Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W komórce odezwał się ktoś bardzo zdenerwowany. Słychać go było na odległość, ale słów nie dawało się rozróżnić.

– Tam byłem, gdzie miałem być – powiedział pan Ryszard spokojnie. – U znajomej klientki. A co się stało?

Dalszego ciągu rozmowy wysłuchałam poniekąd jednostronnie, bo z komórki wciąż dobiegało tylko nerwowe poćwierkiwanie.

– A o co im chodzi? – spytał pan Ryszard. – Nie, nie miałem żadnego wypadku… Ani stłuczki…

Nie, nie płaciłem żadnego mandatu… U tej samej klientki… No dobrze, daj…

Z komórki przestało nerwowo poćwierkiwać, a pan Ryszard pokręcił nosem w moim kierunku, z czego zrozumiałam, że przytrafiło mu się coś kłopotliwego.

– Dzień dobry panu – powiedział. – U klientki byłem… Ja tego panu przez telefon nie powiem, bo moją klientkę chronią dane osobowe…

Popatrzyłam na niego w osłupieniu i wywnioskowałam z tego osobliwego sformułowania, że pan Ryszard jest dziko zdenerwowany.

– …Oczywiście, że policji powiem, ale ja przecież nie wiem, czy pan jest rzeczywiście z policji, przez telefon nie widać… Teraz nie mogę, mam tu do załatwienia sprawy techniczne… U tej samej klientki.

Tak, u tej samej, co wczoraj… A, to chwileczkę, muszę zapytać…

Przykrył komórkę dłonią i zwrócił się do mnie.

– Gliny mnie chyba namierzyły i chcą tu przyjechać. Mam im podać pani adres?

– No pewnie – odparłam bez namysłu i nawet się ucieszyłam, zanim zdążyłam sobie przypomnieć, że akurat w tej chwili wcale glin nie chcę i boję się ich, panicznie. – Zaraz, niech pan poda sam adres, be? nazwiska.

Pan Ryszard spełnił polecenie i wyłączył przyrząd. Popatrzyliśmy na siebie z lekkim niepokojem.

– Szybko im poszło – zauważyłam. – Przecież pan nie był własnym samochodem?

– No właśnie, po numerze pewnie trafili do tego Mariana. Marian Gwasz, warsztat samochodowy, mój wóz u niego stoi, dziś wieczorem mam odebrać. Jełopa taka, od razu mnie wystawił.

– To jednak ktoś ten numer zauważył?

– Słowo daję, że nie wiem, kto. Chyba ta baba, jak podchodziła, ale tam przecież samochody stały jeden za drugim, ciemno było, musiałaby specjalnie zaglądać. A nie zaglądała, jestem pewien. I skąd mogła wiedzieć, że jej ten numer będzie potrzebny? – Co zeznajemy? Przyznajemy się do wszystkiego, czy nie?

Pan Ryszard zastanowił się, obrzucił wzrokiem stół, podniósł się z fotela, zgarnął puszkę po piwie i oba kufelki. Wyrwałam mu swój z ręki i wypiłam resztkę. Pan Ryszard zaczekał cierpliwie.

– Lepiej to zabrać, bo co się im będę tłumaczył, że nie wiadomo, kiedy stąd odjadę – podsunął. – Zanim ci telefoniarze przyjdą, pół litra zdążyłoby wyparować, a nie tylko pół piwa, ale oni w nic nie uwierzą.

– Zróbmy sobie kawę, bo w samą herbatę też nie uwierzą – zaproponowałam i ruszyłam za nim do kuchni.

Niezbyt skomplikowane czynności gospodarskie potrwały ledwo chwilę. Z kawą wróciliśmy do salonu.

– Sam nie wiem – rzekł pan Ryszard w zatroskanej zadumie. – W końcu tę zapalniczkę rzeczywiście mu zabrałem… Ale wpadłem, jak one obie już tam były, więc nie mogłem go zabić. Pani Julita też nie, bo skąd by wzięła ziemię?

– Jaką ziemię?

– Tam była ziemia rozsypana. A co, nie zdążyłem powiedzieć…? Teraz mi się przypomina, bo chyba mnie zdziwiło. Jakoś tak, ta ziemia… ogrodnicza…

– U ogrodnika ziemia ogrodnicza… – zaczęłam, mętnie usiłując uporządkować w sobie myśl, że ogrodnik z ziemią ogrodniczą dość ściśle się kojarzy, a zarazem czując, że to jednak coś nie tak. – Zaraz. Jak rozsypana? Tak równomiernie? Po całej podłodze?

