Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie – zaprzeczyłam subtelnie i łagodnie. – To nie ona. Ona nie żyje. Nie powiedzieli pani?

– No to, co, że nie żyje, szlag niech ją trafi…!

– Już trafił.

– No i co z tego, że trafił, ale żyła. I jego…!

– Nie. To on ją.

– Raszpla… – zaczęła znów Wandzia, nie słuchając, i nagle urwała. – Co…?

– Prędzej on ją zabił niż ona jego.

– Jak to…?

– Tak leżała, że samobójstwo niemożliwe, chyba, że przypadek, ale nic tam nie było takiego… Albo w ogóle ktoś inny, i ją, i jego. Leżała u siebie, a on u siebie, więc żywy musiał do domu wrócić…

Zawahałam się, bo przyszło mi na myśl, że właściwie nie wiadomo, czy nie okłamuję tej Wandzi bezczelnie, na dobrą sprawę mogło być i tak, że zdesperowana Wiwien wdarła się za panem Mirkiem do jego domu, dziabnęła go skutecznie, wróciła do siebie i tam ją dopadł zły los. Niekoniecznie nawet w ludzkiej postaci, zawirowało jej pod ciemieniem, gibnęła się do tyłu, trzasnęła w ten grzejnik… Nie znam w końcu jej stanu zdrowia, może miewała zawroty głowy, warto chyba się popytać.

Moje wahanie nie przeszkodziło Wandzi zaiskrzyć, wizja jej się spodobała. Amant zabił rywalkę, wprost cudownie i jakże romantycznie! Temat chwycił, przebił wściekłość, konwersacja wygrzebała się z monotonii.

– Jakże, ciągle mu coś wtykała! – usłyszałam w odpowiedzi na pozbawione już delikatności pytania. – To krawacik, to pachnidła, to żarcie, jakie, nie nosił, wylewał, wyrzucał, do ust nie brał! A pewnie, że byłam przy tym, ile razy na własne oczy widziałam! Nawet kufel roztłukł, chociaż kufle zbierał, a od niej nie chciał. Co…? Zapalniczkę…? Zaraz. Którą?

– Taka drewniana, ciemnobrązowa, stołowa.

– Na półce stała?

– Na półce chyba, bo gdzież by…?

– To wiem. Stała. Ale to dawno dostał, jak ja nastałam, to już była. Pewnie, że od niej, od tej parkoty gnilnej, a on nie palił, zły był taki, że nawet do ręki tego nie wziął. Coś mówił, że to po jakimś i może w ogóle cudze, poczwara ukradła i nawet wyrzucić nie może, bo drogie, a jak się, kto upomni, zaraz się zrobi zadyma. No to tak stało.

No i proszę, zadyma ruszyła, pan Mirek swoje zastąpił moim… Ci Pasieczniakowie z zagranicy wrócili, ze Stanów, może spotkali się tam z Brygidą Majchrzycką, Brygida upominała się o prezent, pan Mirek podrzucił im moją zapalniczkę, swoją zostawił dla świętego spokoju, żeby mu się zołza nie awanturowała…

– Ona tam często bywała u niego?

– Pchać to się pchała, co dnia – rzekła Wandzia wzgardliwie – ale jej nie wpuszczał. Wywijał się, nie otwierał, udawał, że go nie ma, albo Gabrielą straszył. Swoją siostrą, znaczy. Ale bywać bywała.

– A nie było jakiejś… – cofnęłam się na pozycje subtelności, bo zamierzone pytanie zaliczało się do gatunku drażliwych -…jakiejś, no… wielbicielki pana Mirka, której by taką zapalniczkę mógł dać w prezencie…?

– Co też pani? – oburzyła się Wandzia. – Przecież stała! A w ogóle to one jemu dawały, a nie on im. Każda pazurami go do siebie ciągnęła, to jednym, to drugim przywabiała, tu załatwiła, tu podetknęła, tu dla niego specjalnie znalazła, a on miał gdzieś. Tylko ja jedna…

Załamała się znów, ale na krótko, bo wkroczyła pani Anna.

