Po tygodniu nawet apetyt odzyskałam i właśnie spożywałam drugie śniadanko, kiedy z biurowego korytarza usłyszałam głos Grzegorza. Świeży chlebek z kiełbasą szynkową ugrzązł mi w gardle.
Grzegorz wszedł, witał się ze wszystkimi, podszedł do mnie.
– I co? – spytał, pochylając się nad moją dłonią, elegancko wymazaną grafitem z miękkiego ołówka. – Piknęło ci?
– Tak – odparłam poprzez ten chlebek, spontanicznie, szczerze i bez namysłu.
– Mnie też – powiedział i poszedł witać się dalej.
Zdaje się, że była to chwila przełomowa. Poddałam się. O jego żonie postanowiłam nie pamiętać.
No i wtedy się właśnie zaczęło. Te upiorne zakrętki do włosów…! Nie znałam dnia ani godziny, nie miałam pojęcia, kiedy on wyłapie chwilę czasu i swobody, spotykaliśmy się gęsto, ale przeważnie znienacka. Dusza mówiła mi, że muszę zawsze być pod bronią i nie było siły, robiłam przeklęte uczesanie! Reszta nadawała się do użytku bez żadnych specjalnych zabiegów, niepotrzebne mi były kremy i maści, trochę pudru, coś tam na oczy, skórę miałam odporną, a zmarszczki się mnie nie imały. Tylko włosy zatruwały mi życie. Kręciłam ścierwa, spałam na blachach, odgniatając sobie ciemię, potylicę i uszy, rozgoryczona i wściekła, bo co to za niesprawiedliwość cholerna, inne baby mają uczesanie z natury, a tylko ja jedna nie!
Ulgi na tym tle doznałam w wiele lat później. Odwiedziłam przyjaciółkę, młodszą ode mnie o dychę, na wczasach pod namiotem. Piękna dziewczyna, zawsze z twarzową koafiurą, i cóż się okazało? Ona też kręciła, na tym biwaku poniechała upiększeń i włosy wisiały jej w prostych strąkach, prawie jak mnie, różnicę czyniąc ogromną.
Lubiłam ją zawsze, ale od owej chwili poczułam do niej czułą tkliwość. I wdzięczność.
Niekoniecznie racjonalną.
Sielanka z Grzegorzem trwała rok. Przez ten rok pamięć o głowie zakodowała się we mnie, a na czaszce zapewne miałam odciski. Elastyczne i miękkie zakrętki stały się nam dostępne dopiero później, a gdyby – nawet istniały już wtedy, też wątpię, czy bym ich używała. Moje kretyńskie włosy nabierały od nich fasonu z przerażającym zapałem, przygnieciona łbem zakrętka uginała się i kłak na niej układał się w kant. W kant, jak Boga kocham! Zdarzyło mi się kiedyś, że nad uszami miałam pukle pozaginane pod kątem prostym i wycyrklować się świńskie ryje w żaden sposób nie dały. No, Grzegorza już wtedy nie było…
Póki jednakże był, musiałam jakoś wyglądać, a co się przy tym umęczyłam, to moje.
Lek na życie w postaci pracy stosowałam nadal, co miało ten skutek, że kładłam się spać śmiertelnie ochwacona i ręce mi prawie paraliżowało, kiedy sięgałam do głowy. Kusiło, żeby dać spokój, do diabła z włosami, jedną noc bodaj przespać wygodnie, a nie tą japońską metodą! Jednak nie, mobilizowałam się. Warto było…
Wyobrażałam sobie głupio, że jednak uda mi się w nim nie zakochać na śmierć i życie, bo sprawa wyglądała beznadziejnie. Szansę na rozwód z żoną nie istniały i nie dość na tym, planował wyjazd na zawsze, o czym wiedziałam od początku. Najpierw kontrakt na Bliskim Wschodzie, a potem Europa. Stracę go i znów będę nieszczęśliwa, a właśnie nie chcę, niech to przeżyję jakoś łagodnie i bezboleśnie. Marzenie ściętej głowy, zakochałam się oczywiście, stanowił balsam absolutny. Słowa krytyki od niego nie usłyszałam, omijaj moje wady i wyszukiwał we mnie same zalety. Twierdził, że ten balsam jest wzajemny, co miało swój sens, ponieważ dysponowałam dużą siłą ducha. Wbrew sobie, kryjąc uczucia zbliżone do rozpaczy, pomagałam mu przy załatwianiu tego odrażającego kontraktu i koiłam obawy, zapewniając, że mu się uda. Co do powodzenia planów miałam pewność doskonałą, jego wyjazd to dla mnie klęska, jasną było rzeczą, że ta klęska musi nastąpić.
