Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie, wcale nie zamierzał rzucać podejrzenia na młodego łajdusa, chociaż tak naprawdę było mu wszystko jedno. To wspólnik tamtego złoczyńcy! Ale szalik, myślał, że ogrodnika i ciemno w oczach mu się zrobiło, nie dość, że bambus, jeszcze i garderobę u niego zostawia, na pamiątkę może, co…?!

No dobrze, a czy pan Majda coś stamtąd zabrał? Pan Majda zdziwił się bardzo, co miał zabierać? Nic nie zabrał. Przeciwnie, zostawił parszywy szaliczek. Załatwił sprawę i poszedł.

No owszem, pojechał tam samochodem. Swołoczą nie było w domu, więc czekał i z chwili na chwilę był bardziej wściekły. I jak go wreszcie zobaczył, znów ciemno mu się przed oczami zrobiło, ten kwiat w donicy, ani go przesadzić, ani co, ten sekator, to od niego był przecież, niech go sobie zeżre, ten bambus przeklęty, nie wie, jak tam wszedł, chyba tuż za nim się wepchnął i prawdę mówiąc, oprzytomniał dopiero, kiedy on już leżał. Leżał, podlec, i udawał, że nie słyszy, co się do niego mówi!!!

Ciężko Wólnickiemu szło to przesłuchanie.

Do odcisku palca na donicy bez oporu przyznała się pani Majdzina. Jasne, że jej dotykała, wszystkiego we własnym domu dotyka, sprząta przecież i kurze wyciera. Nie, o nagannym czynie męża pojęcia nie miała, jak wyszedł wściekły, tak i wściekły wrócił, tyle, że już bez tego idiotycznego kwiatka, powiedział, że go wyrzucił, czemu się nawet zbytnio nie dziwiła. Jej w ogóle trudno w to okropne wydarzenie uwierzyć, chociaż mąż nerwowy, mógł, owszem, pana Krzewca stuknąć, ale żeby aż tak…? Pan Krzewiec chyba jakiś przesadnie delikatny…? Mąż w ogóle nie dziabał, to mowy nie ma, on tylko ten sekator panu Mirkowi wtykał… No i nareszcie wszystko się zgodziło…

***

Całą wiedzę o zeznaniach uzyskaliśmy via Sobiesław, któremu fotograf informacji nie skąpił.

Kością zgryzoty dla komisarza Wólnickiego okazał się Szrapnel, co nas wszystkich bardzo zaintrygowało, bo na dobrą sprawę, co ten Szrapnel miał tu do czynienia? Sobiesław wyjaśnił, że dzwonił. Sam się podłożył, dzwonił jak wściekły do ofiary zbrodni i te jego wszystkie telefony o mało Wólnickiego nie wykończyły, Szrapnel nie używał, bowiem własnej komórki, tylko cudzych, w tym pozostawionej w Warszawie przez pomyłkę komórki przyjaciółki swojej siostrzenicy, a przyjaciółka pojechała do Egiptu. Ze skąpstwa to robił. Świństwo roślinne też wymyślił ze skąpstwa i z chciwości, ale nie w tym rzecz, umówiony był z panem Mirkiem, że odpady będą zabierane na bieżąco, a tu nagle chała. I też nie w tym rzecz. Pan Mirek nawalił w bambusie.

Szrapnel miał u siebie bambus, wyrwany, wykopany, składowany do wywiezienia i teoretycznie zniszczenia, w praktyce do uszczęśliwienia kolejnej ofiary, pan Mirek się nie zgłaszał, a bambus wyrastał. Łapał korzeniem każdą odrobinę gruntu, każdą spoinę między kamiennymi kostkami, płożył się, wystrzelił nagle Szrapnelowi przy jego własnej werandzie, zaczął zarastać wjazd na teren, z godziny na godzinę było gorzej, a pan Mirek nic. Szrapnel dostał szału, wpadł w rozpacz i jął popełniać nieostrożność za nieostrożnością.

I taki piękny przekręt całkiem mu się zawalił.

Tego właśnie komisarz nie potrafił zrozumieć. Żeby głupi bambus mógł człowieka doprowadzić do takiego otumanienia? I Majda też przez bambus…? To wprost niemożliwe. Nie zetknął się z tym osobiście, nie był w stanie uwierzyć, chyba powinien sprawdzić to doświadczalnie…

– Kazio ma obawy, że ten cały Wólnicki osobiście zacznie hodować bambus na dziedzińcu komendy – wyjawił nam Sobiesław, rozweselony. – Wszystko mu pasuje doskonale, poza tym jednym. Bambus jako motyw przestępstwa!

