– No…?
– Do tej Wiwien Majchrzyckiej! – wysyczał fotograf. – Zapalniczka to była z pewnością, ta Wiwien mu ją dała, bo z zagranicy też Majchrzycka przywiozła, chociaż nie Wiwien, tylko Brygida. Czepiała się go jak rzep, nakaz, tam wejść trzeba, może ona nie otwiera, bo się ukrywa, siedzi tam i płacze, albo w ogóle ona go kropnęła, skoro jej nie chciał!
– Brat ofiary tak mówi?
– Nie, ja tak mówię. Tak mi wychodzi z jego gadania, jak rzep, mówię, nikt więcej nie wie niż taka baba! Ty bez niej w życiu sprawcy nie znajdziesz!
Wólnicki już sam zaczynał dochodzić do takiego wniosku. Bez słowa ruszył do ataku na prokuratora.
Prokurator dotychczas dość słabo wnikał w dochodzenie i nie miał ochoty ujawniać swojego nagannego braku zainteresowania, nakaz wejścia do lokalu, w którym zameldowana była pani Wiwien Majchrzycka, podpisał bezzwłocznie. Uzbrojony w papier Wólnicki już w dwie godziny później dotarł do ulicy Krótkiej w Mysiadle.
Tamże w pierwszej chwili natknął się na wywiadowcę, wysłanego wczesnym popołudniem. Wywiadowca złożył raport.
– Sąsiadów tyle, co wodotrysków na pustyni, wszyscy w pracy, dopiero teraz zaczynają wracać. Jedną sztukę znalazłem, facetka w domu siedzi ze skręconą nogą, ale dopiero od przedwczoraj. Powiada, że tam jakiś Pasieczniak mieszka, z żoną, a wie, że to Pasieczniak tylko, dlatego, że jak się wprowadzała trzy lata temu, torba jej pękła na schodach. Wino w niej miała, na parapetówę, flachy Pasieczniakowi pod nogi poleciały, bo akurat szedł za nią i zachlapało mu spodnie. Więc ich na tę parapetówę zaprosiła i tyle znajomości, bo od tamtego czasu, powiada, Pasieczniaka ani żony na oczy nie widziała, a w ich mieszkaniu ktoś inny mieszka. Jedna osoba płci żeńskiej. Ona, ta sąsiadka, mieszka piętro wyżej i parę razy ze swojego balkonu widziała… poczuła… no, zorientowała się, że piętro niżej ktoś papierosa pali albo obiad gotuje i czosnkiem doprawia. Papieros jej nie przeszkadzał, ale od czosnku ma odruch wymiotny i niemożliwe dla niej tego smrodu nie zauważyć. Przez ostatnie dwa dni, od kiedy w domu siedzi, nic tam się nie dzieje, tyle, że dziś od rana babie się mięso zaśmiardło i na jej balkon zalatuje.
Odsapnął po tym przemówieniu i czekał reakcji. Wólnicki był pewien, iż amatorką czosnku jest poszukiwana Wiwien Majchrzycka, ale gdzie się podziało małżeństwo Pasieczniaków? Zameldowani, w jakim są wieku, gdzie pracują? Zaniedbał, cholera, nie da się ukryć, że zaniedbał, zbyt wielu łudzi naraz chciał połapać. No nic, teraz się tam wejdzie i sprawdzi, jakie ślady ich obecności pozostały.
– Cięć tu jest? Znaczy, gospodarz domu?
– W zasadzie nie, tylko jedna facetka, co sprząta, a różnych napraw dokonuje taki umówiony zakład rzemieślniczy. Mały. I są ochroniarze, ale tylko w nocy. Nic nie wiedzą.
Wólnicki zastanawiał się jeszcze przez chwilę. Kulawa sąsiadka piętro wyżej, jakaś mało wścibska, nie stwarzała wielkich nadziei.
– Wchodzimy – zadecydował. – Jakie tam zamki? Patrzyłeś?
– Na moje oko nic szczególnego, zamki jak zamki. Porządne, ale dobry ślusarz da im radę. Dwa.
