– On – przyświadczyłam z westchnieniem. – Nie wiem, czy by siedział, raczej rozszarpaliby go na sztuki.
– To chyba ktoś zaczął? Całe szczęście, że parę osób wyłapało zarazę, ale większość ma kłopoty. Aż mi ich żal, chcieli mieć ogród, a mają śmietnik.
– Co młodsi dadzą sobie radę i wyjdą z tego – pocieszyłam ją.
– A starsi?
– Starszych szlag trafi i przeżyją śmierć wśród róż. Też przyjemnie…
Wyłączając komórkę, pomyślałam, że chyba zaliczam się do starszych i powinnam intensywniej zadbać o róże. A, prawda, nie muszę, ominął mnie bez z czerwonym paskiem! Zatem chyba przetrzymam…
Spróbowałam uporządkować nadmiar wiedzy, który się nagle na mnie zwalił. Wyskakiwało z niej nazwisko, Majda. Zaraz, co jest z tym Majda, gdzie on się o mnie obijał?
Do Henia leciał z widłami, kto to mówił? Pan Ryszard? Kojarzy się z Wiwien Majchrzycką, niby, dlaczego…? A, prawda! Sprzedała mu swoją nieruchomość. Skąd ja to wiem…? Od Bożeny Majchrzyckiej, urocza kobieta… Spowodował wybuch roślinnej afery, to od ogrodniczki… A cóż za aktywny facet! Ciekawe, w jakim jest wieku, bo zdrowie musi mieć niezłe i cholernie dużo siły…
Pierwszą kłodę pod nogi rzucił Wólnickiemu wywiadowca, wysłany na ulicę Pąchocką.
– Znalazłem jedną sztukę – oznajmił, zdyszany nieco z pośpiechu.
– No? – spytał Wólnicki podejrzliwie i zatrzymał się przy biurku.
Wywiadowca odsapnął.
– Cholera z tymi ludźmi, jakby nie mogli żyć mniej więcej jak ludzie. Małpa im urodziła bliźnięta. Dopiero teraz normalnie do domu wrócili.
O, Wólnicki nie był pniem umysłowym, wyobraźnię posiadał, różne przenośnie rozumiał, ale bliźnięta urodzone komuś przez małpę, to było trochę za wiele. Adopcja małpich bliźniąt, poród wesołej panienki, czy jak…?
– Jaka małpa? – wyrwało mu się.
– Zwyczajna małpa, taka średnia, nie goryl. W ogrodzie zoologicznym. Podobno te małpy rzadko rodzą bliźnięta, więc siedzieli tam przy niej parę dni prawie bez przerwy i w domu tylko bywali. Właśnie wrócili. Małżeństwo zoologów, znaczy jedno zoolog, drugie weterynarz.
– I co?
– I zoolog, żona, widziała ten samochód.
Wólnicki cofnął się za biurko i usiadł na krześle, pełen złych przeczuć.
– Który samochód? Ty mów wszystko od razu, a nie takimi strzępami.
– Ten na Pąchockiej. Dobra, wszystko od razu – wywiadowca wygrzebał z kieszeni świstek papieru, obejrzał się i przysiadł na krześle dla podejrzanych. – Z początku w ogrodzie zoologicznym siedział sam mąż, weterynarz, a żona, zoolog, czekała na niego w domu, jeszcze nie bardzo zdenerwowana, tylko zniecierpliwiona i niespokojna. Z pieskiem wychodziła i wracała, piesek rozmiaru cielak, mało ruchliwy, bezustannie wyglądała przez okno, bo i o małpę jej chodziło, i o męża. I to było w niedzielę, późne popołudnie i wieczór. Nadjechał samochód, myślała, że to mąż, szary volkswagen, passat, więc już zapaliła gaz pod garnkiem… to ona tak określiła, zapaliła gaz, bo naprawdę kuchnię mają elektryczną. I znów poleciała do okna. Przy końcu ulicy mieszkają, widziała jak wykręcił, zawrócił znaczy, i zatrzymał się po przeciwnej stronie. Godzina była osiemnasta czterdzieści, ciągle patrzyła na zegar. Czekała, żeby mąż wysiadł i nic. Nikt nie wysiadał.
Wywiadowca złapał oddech. Złe przeczucia Wólnickiego wzrosły.