O tym, że przemyśliwałam nad zamordowaniem jego żony, oczywiście nie wiedział.
Nie przyznałam się, udawałam, że ją toleruję. Znalazłam nawet sposób na popełnienie zbrodni doskonałej, istnieje taki. Jeśli ktoś zabije kompletnie obcego człowieka nagle, bez żadnych przygotowań, waląc kamieniem w globus na bezludnej ulicy, ten kamień zabierze ze sobą i wrzuci do Wisły, pozostanie bezkarny. Nie ma takiej siły, która by go znalazła, brak powiązań, brak śladów, brak motywu. Mogłam zaczaić się w ciemnej ulicy, użyć młotka, bo kamień trochę nieporęczny, uciec od razu, młotek pirzgnąć przez barierkę na moście… albo lepiej z brzegu, na moście może mnie ktoś zobaczyć.
Powiązań żadnych, nie spotykałyśmy się, dwa razy ją widziałam przypadkowo i skorzystałam z okazji, żeby się jej porządnie przyjrzeć. Łatwe to było, urodą rzucała się w oczy.
Śladów też nie zostawię, tyle co zelówki na zadeptanym chodniku, a mogę włożyć stare buty po mężu i również utopić je w Wiśle, nie mówiąc już o tym, że na każdej ulicy śladów ludzkich zatrzęsienie…
Szkopuł leżał w motywie, przy dużym wysiłku dałoby się do mnie dotrzeć. Kto miał ją zabić, jak nie rywalka? No i, poza wszystkim, wzdragałam się zrobić to świństwo Grzegorzowi, kochał ją, byłby nieszczęśliwy. Zrezygnowałam z czynu, nawet o młotek się nie postarałam, pozostawiłam sobie tylko ponętną myśl.
Po tym roku rzeczywiście wyjechał. Do kretyńskiego Damaszku…
Stałam za siatką na Okęciu w zimowy wieczór, a samolot już warczał. W milczeniu, bez słowa, patrzyłam, jak z ciemnego nieba malutkimi srebrnymi płatkami pada śnieg.
Jak pada na ten wielki, oświetlony, warczący samolot, na czarną płytę lotniska i na moje złamane serce…
Nie zadzwoni mi więcej do drzwi, nie usiądzie w fotelu przy stoliku, nie naleję mu już nigdy herbaty…
* * *
Oderwałam się od wspomnień na samym końcu tego odcinka autostrady, gdzie dla rozrywki kierowców powtykali w zbocza wykopu kolorowe figury geometryczne.
Moim zdaniem za mało jaskrawe, powinni im dowalić więcej czerwonego. Nic się nie działo, samochód sam jechał. Deszcz już od rana nie padał, przyświecało słońce.
Zapaliłam papierosa, wymacałam w torbie portmonetkę i wyciągnęłam ją na wierzch, bo w perspektywie miałam któryś tam kolejny pejaż. Za te ich drogi gotowa byłam płacić ze śpiewem na ustach, mignęła mi nawet myśl, czyby nie wydawać okrzyków w rodzaju „vive la France!”, ”mille remerciements!” i tym podobnych, ale pohamowałam się, bo i tak nikt by mnie nie usłyszał, szczególnie w pejażach automatycznych.
Zaraz za odcinkiem z figurami dogoniłam jakiś dziwny pojazd. Nie tyle może dziwny, ile jadący osobliwie, slalomem przez trzy pasma, jak Ives Montand w „Cenie strachu”. Kierowcy zapewne się nudziło, a może był to zwyczajny wariat, złe samopoczucie odpadało, slalom wykonywał bardzo sprawnie. Zwolniłam na wszelki wypadek.