– Nie. Nierówno. Trochę. Mignęło mi w oczach. I chyba jakieś zielsko leżało.

Poczułam się wściekle zaintrygowana.

– Myśli pan, że bili się kwiatkami w doniczkach?

– Nie zdziwiłbym się, bo na ile pamiętam ten widok, na tyle mi pasuje. No i jatka niezła. Chociaż z drugiej strony krew z nosa też robi dobre wrażenie] No dobrze, zastanowiłem się. Wolałbym teraz nie być| podejrzany, bo mam trzy budowy, w tym jedną ledwo napoczętą, a jedną na ukończeniu, brakuje mi czasu, niechby, chociaż ta jedna spadła mi z głowy, ale nie wiem, jak pani…?

Mimo zaskoczenia ziemią ogrodniczą też się zdążyła się zastanowić.

Wpadliśmy w tę imprezę niczym śliwka w kompot, ściśle biorąc, pan Ryszard i Julita, ściśle biorąc Julita, ściśle biorąc, nie sama wpadła, tylko ja ją wplątałam. Julita również nie dysponuje nadmiarem wolnego czasu i tylko tego jej jeszcze brakuje, żeby poszła siedzieć. Wyjaśnienie, że Julita do zbrodniczych czynów nie ma najmniejszych predyspozycji, może tym glinom nie wystarczyć, wszystkich nas posądzą o matactwo, jej się uczepią radośnie i w ogóle nie będą szukać innego podejrzanego; Wnioskując z tego, co opowiadał pan Ryszard, ta jakaś wrzeszcząca baba obciąży ją gruntownie, może nawet w dobrej wierze…

– Zełżemy panie Ryszardzie, trudno – westchnęłam. – Nic nie wiemy, siedział pan tutaj cały czas i wszyscy czekali na mnie. Nigdzie pan nie jeździł.

– A samochód?

– Podwędził ktoś, przejechał się i odstawił ni miejsce. Tu przecież parę samochodów stało, pański, Witka, Julity, jeszcze Tadzio przyjechał, ja wjeżdżałam, kto się w tym połapie? A co do numeru, to czy ten spostrzegawczy informator nie mógł się pomylić?

– Móc, mógł, dlaczego nie…?

– Trzeba zawiadomić resztę, bo do nich musimy się przyznać. Są świadkami. Zaraz zadzwonię.

– To gazu, bo te gliny za chwilę tu będą.

Zaraz, do kogo dzwonić? Julita zdenerwuje się niebotycznie, Małgosia jest dociekliwa, a tu nie ma czasu na długie gadanie, Tadzio jest w pracy i nie wiadomo, co akurat robi, zostaje Witek. Jeśli akurat wyłączył komórkę, zabiję go.

Nie wyłączył, uszedł z życiem.

– Gliny doszły do pana Ryszarda przez numer samochodu – powiedziałam bez wstępów. – Zaraz tu będą. Wypieramy się, obydwoje z Julitą siedzieli tu cały czas i nigdzie nie jeździli. Zawiadom pozostałe osoby, bo ja nie zdążę.

– A zapalniczka? – spytał przytomnie Witek.

– Jaka zapalniczka? Jest przecież, stoi, problemu zapalniczki nie było i nie ma.

– Ogrodnika znaliśmy?

Brzęknął gong u furtki i ktoś wszedł, bo była otwarta. Równocześnie podjechała Telekomunikacja Polska.

– Są…! – syknęłam w pośpiechu. – Znaliśmy. – Wszystko prawda, z wyjątkiem wycieczki.

Rozłączyłam się, nie czekając na jego odpowiedź.

Rzecz jasna, wszyscy weszli prawie razem i przez chwilę nie wiedziałam, kto jest, kim. Wyjaśniło się szybko, bo telekomunikacja miała napis na plecach i raczej rozglądała się po słupach ogrodzenia i podmurówce budynku, nie wykazując zainteresowania wnętrzem domu, a dwóch bez napisu przeciwnie.