– Do tej pory tak stoi i nikt nie wysiada? – spytał złym głosem.
– Zaraz. Nie. Do osiemnastej pięćdziesiąt pięć. Pomyślała, że rozmawia przez komórkę, potem, że mu się coś stało, zdenerwowała się, już chciała tam lecieć i popatrzeć, ale zadzwonił telefon i okazało się, że to nie mąż, bo mąż dzwoni z ogrodu o tej małpie. Trudny poród, nieprawidłowy. Więc zebrała się w pośpiechu, żeby też tam pojechać, wszystko jej z rąk leciało, a pies właził pod nogi, zadzwoniła po taksówkę, bo samochód wziął mąż, przy oknie rozmawiała, tamten ktoś w passacie ciągle siedział. Taksówce podała adres przy wjeździe do osiedla, żeby się tu nie błąkała po tych ciasnych uliczkach, wybiegła z domu o dziewiętnastej osiem, na passata spojrzała, bo stał dokładnie naprzeciwko jej furtki, przy kierownicy siedział facet. Nie wpatrywała się w niego, widziała go prawie z profilu, ale w oczach jej został. Mocno starszawy, siwy, krótka szczecina na głowie, ciemniejsze, nastroszone brwi, bez zarostu, bez okularów, te brwi miał zmarszczone i wpatrywał się w głąb ulicy. Nos musiał chyba mieć dość duży, bo jakoś dawał się zauważyć, ale nic niezwykłego, ani garbu, ani zadarty, ani czerwony, nos jak nos. Międlił ustami.
– Co znaczy, międlił ustami? Jak międlił?
– A o, tak – rzekł wywiadowca. – Pokazała mi.
I pomiędlił ustami. Ruch był taki, jakby wargi ocierały się o siebie, mamrotały, wykrzywiały lekko i wszystko razem znamionowało złość. Wólnicki przyjrzał się demonstracji z zainteresowaniem.
– Zły był?
– Ona mówi, że chyba tak. Albo zniecierpliwiony. Jakby na kogoś czekał, zły, bo ten ktoś się spóźnia.
– I dlaczego dopiero teraz ona o tym mówi?
– Bo dotychczas prawie jej w domu nie było. Przez tę małpę. Zmieniali się z mężem i nasi ludzie trafili na męża. Był przesłuchiwany, ale o samochodzie i facecie pojęcia nie miał. Żonie o tym nic nie powiedział, chociaż obiecywał, że powie, zapomniał przez tę małpę. Numeru samochodu nie zauważyła, ale na lusterku wstecznym wisiała maskotka, właśnie małpa. Głowę miała pełną małpy, więc zapamiętała. To tyle.
Wywiadowca odsapnął, rozejrzał się i wypił trochę wody mineralnej z butelki na biurku Wólnickiego. Wólnicki nawet tego nie zauważył, wszystkie siły poświęcił stłumieniu w sobie przekonania, że teraz powinien rozwinąć przerażającą akcję, zmierzającą do odnalezienia szarego passata z małpą na wstecznym lusterku. I to akcję tajną, przeprowadzoną po cichutku, w największym sekrecie, bo nic łatwiejszego, jak zdjąć maskotkę z lusterka i wyrzucić do śmieci. I już znak szczególny diabli biorą. Ale przecież znalazł sprawcę, ma go…
Przepisał sobie godziny z karteluszka wywiadowcy i natychmiast pod nogami pojawiła mu się kłoda numer dwa. Ściśle biorąc, pojawiła się w drzwiach w postaci niezmiernie przejętego fotografa.
Fotograf wypił resztkę wody mineralnej i klapnął na krzesło, nie czekając na zaproszenie.
– Tam coś nie gra, z tą nieboszczką, z tą ofiarą kaloryfera – oznajmił. – Gadałem z bratem, podsłuchał przypadkiem tych Pasterna… nie, Pasieczniaków. Jakieś przekręty razem robili, ogrodniczy denat brał w tym udział i w ogóle afera. Szmal wchodzi w rachubę i teraz nie muszą oddawać długu.
– Powiedz to porządnie – zażądał Wólnicki przez zaciśnięte zęby.