Postanowiłam wyprzedzić go bezpiecznie, ostrym zrywem, bo diabli wiedzą, co takiemu mogłoby wpaść do łba, wymyśli sobie, na przykład, zajeżdżanie jako świetny dowcip…
Wyczekałam momentu, kiedy zawinął w prawo, i dmuchnęłam trzecim pasem. To był peugeot. W lusterku ujrzałam, że wyraźnie się ucieszył, poniechał rozrywki i ruszył za mną. Dokitowałam. Miał większe możliwości niż moja mała toyota, ale zdążyłam odskoczyć i wydusiłam z niej te sto pięćdziesiąt pięć, niech sobie leci sto osiemdziesiąt, skoro mu to przyjemność sprawia, zawsze trochę potrwa, zanim mnie dojdzie. Z prawej pojawiła się informacja o pejażu za parę kilometrów, toyota doszła do stu sześćdziesięciu, trochę niechętnie pogodziła się z sytuacją, peugeot się zbliżał, przeniosłam się na środkowy pas, udając, że daję mu drogę, i poczułam się pewniej, bo przed nami już coś tam zwalniało. Peugeota postanowiłam się pozbyć, nie lubię znudzonych głupków, a prawdziwych wariatów boję się śmiertelnie. Walić takiego w łeb z zaskoczenia…? Niehumanitarnie. A łagodność może okazać się zgubna.
Peugeot mnie doszedł, ale przegroda finansowa już była przed nami. Wybrałam sobie miejsce za jakąś furgonetką, chociaż boksy obok były wolne. Zdecydowałam się zwłóczyć, podałam banknot, pięćdziesiąt franków, chociaż miałam drobne. Panienka wyrzuciła resztę zbyt sprawnie, jak na moje potrzeby.
Peugeot przejechał obok bez żadnych przeszkód, ruszył wolniutko i nagle nabrałam pewności, że czeka na mnie. Idiotyzm. Nigdy takich obsesji nie miałam, sensu w tym zapewne nie było za grosz, co mnie w ogóle obchodzą ci inni, a teraz ni z tego, ni z owego głupota się we mnie zalęgła. Nie spodobało mi się jego towarzystwo na autostradzie.
Czeka… A proszę bardzo, niech czeka do uśmiechniętej śmierci.
Zjechałam w prawo, na sam skraj poszerzenia, i zatrzymałam się. Miałam prawo trochę tu postać. Wysiadłam, zajrzałam do bagażnika, zajrzałabym i pod maskę, gdyby nie to, że zapomniałam, jak się ją otwiera. Wsiadłam z powrotem i uparłam się symulować jakieś zajęcie. No, książki przecież czytać nie zacznę… A, prawda, listy…!
Spojrzałam za peugeotem, który powoli oddalał się prawym pasem, i zaczęłam szukać napoczętej Wystrasz Heleny. W kieszeni na drzwiczkach jej nie było, zaniepokoiłam się, zastanowiłam, znów wysiadłam i znalazłam ją pod fotelem, odrobinę przydeptaną, ze śladami błota. Jak ja to zrobiłam…? A, na granicy przecież, zapewne w pośpiechu nie trafiłam w kieszeń. Dobrze jeszcze, że nie wykopałam jej przypadkowo w Stuttgarcie.
Zaczęłam czytać od razu dalszy ciąg.
„… Jest jedna taka i ona panią nienawidzi. Ja wiem, dlaczego ona panią nienawidzi.
Bo ona myśli, że pani wszystko wie. Oni w ogóle myślą, że pani mu to ukradła już dawno, temu swojemu. Albo muszą to zabrać, albo panią zabiją, bo myślą, że tylko pani wie, a tymczasem nie wiedzą, że ja też wiem. I sama pani nie wie, co pani ma, a jak się pani połapie, to dopiero będzie. I o zbrodni wiem ja tu pani podaję, gdzie będę, bo adresu i telefonu to ja się boję. W każdy piątek o szóstej godzinie będę w kościele w Grójcu, w pierwszej ławce od chrzcielnicy, na samym końcu w prawo, i ta osoba, co tam siedzi, to będę ja. Księdzu się wyspowiadałam. A pani wszystko powiem, bo to straszne swołocze. Z poważaniem. Wystrasz Helena. PS. A ten list to niech pani spali”.
Peugeot mógł dotrzeć nawet do Madrytu, albo i do Lizbony, porzucając nadzieję na moje towarzystwo. Zbaraniałam gruntownie i zdolność czynienia jakichś gestów utraciłam całkowicie.