Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Rodzina, mówisz… A ten od spaceru? Samotnik? Rodziny nie ma?

– Z żoną mieszka.

– I żona gdzie była?

Wólnicki pogrzebał w stosie papierów.

– Żona, żona… Mam. Poszła do siostry, wróciły razem i oglądały telewizję. Mąż polazł na świeże powietrze, jednej z nich się wydawało, że pojechał samochodem, ale nie jest pewna.

– Przydusiłbym. I amanta bym sprawdził dokładniej.

– Też tak uważam – zgodził się Wólnicki. – Trzeba będzie. Samochodem… Pojechał czy nie, tego samochodu normalnie i tak nie widać, bo stoi w garażu.

Fotograf cały czas przeglądał zeznania pospisywane dość niedbale.

– Tu mi się coś nie zgadza. Ta Eliza Wędzik pyskuje na byłą żonę i rzuca na nią podejrzenia. Sitwa z siostrą denata… Ani z zeznań żony, ani z zeznań siostry nic takiego nie wynika. Wiesz, co ja myślę?

– No?

– Tak mi się wydaje… Podrywacz to on był, nie dziwkarz, tylko właśnie podrywacz, i za dobrze mu wychodziło. One mu wierzyły na mur, a on się musiał jakoś migać. Najpierw żona robiła za straszaka, potem się rozwiódł i posadę straszaka objęła siostra, więc je skomasował. I takiej skołowanej kretynce wmawiał, że tworzą wspólny front, a gówno prawda.

Wólnicki się zastanowił.

– Chyba masz rację. Gadałem z tą żoną, zadowolona z życia i ma to wszystko gdzieś. I żadnych pretensji finansowych. I słowo daję, nie wierzę, że nie ma co robić, więc podpuszczała tych klientów nieboszczyka, rzeczywiście musiał dziewczynie nałgać. Tak, tu masz rację.

Fotograf wyłowił zeznania najwcześniejsze.

– Zaraz. Znów mi czegoś brakuje. Czekaj no, ten przedmiot.

– Jaki przedmiot?

– Ten przedmiot, który zginął. Siostra denata mówiła, byłem tam przecież, nie? Widziałem babę. Tu masz napisane, nic nie zginęło, poza przedmiotem z regału, prawdopodobnie zapalniczka stołowa, tak słyszała. To, co z tym? Do laboratorium poszło?

Wólnicki się zakłopotał.

– Nigdzie nie poszło. Cholera, znów masz rację, wyleciało mi z głowy. No i widzisz jak to jest, człowiek musi z kimś pogadać, żeby mu się pod sufitem ułożyło, sam z siebie w tym pośpiechu nie nadążam. A zależy mi, dobrze zgadłeś. Trudno, niech plują na mnie i zgrzytają, czym chcą, pogonię każdego, kto mi w ręce wpadnie. Co to za jakieś gówno było, diabli wiedzą, może ważne?

– Pomogę ci, jak chcesz – zaofiarował się fotograf wspaniałomyślnie. – Z Krzewcem mogę pogadać, z bratem mam na myśli, nawet chętnie, bo to przytomny facet, może coś wie. Chcesz?

– Kretyńskie pytanie.

– To pogadam. Ale, swoją drogą, ja ci radzę, szukaj tej Wiwien. Idiotyczne imię. Skąd ona w ogóle…?

– Mówię przecież, Kasi z papierów wyszła. Ze strzępów.

– Jedyna, co ci kompletnie zginęła, może tam cała rodzina trupem leży, na co niby czekasz?

– A co, mam się włamać, listy gończe rozesłać? – zdenerwował się Wólnicki. – I pod jakim zarzutem?

– Nie wiem.

– Ja też nie wiem. Chociaż uważam, że trzeba szukać dziewczyny albo jej faceta, w żadne szały roślinne nie wierzę. Ale ogólnie masz rację, gdzie on polazł po tym tenisie…? Zaraz dzisiaj jadę i przyduszę ludzi, niemożliwe, żeby tam wszyscy zaniemieli i nikt do nikogo słowem się nie odezwał! Jak ci jeszcze co przyjdzie do głowy albo czegoś się dowiesz, natychmiast powiedz!

