Wyobrażenie pana Ryszarda, siedzącego na przypiecku i zaplatającego warkocze, było tak wstrząsające, że na dobrą chwilę odebrało nam mowę. Musiałby przedtem zwariować i znaleźć się w Tworkach. Czy w Tworkach mają przypiecki…? I, na litość boską, skąd wziąłby warkocze…?!
Nieskłonny do paranoi pan Ryszard pierwszy odzyskał równowagę.
– No nie, rozumiem, też bym spróbował powiercić. W złą stronę pan zaczął…
– To już widzę.
– A nad nami głupi problem ciągle wisi. Rozumie pan, denerwuje człowieka. Niby nic, drobiazg, ale tu ofiara zabójstwa, tu podejrzeniami aż grzmi, cała afera, a drobiazgu ciągle nie ma. Jak taki kleszcz siedzi, no i co? Nie wydłubać? Pani Joanna ma rację, źródło zarazy, ja do końca życia będę miał zgryzotę…
– Kamień w nerkach – podsunął uczynnie Witek znad bufetu.
Pan Ryszard nie chciał nerek, wolał kamień w woreczku żółciowym. Nie wnikaliśmy w przyczyny jego upodobań, ale wszyscy poparli poglądy. Co, do tysiąca piorunów, stało się z tą cholerną zapalniczką? Nie spodobało jej się u mnie i sama gdzieś poszła? Rozzłościłam się nagle.
– Do diabła z takim wymiarem sprawiedliwości! W końcu, o co chodzi? Zabiliście go? Nie. I nikt z nas! Ukradliście mu coś…?
– Zapalniczkę…
– Gówno! Odebraliście moją! I teraz też, paski, pieczęcie, niech szlag trafi paski i pieczęcie! To jest w ogóle nic, w normalnym kraju powiedziałoby się o tym policji i policja by odbierała ukradzione, nikt tu żadnego przestępstwa nie popełnił…!
– Toteż właśnie…
– No to przecież właśnie mówię! U nas się łapie niewinnego, życie będziemy mieli zatrute, każdy świadek tydzień traci, żeby przez pięć minut zeznawać, że nic nie wie! A jeśli jeszcze, nie daj Boże, będą jakieś naciski odgórne, areszt mamy jak w banku, co najmniej czterdzieści osiem godzin albo nawet lepiej, nie zabezpieczą śladów, ta jakaś ślepa komenda uprze się przy numerze samochodu, pańska siostra rozpozna Julitę… a tam Julitę, mnie, Małgosię, Martę, Anię Lewkowską, każdą osobę, którą jej podstawią, prokurator się ucieszy, że to nie mafia, da nakaz, sędzia wyda byle jaki wyrok, żeby się pozbyć sprawy, i już mamy przechlapane. Skąd mam wiedzieć, na kogo trafimy…
– Ten komisarz na idiotę nie wygląda – wtrąciła delikatnie milcząca dotychczas Marta.
– Nie wygląda, ale jakiś zacięty. Awans chce dostać albo, co. Czy ja wiem…
– Ale przecież znasz tego jakiegoś, który ma więcej rozumu…
– Ale go nie ma! I nawet nie spytałam, gdzie się podziewa!
– Dlaczego nie spytałaś?
– Żeby nie budzić podejrzeń – wyznałam ponuro po chwili zastanowienia. – Niewinny protekcji nie szuka. Górskiemu powiedziałabym prawdę… No dobrze, spytam o niego przy najbliższej okazji, a dopóki go nie ma, siedźmy cicho.
Na razie cicho siedział Sobiesław, przysłuchiwał się rozmowie, spoglądał na Julitę i milczał. Julitę nagle ruszyło, najwidoczniej tajemniczy fluid latał od niego do niej i odwrotnie, bo zerwała się z miejsca i z niezwykłą stanowczością zaproponowała jakieś napoje, kawę, herbatę, wino, piwo, koniaczek, serki może, oliwki…?
Patrzyłam na nią w zdumionym podziwie, bo pierwszy raz wykazała taką energię w moim domu. Wprawdzie z reguły młodsze dziewczyny zajmowały się u mnie pożywieniem i lepiej niż ja wiedziały, gdzie się, co znajduje, zostawiałam im to ze zwyczajnego lenistwa, ale Julita przez całe lata z uporem zachowywała nieznośny umiar i takt. Mogła coś delikatnie podsunąć, zostawiając decyzję pani domu, a tu znienacka, w zastępstwie mnie, wpadła w zuchwałą i natrętną wręcz gościnność.