– Ciebie też miał gdzieś, owco głupia, dawno ci to mówiłam! Henio porządny chłopiec, a ty, co? Dla tego skoczka pustynnego na kompost go przerobiłaś, motylek fałszywy, mierzwę taką z ciebie zrobił, w żadne twoje słowo ludzie nie uwierzą, a Henio za to będzie oczami świecił!

– Henio go nie…! – krzyknęła Wandzia w strasznych nerwach.

– Ale oni myślą, że tak!

Wbrew zamiarom i chęciom wyskoczyłam z ram zapalniczki.

– No właśnie, gliny tu były, ja ich znam. Co im pani powiedziała?

– Nic – warknęła Wandzia.

– Prawie nic – przyświadczyła z rozgoryczeniem pani Anna. – Ale takie nicniemówienie, to jakby go palcem pokazała. A ja wiem, że to nie on, i też im tego nie powiem, bo… tego…

Zdecydowanie stałam po stronie obrażonego śmiertelnie Henia, poza tym zabójca pana Mirka wydawał mi się całkowicie usprawiedliwiony, dziwiło mnie nawet trochę, że to nie ja, i zapewne nastawienie ze mnie wyszło, bo nagle zostałam uznana za sprzymierzeńca. Pani Anna nie wytrzymała.

– Sprawdzają go – zwierzyła się. – A ten głupek się wściekł i poleciał go szukać. Tu w końcu przyjechał, ale tak mi się widzi, że chyba za późno.

Zamilkła, westchnęła, obejrzała się, przysiadła na skraju donicy z niewielkim tamaryszkiem. Obejrzałam się w tym samym celu, trafiłam na donicę z jałowcem pospolitym, który razu ukłuł mnie w tyłek.

– W jakim sensie za późno?

– Wedle tych godzin, o które pytają, mógł go przerąbać i potem przyjechać, ale Henio fałszywy nie jest, aż tak by udawać nie umiał. Siedział i smarkał mi się tu, co on ma zrobić, bo oślica uparta słuchać nie chce, a on sam widział te dziwy koło krętacza i to, jakie, żeby młode, ale i stare próchna tapetowane, od każdej coś. Klientów przeważnie. Co to, czy ja nie wiem? Każdy wie. On i ode mnie odpady brał, dawno wiem, po co mu to było.

Wandzia fuknęła gniewnie, pani Anna z irytacją machnęła na nią ręką.

– Już by go do sądu skarżyli, żeby nie to, że zwracał. I głównie baby oszukiwał, a one się dawały kołować. I przeważnie tak jest, że mąż pracuje, a żona w ogrodzie grzebie, dużo on się zna, ten mąż, każda go przekabaci. Henio wozi, to też widzi.

– I co mówił, jak tu był?

– No, co miał mówić, prawie płakał. Szukał go, żeby mu mordę skuć na zrazy siekane, ale nie znalazł. Pod jego domem był, tam nikogo, u takiej jednej farmaceutki sprawdzał, nie było samochodu, trochę się z kumplami powałęsał, w końcu tu przyjechał, bo może Wandzia wróciła, ale nie. O wpół do dziesiątej odjechał. Pomstował tak, że w człowieku drętwiało, to co ja mam mówić? Zajrzał i tyle. Bo co, powiem, że już szału dostał i chciał mu łeb ukręcić? Że płakał? Żeby się z niego wszyscy przez tę debilkę naśmiewali?

Zastanowiłam się. Osobiście wolałabym być chyba wyśmiewana niż skazana na dwadzieścia pięć lat przymusowego zamknięcia, ale taki Henio może żywić inne poglądy. Nie wyglądał mi na zabójcę, gdyby pozbył się znienawidzonego Casanovy, nie roniłby łez na tle Wandzi, tylko mściwie chichotał. Albo się urżnął w drzazgi i trociny. Pani Anna miała rację, okazując powściągliwość, takie niuanse uczuciowe mogły do komisarza nie przemówić.

Małgosia uważnie i w milczeniu przysłuchiwała się wszystkiemu.

– To nie Henio – zaopiniowała, wsiadłszy do samochodu. – Ja na niego nie stawiam, odstresował się awanturniczo. Ale do tych Pasternaków… nie, zaraz, jak im tam…? Pasieczniaków. Trzeba będzie iść…

***

Wszystko działo się równocześnie, waląc rwącą rzeką na młyn Wólnickiego.