– Dobra, powiem, powiem…

Krótko po dziewiątej rano zadzwonił telefon. Byłam zdania, że jeśli do jednych ludzi nie należy dzwonić PO dziesiątej, do innych nie należy dzwonić PRZED dziesiątą, ale podniosłam słuchawkę. Zapewne z pustej ciekawości, kto się wygłupia.

Bożena Majchrzycka okazała się tak napęczniała uzyskanymi wczoraj wiadomościami, że nie strzymała dłuższego oczekiwania. Jasną jest rzeczą, że ani jednego złego słowa jej nie powiedziałam i nawet nie pomyślałam nic nieprzychylnego.

– Niech pani sobie wyobrazi – brzmiał dalszy ciąg po uprzejmym, acz skróconym i wręcz zachłystującym się z pośpiechu powitaniu – co za historia, już nawet się sobie nie dziwię, że nie pamiętałam, zdarzają się ludziom takie komplikacje, jak tym jednym, co nagle dostali dom po obcej dziewczynie. Ale moja znajoma pamiętała, bo ona pisze pamiętnik, właściwie listy do różnych ludzi, ale zostawia sobie kopie, więc to wszystko jedno. Tylko dat nigdy nigdzie nie pisze, więc jedno po drugim wychodzi z samej treści, ale nie szkodzi, można się połapać.

Doświadczenie życiowe pozwoliło mi w to nie wątpić. Też nigdy nigdzie nie pisałam dat.

– I co? – spytałam z dziką zachłannością.

– I tak nam wyszło, że ta Brygida Majchrzycka owdowiała, Majchrzycka była po mężu, a Danusia, znaczy moja znajoma, znała ją prawie od dziecka. A mąż nieboszczyk miał wuja, nie stryja, bo inne nazwisko, więc wuja, po siostrze, nazywał się zwyczajnie, Wiśniewski, bezdzietny człowiek, bez żony, stary kawaler, okropnie bogaty, sam z siebie i po przodkach sprzed wojny. Rośliny lecznicze hodował, takiego miał kota na tym punkcie, manię, hobby, czy co tam pani chce, ale nie z tego był bogaty, tylko w ogóle. Majątek, że po przodkach, miał różnie, okazało się, że w Szwajcarii i w Ameryce, znaczy w Stanach Zjednoczonych i, niech pani sobie wyobrazi, w Argentynie. Jak można było mieć majątek w Argentynie i żeby on nie zginął? To przecież dziki kraj, same woły i te takie tabuny, co wszystko zadepczą, od czego można mieć majątek w Argentynie?

Sama się zdziwiłam i nic mi na poczekaniu nie przyszło do głowy. Rzeczywiście, od czego można mieć majątek w Argentynie? I to jeszcze przed wojną, kiedy żaden zbrodniarz wojenny nie zdążył przywieźć tam zrabowanych dóbr? Żeby w Peru, to jeszcze, peruwiańskie złoto, niech będzie w Kolumbii, szmaragdy, ale skąd w Argentynie…? A niechby nawet na wołach, to czy banki argentyńskie były przed wojną takie pewne i godne zaufania…?

Bożena Majchrzycka wydziwiała nad pochodzeniem mienia, trochę ją, zatem pogoniłam. W końcu i tak, wedle jej wypowiedzi, największy szmal spoczywał w Stanach Zjednoczonych, więc do diabła z Argentyną!

– No i on, ten Wiśniewski, nie miał nikogo i był tylko mały Majchrzycki, syn Brygidy, jedyne dziecko w rodzinie. Wiśniewski został jego ojcem chrzestnym, jeszcze zanim siostrzeniec mu umarł, znaczy, mąż Brygidy. I było tam gadanie, że to jego spadkobierca. Ale Danusia mówi… Znała Wiśniewskiego osobiście, mówi, że to nie był łatwy człowiek, a Brygida… No, Danusia mówi, że na jej oko, Brygida była głupia. Co pani na to? Mówiła pani, że ją pani poznała?

Masz ci los, może i była głupia, ale przed wystawą Illum nie zdążyłam tego stwierdzić. W ogóle facetki nie pamiętałam, musiałabym spytać Alicji, z jej notatek w kalendarzyku głupota, względnie mądrość osoby mogła wyniknąć. Trudno, żebym teraz zaczęła rozmawiać na dwa telefony!