Małgosia ją podtrzymała. Krakersiki stały w misce, sera miałam pełną lodówkę, do tego świeżo zrobione śledzie w oliwie i szmalec. Nie dość na tym, przypadkiem znalazł się także razowy chlebek i dwa jajka na twardo, o poranku przeze mnie ugotowane w wybuchu jakiejś rozszalałej fanaberii. Oliwki, korniszonki, majonezik i chrzan istniały u mnie trwale. Z wielkim zainteresowaniem przyglądałam się teraz, jak w dziesięć minut zrobiły całe przyjęcie, które zresztą w pełni poparłam. Towarzystwo z salonu przeniosło się do stołu jadalnego.
No i fluidy niezbicie udowodniły swoje istnienie. Sobiesław był głodny straszliwie, z czego przez cały czas nie zdawał sobie sprawy, zdał dopiero na widok produktów spożywczych. Nie rzucił się na nie jak zwierz dziki, dobre wychowanie działało, ale widać było, że organizm już dawno okrzyki wydawał.
Nim wzięłam udział w dalszym ciągu konwersacji, zdążyłam uświadomić sobie dokładnie, że gdyby na miejscu Sobiesława znajdował się pan Mirek-ogrodnik, a Julita ruszyłaby na tę pokarmową ścieżkę, każdy kawałek suchego chleba wydarłabym jej z rąk. Ukryłabym śledzie i jajka na twardo. Pożałowałabym herbaty…!
No tak. Nie było już, co myśleć. Ogólna sytuacja uczuciowa ustabilizowała się sama z siebie.
– Nie mam bladego pojęcia, co tu się przytrafiło z tą zapalniczką, ale jestem po waszej stronie – oświadczył Sobiesław pod koniec posiłku. – W końcu mieliśmy kiedyś jakichś wspólnych znajomych, Mirek i ja. Nie wiem, kto mu został, a kto odskoczył, spróbuję się zorientować. Ludzie plotkują między sobą, a wydarzenia ostateczne wyzwalają szczerość.
– Ma pan na myśli próby dwustronne? – upewniłam się. – Kto mógł mu to ofiarować i komu mógł dać moją, o ile ją zabrał?
– Przecież tak właśnie państwu wyszło? Że on ją zabrał?
– Nikt inny nie wchodzi w rachubę.
– No nie wiem, może to głupie, ale czuję się jakoś za niego odpowiedzialny. Będę szukał. W naszym domu też jej nie było?
Julita poruszyła się nagle.
– Ach, zaraz! Jeszcze jedno miejsce zostało, właśnie tam na górze. Kanapa! Ona jest otwierana, chciałam zajrzeć do środka akurat, jak pan wszedł. Chciałam zawołać pana Ryszarda do pomocy!
– Ona wcale nie jest otwierana, tylko rozkładana -sprostował Sobiesław. – W środku nic się nie mieści. Ale otwierany jest fotel.
– Który fotel?
– Taki największy, stary, w gabinecie Mirka stoi, cały kąt zajmuje…
– Ciemnobrązowy?
– Zgadza się, skórzany. Ma w sobie schowek na poduszkę, koce…
– To nam nie przyszło do głowy, żeby tam zajrzeć – rzekł z żalem pan Ryszard. – Nie wyglądał na otwierany. To tak jest, jak się człowiek zabiera do tego, czego nie potrafi.
– Na złodziei się nie nadajecie – zaopiniował Witek z naganą.
– Rzeczywiście, chyba nie – zgodziła się skruszona Julita. – Ale to może…?
Sobiesław nie wahał się ani chwili.
– Pojedziemy sprawdzić. Razem! I to od razu dzisiaj, może tam jeszcze nikt nie zauważył tych idiotycznych pieczęci, kretyńskie określenie, kawałek papieru i to ma być pieczęć. A w dodatku tak ładnie przecięte, że z daleka nic nie widać.
Poparliśmy jego myśl, istotnie, chwila wydawała się najwłaściwsza. Póki widno, ciągle ta sama ostrożność, niech nikt nie widzi światła w oknach! Witek, co prawda przypomniał, że ciemność sprzyja wszelkim bandyckim poczynaniom, ale na głupkowatą złośliwość nikt nie zwrócił uwagi. Propozycja została przyjęta.