Znów odbywało się u mnie zebranko w komplecie.

Przy okazji czekałam na Beatę, do której się wreszcie dodzwoniłam z komunikatem, że już jestem. Ucieszyła się nadzwyczajnie i zapowiedziała natychmiastowy przyjazd, bardzo zaciekawiona, bo zdążyłam jej napomknąć o sensacjach.

– I wszystko ci razem przywiozę – obiecała żarliwie.

Nie pamiętałam wprawdzie, co to było to wszystko, co miała mi przywieźć, przeciwnie, wydawało mi się, że raczej miała wziąć ode mnie, ale nie żywiłam wątpliwości, że cokolwiek by przywiozła, obejrzymy dzieła sztuki. Dodatkowa przyjemność. Uświetnienie sukcesu komisarza, z pominięciem oczywiście bambusa.

Zabrałam ze stołu zapalniczkę i postawiłam ją na półce pod ścianą, żeby nie gnębiła nas swoim widokiem. Komisarzowi się w końcu udało, mnie nie.

Witek, jak zwykle, wspierał się łokciami o bufet nad naszymi głowami. Twierdził, że pracę ma w zasadzie siedzącą, więc bardzo chętnie sobie postoi, tym bardziej, że z tego miejsca ma blisko do lodówki z napojami.

– Nie wiem, czy to już koniec – rzekł ostrzegawczo. – Ta zapalniczka, jak dotąd, wykończyła dwie osoby, a ciągle jej nie ma. Kto będzie trzeci?

– Kracze – skrytykowała go Małgosia.

– To uważasz, że u kogo jeszcze może być? – zainteresował się Tadzio. – Bo ani u ofiar, ani u sprawcy jej nie znaleźli?

– Może źle szukali…

– To szczęście, że ten Majda się przyznał! – westchnął pan Ryszard. – Henio już był ugotowany, a ja miałem same kłopoty z transportem. Wypuścili go, ale bardzo niechętnie.

– Bo chyba łatwiej im było uwierzyć w motywy uczuciowe niż roślinne – powiedziałam w zadumie. – Z miłości i zazdrości od wieków zabijali się gęsto, nikt nikogo dotychczas nie zabił za bambus. O ile wiem.

– I dla pieniędzy…

– Pieniędzy to się tu nachapali, że ho, ho – mruknął Witek i zagrzechotał lodem w szklance. – Lepiej by się im opłaciło chodzić z kopytem po prośbie.

Wtrąciła się zgnębiona Julita.

– Sobiesław mówi, że szukali porządnie. Powiedz im to jeszcze raz, ze szczegółami!

– Zgadza się – wsparł ją Sobiesław. – Uczuliłem Kazia, bez skutku. Nigdzie nie było, ani u Majchrzyckiej… ci Pasieczniakowie do bursztynu się przyznali, a do zapalniczki nie, to znaczy, mnie się przyznali, bo Mirek im obiecywał drugi taki wór i mieli nadzieję, że gdzieś to jest, a tymczasem było ledwo trochę drobiazgu… Cholera, przez tyle lat się odcinałem, a teraz za niego oczami świecę…! W każdym razie zapalniczki się wyparli. U Majdy też nie było, przekopali wszystko…

– A Majdowa żona przysięgła, że na oczy czegoś takiego nie widziała – przypomniała Małgosia.

– U Krystyny szukałem osobiście – ciągnął zmartwiony Sobiesław. – Chętnie mi pozwoliła, chociaż z góry wiedziała, że nie ma. U tej Wiesi… Wandzi… Jak jej tam, dziewczyny Henia…?

– Sam tam byłem – podjął pan Ryszard. – Sam szukałem, bo gliny nie chciały, Henio szukał, Wandzia, ta jej szefowa, ogrodniczka, po rodzinie pytała, wszyscy chyba z tego zgłupieli, bo skoro Wandzia wiedziała, że jej nie ma, to, co? Pan Mirek potajemnie ją tam ukrył? I po jakiego grzyba?

Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Komisarz Wólnicki mógł sobie kwiczeć ze szczęścia, wiedzieliśmy już, że ambicją wiedziony, uparł się znaleźć sprawcę zbrodni przed powrotem z urlopu swojego zwierzchnika, Górskiego, stąd przeraźliwy chaos, jaki w dochodzenie wprowadził, no dobrze, znalazł. Górski miał wrócić pojutrze. I co nam z jego sukcesu?

Aferę botaniczną udało się rozpętać, już zaczęli likwidować tę jakąś zarazę, ale to właściwie zasługa Majdy, nie nasza. O bursztynie Pasieczniaków nikt z nas słowa nie powie, bo tak się ten nasz bursztyn marnuje, że przyda się każda odrobina korzyści. Reklama w Kalifornii, proszę bardzo, czysty zysk. Julita i Sobiesław… a owszem, z tego może coś sensownego wyniknąć, wygląda nawet na to, że już wynika, bez mojej zapalniczki zaś w życiu by się nie zetknęli!

Tylko gdzie, do stu piorunów jest ta cholerna zapalniczka…?!

Brzęknął gong u furtki i prawie natychmiast szczęknęły otwierane drzwi. Beata! Zerwałam się z kanapy.

– Bardzo cię przepraszam, już tydzień temu powinnam była zadzwonić!

– Nic nie szkodzi, o, cześć wszystkim, jeszcze zdążę bez żadnego problemu. To ja cię przepraszam…

– A ty mnie, za co?

– Za niedopatrzenie. Ale nadrobiłam!

Tadzio przeniósł się na kanapę, zrobił jej miejsce na fotelu. Beata grzebała w torbie, wyciągając pudełka, torebki i paczuszki.

– Jeszcze tylko jej brakowało tutaj, zaraz po tej zbrodni – zauważyła złośliwie Małgosia. – Popatrzcie, też czarna i w czerwonym!

Dopiero teraz zauważyłam, że Beata się przemalowała, pół roku temu była jasnoruda, teraz wróciła do własnej czerni włosów. W czerwonej bluzeczce kolorystycznie pasowała do Julity w pierwotnej wersji, pomyślałam, że Małgosia ma rację, komisarz dostałby chyba obłędu na widok tylu podejrzanych. Wedle zeznań siostry denata pana Mirka trzasnęła dziewczyna czarno-czerwona…

– Pokaż, czym prędzej, co masz! – wykrzyknęła z szalonym zainteresowaniem Julita, znająca doskonale twórczość Beaty.

Beata wyciągnęła ostatni pakunek, największy, odwinęła serwetkę śniadaniową i postawiła na stole moją zapalniczkę.

Milczenie nagle zapadło straszliwe.

– Oczyściłam ją, tak jak chciałaś, rzeczywiście całe srebro sczerniało, zupełnie inaczej teraz wygląda, o, popatrz…

Odwróciła ją do góry dnem. Srebrny pasek z dedykacją zalśnił blaskiem nowości. Milczenie panowało nadal.

– Te dwa z boku, miałam z nimi trochę kłopotów, bo nie chciałam dotknąć drewna, ale udało się. Nie chcę się chwalić, ale uważam, że bardzo ładnie wyszły.

– Skąd to masz? – spytała nagle Małgosia bardzo dziwnym głosem.

Beata zawahała się na moment. Odstawiła zapalniczkę i sięgnęła po następny pakuneczek.

– Och, to już chyba powiem prawdę. Zapomniałam o niej oczywiście – wyznała ze skruchą. – I głupio mi było się przyznać, więc specjalnie po nią przyjechałam. Wiedziałam, że lada chwila wracasz… Miałam nadzieję, że ktoś tu będzie, Małgosia albo Witek, okazało się, że akurat jest cały tłum i panowało takie zamieszanie, że już nie… szukałam… nikogo…

Przerażająca cisza dotarła do niej. Też na chwilę zamilkła, patrząc na resztę z niepokojem.

– Coś niedobrze…? Naprawdę głupio mi było… Bo przecież obiecałam ci… Nie zabrałam jej, jak tu byłam ostatnim razem i rozmawiałyśmy o tym, to skleroza… Więc przyjechałam. Cały dom otwarty i wszyscy się kręcili, zakradłam się, złapałam ją i uciekłam, miałam nadzieję, że nikt tego nie zauważy i nie posądzi mnie o kradzież. Przecież i tak powinnam ją mieć u siebie…

57
{"b":"88763","o":1}