Skład ekipy był nieco dziwny, za to użyteczny. Fotograf mógł od razu porobić zdjęcia, a towarzyszący Wólnickiemu sierżant miał wyjątkowe talenty ślusarskie i w sytuacjach podbramkowych z reguły okazywał się bezcenny. Do pobierania w dzieciństwie nauk od wuja włamywacza starał się nie przyznawać i, aczkolwiek wszyscy o tym wiedzieli, to jednak nie było sposobu mu tej edukacji udowodnić. Korzystano z niej chętnie i bez komentarzy.
Ruszyli ku drzwiom i w tym momencie pod blok numer sześć podjechał straszliwie wyładowany samochód, peugeot z francuską tablicą rejestracyjną. Na dachu miał bagażnik w postaci trumny, wnętrze zaś zapchane tak, że przez tylną szybę nic nie było widać.
Wólnickiego tknęło i zatrzymał się.
Z peugeota wysiadły dwie osoby różnej płci, wyciągnęły po jednej walizeczce i też ruszyły ku drzwiom. Obrzuciwszy bacznym spojrzeniem stojącą jeszcze na zewnątrz grupę, weszły do środka. Wólnicki odczekał pół piętra i wraz z całym towarzystwem poszedł za nimi.
Do tego momentu widzieliśmy wszystko, bo spotkanie komisarza z wywiadowcą nastąpiło na ulicy.
Udało nam się przyjechać pół godziny wcześniej samochodem Sobiesława, ponieważ kolejny pretekst, jaki wymyśliłam, opierał się na nim. Po śmierci brata mianowicie pchał się do przyjaciółki, która nieboszczyka znała najlepiej i najwięcej o nim wiedziała, od lat słyszał o niej od Mirka, no i teraz chciał z nią pogadać. Może wykryć coś na tle zbrodni, a może upomnieć się o zapalniczkę, ta ostatnia decyzja nie została podjęta, uzależniona była od różnych czynników. Razem z Sobiesławem miałam wejść ja, jako osoba, wobec której żadne zazdrosne podejrzenia nie powinny wchodzić w rachubę, pan Mirek gerontofilem nie był.
Początek zamierzenia został zrealizowany, Julita zaczekała w samochodzie, my zaś weszliśmy bez przeszkód na pierwsze piętro, drzwi na lewo. Wizytówki żadnej nie było, ale ryzyk-fizyk.
Na dzwonek i pukanie nikt nie odpowiadał i Sobiesław wyciągnął pęk żelastwa od Tadzia. Zaczął od górnego zamka. Gmerał w nim i gmerał, wtykając rozmaite wytryszki, bo trudno to było nazwać kluczami, bezskutecznie. Pochyliłam się i obejrzałam zamek pod klamką.
– Może niech pan spróbuje ten – poradziłam niepewnie.
– Co nam z tamtego, jeśli ten nie puści? – odparł z westchnieniem Sobiesław. – Ja się chyba słabo nadaję na włamywacza.
Wyprostowałam się i natychmiast pochyliłam ponownie. Potem przyklękłam.
Pod drzwiami była wąziutka szpara, taka, jaką łatwo zasłonić wycieraczką albo chodnikiem. Pociągnęłam Sobiesława za skraj kurtki.
– Hej, niech pan się tu zniży. I niech pan powącha.
Sobiesław porzucił nieudolne próby przestępcze i schylił się posłusznie, po czym również przykląkł.
– No? Czuje pan? Albo ja mam omamy węchowe, albo coś tu podejrzanie śmierdzi. Niech pan wącha porządnie!
Sobiesław węszył przez chwilę niczym rasowy pies, po czym uniósł głowę.
– Żadne omamy, śmierdzi. Uważa pani, że co to jest?
– A pan uważa, że co?
– Mnie się kojarzy z zaśmiardniętym mięsem. Surowym. Bardzo niedawno z czymś takim miałem do czynienia, jednym znajomym kawałek mięsa wleciał za kredens, o czym nikt nie wiedział. Pies tam się strasznie pchał, aż w końcu i ludzie poczuli.
Podniosłam się znad szpary.
– I bardzo dobrze się panu kojarzy, albo ona fleja, ta cała Wiwien, albo lepiej stąd chodźmy. Nie chcę drugiego trupa. Nawet za cenę zapalniczki.
– Cholera…
Wróciliśmy do Julity.