Pojechali w końcu. Zostaliśmy sami z Witkiem, Małgosią i Martą, która teraz już stanowczo stwierdziła, że dzień przerwy w studiach z pewnością jej nie zaszkodzi. Małgosia przypomniała sobie, po co w ogóle przyjechali.
– Zostawiłaś w domu wszystkie dokumenty – zwróciła się do córki. – Kartę rejestracyjną, prawo jazdy, dowód, cały portfel, o, masz! Cud boski, że cię po drodze gliny nie złapały, bo jeszcze by nam tylko tego brakowało, dobrze, że od razu pojechaliśmy do domu i akurat leżały na wierzchu, wpadły nam w oko…
Witek właśnie spoważniał i zamyślił się.
– Nie wiem, czy to nie był wygłup z naszej strony – rzekł z troską. – Tak mu wywalić całą prawdę o tej cholernej zapalniczce? Nie wytrzyma i do glin coś chlapnie, z samego zdenerwowania nas za kuper wezmą.
Małgosia oderwała się od Marty z dokumentami. Popatrzyłyśmy na siebie.
– Nie wezmą – mruknęła.
– Nie chlapnie – zapewniłam Witka.
– Bo co?
– Bo zaskoczył do Julity. Nie widziałeś?
– Nic nie widziałem. Skąd wiesz?
Pokiwałyśmy głowami z politowaniem.
– Zaiskrzyło mu do niej – wyjaśniła Małgosia. – Tylko ślepy głąb mógł tego nie zauważyć. A jej do niego, zdaje się, też?
Przyświadczyłam.
– Do pana Mirka podobny, już pan Mirek wpadł jej w oko, a braciszek ma charakter chyba mniej rozrywkowy. Żadne z nich na razie szkody nie przyczyni.
– Ewentualnie może jeszcze skoczą razem na jaką kawę albo co…
Wólnickiemu rzeczywiście coś w umyśle wybuchło. Ta baba miała rację, należało szukać dwutorowo. Łapiąc gorączkowo ludzi i już węsząc między nimi sprawcę, zaniedbał milion spraw. Ten wątek roślinny, możliwe, że przestępczy, to jedno, a drugie dowody rzeczowe, a w końcu i ślady, i te papiery wetknięte unieruchomionej ciążą Kasi Sążnickiej mogły dużo wyjaśnić. O ile oczywiście obarczona wszelką dokumentacją przez całą komendę Kasia zdążyła do nich bodaj zajrzeć… Do czego należał wciąż niedostępny Szrapnel…? No, nie do dziewczyn chyba, pasował raczej do afery…
Połapał wywiadowców, przygniótł ich Szrapnelem i na sygnale wrócił do komendy. Coś już powinni dla niego mieć!
Mieli, dlaczego nie. Ceramiczna doniczka, kształtem zbliżona do dzbana, nie była zbyt porowata, znalazły się na niej bardzo wątpliwe odciski palców co najmniej dwóch osób, z czego tylko jeden odcisk jednego palca był wyraźny i nadający się do identyfikacji. Na sekatorze również, ślady fragmentaryczne i rozmazane, ale ich układ świadczył o sposobie trzymania narzędzia. Zarówno palce, jak i reszta dłoni wskazywały niezbicie, że coś tym sekatorem dziabano, nie zaś cięto. Dziabano, jasne, zgadzało się, dziabana była ofiara zbrodni.
Teraz należało już tylko znaleźć właściciela tego jednego wyraźnego palca.
Przekląwszy sam siebie, że nie załatwił tego od pierwszego kopa, Wólnicki z pewnym trudem zatrzymał umykające resztki przytomności umysłu. Z góry zrezygnował z wzywania do komendy wszystkich podejrzanych, doskonale wiedząc, jak takie wzywanie wygląda. Jeden się spóźni, drugi nie przyjdzie wcale, trzeci nie odbierze wezwania, czwarty przyśle zaświadczenie lekarskie… Zwyczajna daktyloskopia zajmie mu trzy tygodnie, a sprawca przez ten czas zdąży wyjechać do Australii. Czy tam do jakiejś Gwadelupy, z którą nie mamy umowy o ekstradycję. Żadne takie, trzeba inaczej.