszłego roku – przerwała słuchająca z wyjątkową uwagą Alicja.

– Raz zastałam dwóch kumpli Jasia…

– Nie było u mnie żadnych kumpli Jasia.

– …a raz Henryka. Henryk nie składał ci wizyty?

– Nie. A w każdym razie nie ostatnio.

– Bywał w domu ten mój aktualny, Lars, możemy go nazwać mężem, też się nie znacie, słyszał o tobie, ale nawet nie wie, gdzie mieszkasz. Więcej nikogo sobie… A, nie, zaraz, tuż przed moim wyjazdem… a może to było między kwietniem i majem… Jakoś tak wtedy wpadł na chwilę Ernest.

– Jaki Ernest?

– Blekot. Ernest Blekot. Znasz przecież Blekota?

– Aaaaaa…! – powiedziałyśmy obie z Alicją równocześnie.

– A co? – zainteresowała się Anita. – Ernest był u ciebie?

– Miałaś już wtedy tę rzecz? – spytałam szybko, wskazując palcem czasopismo.

– Miałam od początku kwietnia. Właściwie nie tyle miałam, ile po prostu było w domu. Prenumerują to Jasio z Larsem, a ja sobie czytam przy okazji. Rozumiem z tego, że Ernest tu był?

– Był – odparła Alicja, siadając przy stole i popadając w nagłą zadumę. – Wygląda na to, że problem został rozwiązany. Wziął sobie lekturę od ciebie i zostawił ją u mnie… Skąd ty go właściwie znasz?

– O, z dawnych czasów, jeszcze z wczesnej młodości. Przez mojego pierwszego męża obracałam się w tym środowisku i niektóre znajomości mi zostały.

– Pogratulować tej jednej…

– Wnioskuję, że Ernesta Blekota nie cenisz najwyżej? – rzekła Anita beztrosko. – Zapewne słusznie. Spadł ci na głowę i pewnie zamieszkał?

– Skąd wiesz?

– Ciągle wnioskuję. Nie pozwoliłam mu zamieszkać u mnie, ponieważ wyjeżdżałam, znalazł sobie zatem inne ciepłe gniazdko. Alicja, pod tym względem jesteś niezawodna. Chciał czegoś konkretnego czy może udawał, że czegoś chce?

– Co do udawania, nie jesteśmy pewne – mruknęłam.

– Owszem – odparła równocześnie Alicja cierpko. – Czerwonej lampy.

– Przecież nie masz czerwonej lampy? – zdziwiła się Anita.

– No proszę – wytknęłam. – Istnieje przynajmniej jedna osoba postronna, która wie, że jej nie masz!

– Jedna osoba nie czyni wiosny – uparła się Alicja. – A wyjątki potwierdzają regułę. Nie będę ogłaszać w prasie swojego stanu posiadania, mimo że Bełkot szukał tej lampy tak, jakby od tego zależała reszta jego życia.

– Albo jakby się z kimś założył – podsunęłam.

– Czekajcie, bo zaczynam się gubić – powiedziała Anita. – Bełkot…? No nie, on się nie jąka ani nie sepleni… Ale nie będę drobiazgowa. Bełkot, tfu, Blekot przyjechał do ciebie, żeby odnaleźć czerwoną lampę, której nigdy w życiu nie miałaś? Przypuszczam, że chciał po prostu pomieszkać za darmo i taki idiotyczny pretekst sobie wymyślił? Cokolwiek by o nim sądzić, to przecież nie debil!

– Zachowywał się jak debil.

Anita, najwyraźniej w świecie, intensywnie myślała.

– I tylko to? Tylko lampa? O niczym innym z tobą nie rozmawiał? Niczego innego nie chciał? O nic nie pytał?

– Wydziwiał nad porządkiem.

Anita odruchowo rozejrzała się dookoła.

– Nad jakim porządkiem?

– Nad tym, którego nie ma – wyjaśniła Alicja z zimną krwią. – Upierał się, że powinien być. To przez nią wszystko – wskazała mnie oskarżycielskim gestem. – Powypisywała różne brednie i cała banda kretynów święcie w nie uwierzyła, a teraz się czepiają!

– Wielka mi banda, jeden Blekot – skrzywiłam się krytycznie.

– No i cóż takiego, a mnie pytają, jak długo siedziałam w domu wariatów i kiedy zostałam wypuszczona – pocieszyła Alicję Anita. – Nikt nie wierzy, że wcale. Masz się czym przejmować, rzeczywiście!