Zdążyła się od nas dowiedzieć, że Sobiesław jako włamywacz odpada, a z mieszkania Wiwien uchodzi podejrzana woń, kiedy kilkanaście metrów przed nami zaczęła się rozgrywać scena uliczna z udziałem znanych nam osób urzędowych. Nadjechał peugeot, pasażerowie wysiedli, wszyscy znikli we wnętrzu domu.
– Idę podglądać – zadecydowałam.
– To ja też – przyłączył się stanowczo Sobiesław.
– Bardzo dobrze. Pretekst ten sam, pan leci do wielbicielki brata, a ja jako osoba towarzysząca z grzeczności.
– A ja? – zaprotestowała Julita.
Przyjrzałam się jej. Ciągle była beżowa z akcentami brązu.
– A, co tam. Możemy iść we troje, ostatecznie wszyscy znaliśmy ofiarę. A może ta cała Wiwien, śmierdzi czy nie śmierdzi, jednak coś powie. Albo zapalniczkę trzyma na wierzchu i może uda mi się ją ukraść.
Na pierwszym piętrze pod drzwiami mieszkania Wiwien tłoczył się cały tłum. Zatrzymaliśmy się odrobinę niżej, starając się nie tupać, nie robić zbytniego hałasu i w ogóle nie rzucać się w oczy.
– Ależ z całą pewnością mam klucze! – mówiła zdenerwowana dama, pasażerka peugeota, z ręką po łokieć w obszernej torbie. – No dobrze, na dnie, myślałam, że ona nam otworzy, przysłaliśmy wiadomość, zaraz znajdę…
– W jakiej formie była ta wiadomość? – spytał sztywno komisarz.
– Telegram, zwyczajny telegram, bo telefonów ona ostatnio nie odbierała, a z mailami to wiadomo jak jest, akurat nie dotknie komputera… No, mam!
Wygrzebała pęk kluczy na ozdobnym kółku. Patrzyliśmy pilnie i w milczeniu, oczekując chwili, kiedy będzie można przyłączyć się do urzędowego grona. Drzwi okazały się zamknięte tylko na górny zamek, otwarto je.
Nawet tu, prawie pół piętra niżej, dała się wyczuć grozę budząca woń. Wionęła z lokalu na klatkę schodową i trochę cofnęła wszystkich.
– Jezus Mario, co to? – krzyknęła strasznym głosem dama od kluczy i runęła do środka, zanim komisarz zdążył bodaj mrugnąć okiem.
Na jego gromki okrzyk: „Stać, nie wchodzić, nie dotykać niczego!" cała asysta, z nami włącznie, zareagowała posłusznie, ale dopiero wszedłszy i popatrzywszy. Po czym wszyscy wybiegli bardzo chętnie i w przyśpieszonym tempie.
Widok, na który udało nam się rzucić okiem, wcale nie był taki znowu porażająco obrzydliwy. Lokatorka mieszkania spoczywała na podłodze, na plecach, z głową wspartą o kaloryfer, przyodziana wdzięcznie w jakieś atłasy i tiule, wokół poniewierało się kilka stłuczonych przedmiotów, głównie szklanych, i właściwie nic więcej. Drzwi balkonowe były odrobinę uchylone, ale kaloryfer grzał porządnie, aromat, zatem zdecydowanie wspomógł rozkaz komisarza. Przyjemna wydawała się myśl, że będzie tam musiała wkroczyć właściwa ekipa techniczna z medycyną na czele, a nie, na przykład, akurat my.
Zdaje się, że na dole znaleźliśmy się pierwsi i nikt nas nie zatrzymywał, kiedy wsiadaliśmy do samochodu Sobiesława. Chwilę trwało milczenie.
– Co teraz? – spytał Sobiesław niepewnie.
– W tym pokoju na wierzchu nie stała – westchnęłam smętnie. – Zdążyłam popatrzeć. Poza tym, tam jest więcej pomieszczeń.
– Kto nie stał?
– Zapalniczka.
– O Boże! – jęknęła Julita. – Czy to jakaś klątwa, te wszystkie zwłoki…?
– Nic, nic, lada chwila zaczniesz się przyzwyczajać…
– Odjeżdżamy? – spytał znów Sobiesław.
– Tak – powiedziała Julita.
– Nie – odparłam równocześnie. – Poczekajmy jeszcze trochę, może się czegoś dowiemy. Chociażby od tych Pszczółkowskich, bo jestem pewna, że to oni właśnie wrócili z jakiejś podróży.