Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A tam, mąż! Za mąż poszłam, czemu nie, trzydzieści jeden lat miałam, Mirek pełnoletni już był, ale mój mąż to nie był dobry człowiek. Awanturnik, nawet rozwodzić się zamyśliłam, nie zdążyłam, bo umarł. Zwyczajnie umarł, w szpitalu, raka miał.

– A dzieci…?

– Nie miałam dzieci, tylko brat mi został.

– Zaraz. Jeden? A drugi? Wspomniała pani o dwóch?

Zapłakana Gabriela skrzywiła się niechętnie.

– On młodszy od Mirka o dwa lata. Przekorny taki. O, nic złego, szkołę skończył, na studia poszedł, wszystko jak się należy, ale od rodziny odskoczył. Sam chciał wszystko po swojemu, na parę lat wyjechał, prawie nas znać nie chciał, ani Mirka, ani mniej. Nie to nie. Tylko Mireczek mi został…

– I ten młodszy co robi? Jak mu na imię?

Znów się Wólnicki ugryzł w język, okazało się jednak, że niepotrzebnie.

– Sobek. Sobiesław. I faktycznie, sobek z niego taki… A co robi? Fotografie. Ciągle gdzieś po świecie jeździ, zdjęcia robi, rozmaite, do gazet i w ogóle. Dobrze zarabia, a Mireczkowi grosza jednego nie chciał pożyczyć.

– Gdzie mieszka? Adres panią poproszę.

Tak naprawdę komisarz chciał dostać wszystko na raz. Szalała po nim cała zdobyta dotychczas, teoretyczna i praktyczna, wiedza śledcza, żeby znaleźć sprawcę, należy poznać ofiarę, rodzinę, znajomych, przyjaciół, pracodawców i podwładnych, sytuację majątkową, charakter, znaleźć motyw… O, właśnie, motyw najważniejszy, cui bono, komu to zabójstwo korzyść przyniesie? Stan majątkowy, spadkobiercy…!

Świadek Gabriela wygrzebała z torby podniszczona nieco notes, przekartkowała, podetknęła Wólnickiemu pod nos.

– On różnie mieszka. W Warszawie i w Gdańsku, a przeważnie to we Francji, o, proszę, tu jest adres, ja tam tego wymówić nie umiem, do obcych języków nigdy głowy nie miałam, pan sobie przepisze. Ale i tak w żadnym domu nigdy go nie ma, po rozmaitych Amerykach jeździ, po Australiach, a tam, nieużyty taki. Nawet się nie ożenił… O, zaraz, to moje!

W nadmiarze zapału Wólnicki chciał jej zarekwirować notes, ale zaprotestowała ze straszliwą energią, tak potężną, że podejrzenia komisarza gwałtownie wzrosły. Jeśli ktoś nie chce czegoś udostępnić, z pewnością ukrywa w tym krew w żyłach mrożące tajemnice, najistotniejsze dla śledztwa. Kto ją tam wie, tę babę, może zeznaje kłamliwie, wszystko mówi odwrotnie, trzasnęła jednego brata dla korzyści drugiego… Kobiety są nieobliczalne!

Ponadto teraz dopiero uświadomił sobie, co w tej babie wydało mu się jakieś dziwne. Z przejęcia w pierwszej chwili nie sprecyzował sobie własnych wrażeń, płakała, owszem, twarz miała zalaną łzami, żadna niezwykłość, brata jej ktoś kropnął, miała prawo płakać, ale nie płynęły jej przecież te łzy do góry. Tymczasem cała była mokra, nie dość, że gors i klatka piersiowa, bluzka, trochę nawet spódnica, ale włosy nad czołem…? Skąd jej się to wzięło? Myła się z rozpaczy…?

Gabriela nie popuszczała, twardo wyrywała mu notes z ręki, chwyt miała szponiasty, omal nie wygrała tej walki.

– Moje, mówię! Co pan myśli, ja tu mam wszystko, klientki mam i doktora, i telefony, i w ogóle!

Ja tak bez tego nie zostanę, jak na pustyni! Nie dam!