– On podsłuchał nieporządnie i kawałkami. Jakiś Madej się tam przyplątał. Nie, zaraz, nie Madej, tylko Majda. Rozumiesz, nie mogłem dociskać, bo to była poufna i przyjacielska rozmowa, takie niezobowiązujące gadanie, ale wyszło mi, że wszyscy się znali i biznesy ze sobą robili. Boją się Krzewca, który za dużo wie, a jeszcze nie wiedzieli, że on nie żyje.
– Teraz już pewno wiedzą.
– I mnie wychodzi, że się z tego bardzo cieszą. Tak zrozumiałem.
Wólnicki milczał przez chwilę, wciąż z zaciśniętymi zębami. Nie potrafił tak na poczekaniu wyrzec się Henia i jego całe jestestwo stawiało opór przeciwko tym wszystkim dodatkowym informacjom. Najgłupszy adwokat faceta wybroni, wątpliwości przemawiają na korzyść oskarżonego, luki w śledztwie, za dużo niewyjaśnionych okoliczności…
– Żaden prokurator nie podpisze mi sankcji -mruknął wreszcie ponuro. – Nawet ten nasz patafian.
– Przesłuchać Pasieczniaków – podsunął zachęcająco fotograf. – Póki są wystraszeni. Sobiesław mówi, że są.
– W pierwszej kolejności przesłucham tego całego Sobiesława.
– Też można. Tylko nie mów, że coś wiesz ode mnie. Dyplomatycznie, ja cię proszę!
Jeszcze siedzieli i rozważali sprawę, kiedy odezwał się telefon. Kolejny wywiadowca złożył relację… otóż ten cały denat okazuje się ściśle wmieszany w okropne świństwo, które właśnie wychodzi na jaw i już rusza gospodarczy. Ogrodnictwo i sadownictwo zagrożone na skalę, która się kwalifikuje do oskarżenia publicznego, to już nie żadne prywatne śmichy-chichy, ilość przeszła w jakość. Głównym sprawcą jest podobno niejaki Szmergiel, który stanowczo się wypiera, twierdząc, że on te odpady niszczył i palił, a handlował nimi Krzewiec, ogrodnik. Jednostka społecznie szkodliwa, co się wykrywa dopiero teraz. Wywiadowca na marginesie pragnie zwrócić uwagę, że Szmergla poznał osobiście i jest to brutalny i bezwzględny awanturnik.
W kontekście ostatniej uwagi cichutko popiskiwała supozycja, jakoby awanturnik był w pełni zdolny do usunięcia ze swej życiowej drogi kompromitującego współpracownika i Wólnickiemu prawie zrobiło się niedobrze.
Jego prywatne schody stały się wręcz karkołomne.
Na ozdobnym szaliczku Henia laboratorium z łatwością wykryło ślady krwi, kawy, imbiru, ziemi ogrodniczej, pyłu ceramicznego, kilku innych drobnostek, normalnych w każdej męskiej kieszeni, oraz olejku kamforowego. Krew pochodziła od pana Mirka, ziemia i pył z donicy rozbitej na jego głowie, co do imbiru zaś, Wandzia z Heniem jedli w knajpie flaczki i Henio sobie doprawiał. Pochodzenie olejku kamforowego natomiast stanowiło chwilowo nieodgadniona tajemnicę.
W imbirze miałam swój udział, wszystkie wieści, bowiem zaczynały dochodzić do nas wręcz na bieżąco dzięki przyjaźni Sobiesława z policyjnym fotografem. Informowali się wzajemnie z obustronną korzyścią i byłam pierwszą osobą, której imbir skojarzył się z flaczkami. Każda kobieta ma pojęcie o przyprawach i nie było w tym nic niezwykłego, Sobiesław od razu zadzwonił do fotografa, fotograf do komisarza…
W kwestii olejku kamforowego przyszło mi do głowy tylko jedno, mianowicie reumatyzm. Później dopiero przypomniałam sobie różne zabiegi z dzieciństwa, gardło, migdałki, rozmaite kompresy, ale reumatyzm wyszedł na prowadzenie i od niego się akcja zaczęła.
– Jeśli Henio rzeczywiście ten szaliczek zgubił – rzekłam w zadumie – w co chętnie wierzę, trzeba szukać kogoś z reumatyzmem. Gdzie był, pamięta przecież, w każdym z tych miejsc przeprowadzić dochodzenie, znaleźć reumatyka!