– Pani tu mieszka czy zastaliśmy pana Ryszarda Gwiazdowskiego powinna pani mieć podłączenie gdzie pani wychodzi linia na zewnątrz komisarz Wólnicki czy można wejść.

Tak mniej więcej zabrzmiała ogólna wypowiedzi z tym, że gdzieniegdzie pojawiały się znaki zapytania. I jeszcze wskoczyło w to jakieś „dzień dobry".

– Panie Ryszardzie! – wrzasnęłam rozdzierająco w odpowiedzi.

Pan Ryszard już był w drzwiach. Rozgraniczyłam towarzystwo, dwóch zaprosiłam do środka, pozostałych zapewniłam, że mam wszystko i z pewnością! linia mi gdzieś wychodzi, ale ten pan wie lepiej. Poli-1 ej a była uparta, zatrzymała się w progu.

– Pan Ryszard Gwiazdowski?

– Moment – powiedział pan Ryszard i wyszedł za furtkę.

Też postanowiłam się uprzeć.

– Skoro panowie są policją, – uprzejmie proszę wejść i przez chwilę nie przeszkadzać. Zaświadczam, że to jest Ryszard Gwiazdowski i nigdzie nie ucieknie, ma żonę i dzieci, a mnie tu właśnie podłączają telefon. Nie tyle mnie, ile całej ulicy. Musi im wszystko pokazać, bo ja się nie znam. Nic nie poradzę, że panowie tak trafili, chociaż u mnie to normalne, albo nic, albo wszystko na kupie…

W tym momencie zadzwoniła komórka. To również było u mnie normalne, za chwilę powinna zadzwonić i druga.

– Proszę bardzo. Przepraszam…

Gliniarze mieli trochę oleju w głowie, zorientowali się w rodzaju zamieszania, weszli już bez protestu. Przytknęłam komórkę do ucha.

– Halo – powiedział ktoś. – Ja z firmy ogrodniczej. Czy to u pani zostały dwa bzy wysokopienne z taką czerwoną obwódką pod gałęziami?

Ciemno w oczach zrobiło mi się od razu. Miałam pięć bzów wysokopiennych, a nie chciałam żadnego, wolałam takie krzewiaste, wtrynił mi je ten zamordowany łobuz, czerwonych obwódek na nich nie zauważyłam, ale ze złości mogłam przeoczyć.

– Nie wiem. Mam zaraz iść i popatrzeć? Pięć u mnie siedzi.

– A one leżą czy są już w ziemi?

– W ziemi.

– Od kiedy?

– Od zeszłego roku.

– A, nie, to nie to. Powinny leżeć od zeszłego tygodnia. Znaczy, to nie pani.

Rozłączył się, nie wyjaśniając niczego więcej. No, ale skoro to nie ja… Czym prędzej stłumiłam wściekłość i przestawiłam się na normalną gościnność przyzwoitej pani domu.

Goście stali w salonie, postawą starając się prezentować zniecierpliwienie, zagapieni w koty na tarasie. Z nadzieją pomyślałam, że widok kotów ukoi ich uczucia, i zaproponowałam jakiś niewinny napój, kawę, herbatę, wodę mineralną, ale nie chcieli. Z całej siły czekali na pana Ryszarda, czemu doprawdy trudno mi było się dziwić.

Ten, który przedstawił się jako komisarz Wólnicki, nagle jakby się przecknął.

– Chociaż… skoro pani taka uprzejma, może i rzeczywiście skorzystamy z pani propozycji. Mała kawka… Jeśli to nie sprawi kłopotu…?

Ejże! Wchodząc, sztywny był jak drąg, teraz znienacka się odmienił, zmiękł, uczłowieczył. Usiadł nawet, a ten drugi poszedł za jego przykładem. Wpływ kotów, gwarantowane. W rekordowym tempie robiąc kawę, łypnęłam okiem za okno, pan Ryszard cackał się z telefoniarzami jak ze śmierdzącym jajkiem, prawie usiłował ich pod łokcie trzymać, jasne, nie śpięszyło mu się do przesłuchania. Pomyślałam, że liczył może na towarzyski nastrój, powinnam tych tutaj dobrze usposobić i poprawić im humor. Ciekawe, jak… No jak to jak, oczywiście, metodą sprawdzoną oj wieków! I w dodatku wcale nie muszę łgać… Postawiłam tackę na stole.

8
{"b":"88763","o":1}