Komisarz się opamiętał, notesem wprawdzie zawładnął, mężnie zniósł obawę, że podejrzana za chwilę wydrapie mu oczy, ale przypomniał sobie metody pracy zalecane przez Górskiego. Nadmiar wilgoci na babie chytrze zostawił sobie w zapasie, nie tykając! na razie tematu, bo prawie pewność w nim zakwitła, że krew ofiary zmywała. Trysnęło na nią i proszę…

– Zaraz, chwileczkę, proszę pani. Ja to od pani tylko wypożyczam, jutro rano dostanie pani z powrotem…

– Akurat! Już ja wam wierzę… I na co to panu, jaj i przepisy tam mam, co, u kogo robię, a jutro rano zamówiona jestem!

– Jutro rano będzie pani załatwiała formalności pogrzebowe – przypomniał Wólnicki bezlitośnie, co okazało się skuteczne. Gabriela Ziarniak jakby sklęsła, ręce jej opadły, a z oczu na nowo popłynęły strumienie.

– Zawiadomić muszę – zamamrotała głucho i rozpaczliwie – jak…? Pan mi chce zabrać wszystkie telefony… Mało, że brata, to jeszcze i robotę u ludzi stracę… A mówili, że z bandziorem to jak z jajkiem, a porządnym człowiekiem poniewierają…

Wólnicki w głębi duszy musiał przyznać jej rację, ponadto znów Górski mu się czknął, ponadto zdołał pomyśleć, że jeśli nawet ma tę babę przyskrzynić to bez żadnego wymuszania przemocą, czyściutko i wersalsko, żeby nikt się nie mógł przyczepić, podniósł się] z krzesła i zajrzał do salonu. Fotograf skończył robotę i właśnie zaczynał się pakować.

Komisarz popukał go w ramię.

– Zrobisz mi tak ekspresowo te wszystkie kartki? Ten notes musi tu zostać.

– Nie ma sprawy. O, rozlatuje się trochę, to nawet wygodniej. Żaden problem.

Od zwłok podniósł się lekarz.

– Dostał w głowę twardym przedmiotem obłym – oznajmił beznamiętnie. – Potem zadano mu cztery ciosy przedmiotem ostrym i grubym. Nie nożem, nie siekierą. Wiadomo, czym, bo zdaje się, że przedmiot tu leży, ale nie będę tego uwzględniał w raporcie, podam tylko objawy. Krwawienie głównie z tętnicy szyjnej.

– Kiedy? – spytał krótko komisarz, w którym natychmiast wybuchły bardzo mieszane uczucia.

– Nie więcej niż godzinę przed naszym przybyciem. I nie mniej niż trzy kwadranse.

– Trzy kwadranse to byłoby prawie tak, że chłopaki z radiowozu wchodzą, a tam ktoś go wali. Nie za duży tłok?

– Ja nie mówię o tym, co my wiemy, tylko o stanie zwłok. Trzy kwadranse to górna granica, do tej dolnej, godziny, mogę dołożyć jeszcze z pięć minut, ale na tym koniec. Reszta po sekcji.

– Wygląda na to, że oba przedmioty tu leżą – zauważył filozoficznie technik, wskazując palcem. – Raz przynajmniej nie trzeba będzie szukać narzędzia zbrodni. Zbieramy ten śmietnik, panie komisarzu, wszystko zabezpieczone. Trzy włosy na marynarce denata. Już zdjęte.

Ochłonąwszy nieco z pierwszych emocji, Wólnicki szybko jął porządkować swoje mieszane uczucia. Za wcześnie złapał się za tę babę, niechby trochę poczekała, przedtem należało uzyskać wszystkie informacje, czas zejścia, narzędzie zbrodni, więcej wiedzy o denacie… Odzież, dokumenty… Z wiarą w doświadczenie i solidność ekipy technicznej nawet nie przyjrzał się porządnie scenie zbrodni, od razu chwycił podejrzanego świadka z naczelną myślą: przepytać na gorąco! Później świadek oprzytomnieje i może być różnie, no i proszę, baba zaczęła coś szantrapie, sprawcę widziała podobno na własnej oczy, przerwał jej, nie docenił, urzędowości mu się zachciało, a w ogóle zawsze bywa różnie, niech to piorun spali, czy się przypadkiem nie wygłupił…?

Co też ona z siebie zmywała…?