W tym samym momencie fotograf i Sobiesław złapali się wzajemnie, zaś Gabriela Ziarniak dopadła komisarza. Najpierw przez telefon, a zaraz potem osobiście.

Niepewny trafności własnych decyzji, podejmowanych w pośpiechu, Wólnicki dopiero po kilku dniach udostępnił dom denata rodzinie. Gabriela skorzystała z tego natychmiast i w godzinę później już trzymała słuchawkę w ręku.

– Pan śledczy mnie pytał, czy co zginęło albo, co – rzekła twardo. – Zginąć to więcej nic nie zginęło, tylko ta rzecz z regału, ale przybyło.

– Zaraz do pani przyjadę – odparł komisarz, złapany na komórkę w drodze od Anny Brygacz. – Chcę zobaczyć to coś, co przybyło.

Widok nie okazał się rewelacyjny. Obok stosiku skłębionych tkanin leżała jakaś szmata, wybrudzona rozmaitymi substancjami. Obejrzawszy ją wnikliwie, Wólnicki rozpoznał krew, kawę i coś tłustego, co nie wydało mu się jadalne, bo dziwnie śmierdziało.

– Co to jest? – spytał surowo.

Gabriela wzruszyła ramionami.

– A bo ja wiem? Wygląda na szalik. Mirek takiego nie miał i w ogóle tego rzęcha tu nie było. Teraz znalazłam, jak brałam rzeczy do prania.

– Gdzie pani znalazła?

– Tu, ze ścierkami. Wycierałam tę kawę z siebie i trochę jeszcze… tak w ogóle, łapałam co popadło, a potem do koszyka w kuchni rzuciłam. I serwetkę, o! Razem musiało leżeć tam, gdzie Mirek…

Wólnicki w duchu sam siebie skarcił za niedopatrzenie. Pozbierali narzędzia zbrodni, zabezpieczyli ślady wokół zwłok, ale nie przegrzebali całego domu. Ale taka ta zbrodnia wydawała się prosta i nieskomplikowana, sprawca wpadł, dziabnął i uciekł, taki pewny i jasny opis zabójczyni, prawie schwytanej na gorącym uczynku, nie powiało żadną tajemnicą… I śpieszył się jak do pożaru. A należało powęszyć staranniej!

Rozpostarł szmatę. Rzeczywiście, szalik. I chyba męski, fularowy, ozdobny, niebiesko-różowo-czerwony, w zygzaki i kropki. Dosyć śliski, mógł się zsunąć z czyjejś szyi.

– Jest pani pewna, że wcześniej tego nie było?

– Mogę przed sądem przysięgać. Przecież to ja tu sprzątam i piorę, lepiej niż Mirek wiem, co miał. I po tych sukach, co zostało, też wiem, na górze wszystko, zawsze odnosiłam. Bez prania, po dziwkach prała nie będę!

– A to nie po dziwkach?

– Chyba, że po tej jednej, co ją tu zastałam. Z czerwonym… Ale i tak nie pasuje.

– Nie prała pani tego jeszcze…?

– No przecież widać. Po praniu by takie było…?

Nowa nadzieja wykiełkowała przed komisarzem.

Brudny szalik, używany, mikroślady, DNA… Może wreszcie coś się jaśniej wyklaruje!

– Ale…! – przypomniał sobie nagle. – Wiwien Majchrzycką pani znała?

– To już mogę całą resztę do pralki wrzucić? – spytała Gabriela cierpko. – Więcej cudzego nie ma, wszystko nasze. Wiwien Majchrzycką, też coś… Pewnie, że znam, a co…? To nie ona tu była. Dawno jej już nie było, bo Mirek ją pędził od siebie, za próg nie wpuszczał i mnie zakazał, ale przyłaziła raz za razem. To purchla taka nachalna. Bo co?

– Bo nic. O znajomościach pani brata mogła dużo wiedzieć.

– Dużo…! Wszystko. Wszędzie nos wtyka. Pan ją zapyta, co wie, ona nie milczek żaden, gada i gada.

– Nie. Już nie gada. Nie żyje.

– Jak to, nie żyje?

49
{"b":"88763","o":1}