– Jeśli moje wspomnienia są trafne – powiedziałam ostrożnie – i w grę wchodziła bardzo nieodpowiednia roślina, rozumu rzeczywiście nie dało się u niej doszukać…

– No, więc właśnie, otóż to, rośliny! – podchwyciła radośnie pani Bożenka. – Mówiłam przecież, szaleniec roślinny! I lecznicze! Z tym spadkiem tak się wahał złośliwie, to ten mały, Boguś mu było na imię, to instytucja naukowa, to znów dotacja dla SGGW, żeby te zioła prowadzili, to jeszcze coś innego, a Brygida chciała dla dziecka i kto by jej się dziwił! Prawda?

– Prawda – przyświadczyłam z przekonaniem. – Nikt by się nie dziwił.

– No proszę, pani rozumie! Ale ciągle coś takiego robiła, że mu się narażała i dlatego Danusia mówi, że była głupia, a potem musiała odkręcać. I ciągle chciała mu w tym jego ogrodzie pomagać, bo prawdę mówiąc, on się już mocno starzał i nie miał siły, więc ona się pchała. Na roślinach to tak się znała, że umiała odróżnić różę od cebuli i tyle, nawet nie bardzo wiedziała, co rośnie w ziemi, a co, na przykład, na drzewie, i myślała, że jemioła to takie krzaczki na grządkach. No i kiedyś tak się specjalnie dla niego wystarała o jakieś coś, od ruskich przyszło, co chyba ktoś w nią wmówił, że lecznicze albo źle zrozumiała, i wysiała ukradkiem, żeby mu zrobić niespodziankę. A to śmierdziało niesamowicie, Danusia do dziś pamięta…

– Do licha! – wyrwało mi się. – To za moich czasów!

– Znaczy, pani też to znała? No, proszę! Narobiła mu kłopotu, że mało go szlag nie trafił, ale co się pokazało, ten mały, Boguś, miał więcej rozumu niż matka, sam zaczął wujowi pomagać całkiem przytomnie, chociaż tego nie cierpiał, a jej wytłumaczył, żeby zostawiła w spokoju rośliny i uszczęśliwiała wuja jakoś inaczej. Prezentami nieżywymi. To jakaś lampa, to naczynie, to coś do zjedzenia, bo głupia czy nie' głupia, ale niektóre rzeczy umiała gotować. Pasztet robiła, Danusia mówi, wprost rewelacyjnie, i nadzwyczajną szarlotkę, ale jeść dzień w dzień, jak rok długi, sam pasztet i szarlotkę to każdemu obrzydnie, więc co innego, świecznik, doniczkę, ręczniki zagraniczne, bo te nasze, pamięta pani może, sprać trzeba było porządnie, żeby w ogóle wycierały…

– Oooo…! – wyrwało mi się znów. – Jeszcze jak pamiętam…!

Pani Bożence rozmowa ze mną najwyraźniej w świecie sprawiała wielką przyjemność.

– Mówiłam, że pani rozumie! No i po tym śmierdzącym on był wściekły i prawie znać jej nie chciał, a Bogusiem poniewierał jak jakimś parobkiem, więc sama nie wiedziała, co zrobić i przywiozła mu zza granicy taką zapalniczkę stołową, bardzo drogą. U nas wcale takich nie było, a on palił i lubił zapalniczki, mógł sobie kupić ze złota, stać go było, chociaż… – zawahała się nagle. – Czy ja wiem…

– Bo co?

– Bo przecież ten największy majątek był w Szwajcarii i w Ameryce. A on się wcale nie chciał do niego przyznawać, jeszcze by mu odebrali albo wysłali go na Sybir, albo, co. I chyba w Polsce miał tego ledwo trochę, i tak więcej niż zwykły człowiek, ale nic takiego, więc tak jakby skąpił. Może i był skąpy, lubił dostawać. Danusia mówi, że tak jej się wydawało, tylko na rośliny nie skąpił, ale na siebie owszem, jak prezent był użyteczny, bardzo chwalił i w dobry humor wpadał. No i przebaczył jej to śmierdzące, i dzięki temu w rezultacie Boguś Majchrzycki odziedziczył wszystko.

A cóż za wstrząsająco piękne informacje! Poczułam, że prawie dostaję wypieków.

39
{"b":"88763","o":1}