Nadrabiając hipotetyczne niedopatrzenie, bacznym wzrokiem obrzucił ofiarę i w rekordowym tempie samemu sobie opowiedział, co widzi. Denat ubrany w pełni, spodnie, koszula, rozluźniony nieco krawat, marynarka typu wdzianko, buty… Zaraz, buty… Wychodził z domu czy właśnie wrócił…?

Spojrzał na zajętego najbliżej technika, palcem wskazując obuwie denata, ale pytania zadawać nie musiał.

– Na moje oko, ledwo zdążył wejść do domu i od razu padł – oznajmił technik. – Na zelówkach jeszcze ślad wilgoci i błoto, wytarł nogi, ale trochę zostało, na ścieżce mokro. Wszystko z kieszeni na biurku leży, o… Chcesz portfel? Już można, Kazik zrobił każdą sztukę. Tak, komisarz chciał portfel. Resztki proszku na nim wskazywały, że został zbadany, można było wziąć go do ręki. Wziął zatem i chciwie wypatroszyli Mirosław Krzewiec, syn Jana i Bożeny, to by się zgadzało z zeznaniem świadka. Adres, w porządku O, wizytówki, firma ogrodnicza „Floretta", bardzo ładnie, prawo jazdy, jakieś rachunki, mnóstwo różnych papierów, zawiadomienie bankowe o stanie konta, numer konta, data… Do bani, zawiadomienie z zeszłego roku opiewa na czterdzieści dwa tysiąc złotych, a cholera go wie, ile ma teraz. Pieniądze fotografia rodzinna, dosyć stara…

Przegarnął resztę chłamu z kieszeni ofiary i zawahał się. Skąd, u diabła, miał wiedzieć, co okaże się ważne? Brakowało teraz czasu na wnikliwą analizę, gdzie mu zresztą było na razie do wnikliwej analizy. W kuchni czekał świadek-podejrzana, chętna do zeznań, chyba głupio potraktowana…

– Wszystko to dajcie razem do oddzielnej torby -zarządził i odwrócił się do fotografa. – Kaziu…

– Już kończę – mruknął fotograf, który wziął takie tempo, jakby był szpiegiem, któremu nad karkiem stoi cały wrogi kontrwywiad. -Janusz, słuchaj… Tu widzę… Słyszę… On Krzewiec, ten nieboszczyk…?

– Krzewiec. A co?

Fotograf mówił z przerwami, bo na każde słowo wypadały mu, co najmniej dwa pstryknięcia.

– No, wiesz… Ja jestem z branży… Znam nazwisko… To fotografik?

– Nie. Ogrodnik.

– No coś ty…? No dobra, masz, sam siebie podziwiam – wyprostował się znad stołu. – Sobiesław?

– Nie. Mirosław.

– To nie ten. Ale może ma coś wspólnego. Sobiesław Krzewiec, świetny fotografik, portretów nie robi, więc nie grzmi o nim. Ale co gdzie lepsze, to jego.

Komisarz poczuł, że wali się na niego ciężar straszliwej pracy, wszystko naraz. Chwycił notes świadka, powiadomił fotografa, że będzie wściekle potrzebny, nie powiedział do czego i runął do kuchni. Przed drzwiami przyhamował i wszedł dostojnym krokiem.

Gabriela Ziarniak wciąż siedziała przy stole nad resztkami herbaty w szklance. Wólnicki położył przed nią notes.

– Proszę. Mówiłem, że dostanie pani z powrotem. Teraz porozmawiamy.

– A niby, co innego tu cały czas robimy?

Komisarz nie mógł jej wyznać, że owszem, rozmawiamy, ale potwornie chaotycznie i głupio, i dopiero teraz zaczniemy rozmawiać z sensem. Coś tam zdążył sobie uporządkować w umyśle. Zdążył także odgadnąć, iż rozdeptane pod drzwiami produkty spożywcze są efektem dokonanych przez nią zakupów, ale nie zamierzał jej o tym napomykać, żeby nie zdenerwować świadka dodatkowo i nie nastawiać do siebie nieprzychylnie. Szczególnie, że mgły podejrzeń gęstniały.

– O której godzinie pani tu przyszła? – spytał możliwie łagodnie.

– A bo ja wiem? Na zegarek nie patrzyłam, ale już ciemno było.

– Długo było ciemno?

5
{"b":"88763","o":1}