– Bo to mnie latają po całym domu, grzebią po kątach i niszczą rzeczy!

Postanowiłam nie przyznać się do tej rozdeptanej makówki.

– Ale i tak nie rozumiem, czego on właściwie od ciebie chciał – ciągnęła swoje Anita. – Ernest Blekot nie jest osobnikiem, którego można lekceważyć, bywa szkodliwy, podstępnie i perfidnie. Sama jestem podstępna i perfidna, więc te cechy u innych z łatwością wywęszę. Osobiście nie mam do Blekota żadnych pretensji ani żadnej szczególnej niechęci, ale nie mam także i złudzeń. Czy naprawdę o niczym innym z tobą nie rozmawiał, tylko o lampie?

– Anita, ty coś wiesz? – powiedziałam nieufnie. – O coś go podejrzewasz?

– O wszystko najgorsze.

– Możliwe, że o czymś tam jeszcze próbował ze mną rozmawiać, ale ja nie słuchałam – wyznała Alicja. – Byłam zajęta patrzeniem mu na ręce.

Wysunęłam supozycję, że prawdziwym celem Blekota było podrzucenie Alicji czasopisma, które powinno się teraz przeczytać od deski do deski. Nie wziął, rzecz jasna, pod uwagę tego, że lektura może gdzieś leżeć nietknięta i nawet nie zauważona przez całe dwa miesiące.

– I w strasznych nerwach czeka teraz na reakcję, a tu nic…

– Ja to już czytałam, chociaż nie całkiem od deski do deski – zauważyła Anita. – Nie wydaje się, żeby było tam coś wstrząsającego dla Alicji. Chyba że odmiana porostu islandzkiego, w którym jakieś cechy lecznicze ostatnio odkryto. Nie wiem jakie, bo nad odmianą przeleciałam dość niedbale.

Porostem islandzkim Alicja zainteresowała się znacznie żywiej niż Blekotem, wydarła Anicie czasopismo z rąk i usiadła na nim.

– O poroście poczytam sobie w spokojnej chwili. Nie potrafię odgadnąć, o czym Blekot chciał rozmawiać, i gówno mnie to obchodzi. Mam nadzieję, że następną wizytę złoży mi nie wcześniej niż za następne dwadzieścia lat, a do tego czasu może umrę albo co.

– Wolałabym albo co – powiadomiłam ją. – Byłoby bardziej interesujące.

– Dlaczego?

– Umrzeć każdy jełop potrafi. A ty może, w ramach albo co, zrobiłabyś z tego domu coś takiego, czego jeszcze na świecie nie było.

Alicja łypnęła na mnie gniewnym okiem, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo wtrąciła się Anita.

– Boję się, że masz złudne nadzieje – rzekła, kręcąc głową. – Teraz sobie przypominam, że Ernest był ponownie, nie wiem, raz czy więcej. Jasio coś o nim mówił, mnie nie było, podobno ma tu jakieś konsultacje i stąd częstsze przyjazdy. Możliwe, że znów cię zaszczyci.

– Wypluj te słowa. Żebyś nie wymówiła w złą godzinę…

Anita odjechała, kiedy już zaczynało się robić ciemno. Wychodząc, ostrożnym łukiem ominęła kota na kominku.

– Tak naprawdę, daję im jeść w kuchni, bo lubię patrzeć, jak one żrą – przyznała się Alicja, zbierając ze stołu naczynia. – Nie chce mi się sterczeć w drzwiach i gapić się na taras, tu mi wygodniej. Ale teraz sama widzisz, zawsze mówiłam, że Anita ma zły charakter i koty są tego samego zdania. Nie lubią jej.

– Może nikogo nie lubią? Czekaj, zobaczymy, czy mam taki sam charakter jak Anita…

– Na pewno nie!

– W sensie jakości ogólnej. Bo może inaczej, ale też zły…?

Odczepiłam się od stołu, powoli podeszłam do kominka i powoli wyciągnęłam rękę do kota.

– No…? Też mnie dziabniesz?

Kot patrzył na mnie z wielką uwagą, ale nie ruszał się. Dotknęłam go delikatnie i pogłaskałam po głowie. Drgnął w pierwszej chwili i cofnął się odrobinę, po czym znów zamarł w bezruchu, nie protestując.

5
{"b":"89049","o":1}