Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A silny chłop zawsze się znajdzie – podtrzymała ją Małgosia. – Fizycznie. Bo z umysłowo silnym mogą być kłopoty.

– Silny umysł to i nam by się przydał – zauważyłam rychło w czas. – Trzeba było ciąć na tarasie, policja lubi mikroślady, a tu się jedno od drugiego nie odróżnia.

Obie siedziały na podłodze, na czerwonym dywanie, i wprawdzie żakiecik Julity był znacznie jaskrawszy, ale jakieś drobne strzępeczki mogły się w tej ogólnej czerwieni zaplątać. Pocieszyłam się myślą, że i Julita, i Małgosia z natury są pedantycznie porządne, z pewnością posprzątają, wyszłam na taras i zaczęłam zdejmować styropian z górnego domku.

Dwa kocie domki stały jeden na drugim, na inny układ brakowało miejsca, a koty same zadecydowały, gdzie chcą sypiać, na parterze czy na piętrze. Na parterze jeden kot widocznie spał twardo i został nagle obudzony, bo czarny pocisk wyprysnął mi wprost pod nogi. Nie uciekał daleko, po dwóch metrach zatrzymał się, ocenił sytuację i zaczął się przeciągać.

Dwie osoby, niebędące silnymi chłopami, zdołały zdjąć jeden domek z drugiego. Otwarłszy wierzchnie płyty wiórowe, bez trudu umieściłyśmy szczątki garderoby Julity na samym spodzie domków i z powrotem ułożyłyśmy warstwy ocieplające. Po czym zmieniłyśmy konfigurację, umieszczając żakiecik na wierzchu, pod spodem, bowiem zbyt długo mógłby pozostawać w dobrym stanie. Zastanowiwszy się nieco, wróciłyśmy do wersji pierwotnej w obawie, że jednak koty górną warstwę wyciągną na zewnątrz. Po krótkiej naradzie uznałyśmy, że może najlepiej będzie to wszystko ze sobą wymieszać, dokładając coś kolorowego z mojej garderoby i przypomniałam sobie, że kiedyś posiadałam czerwony wełniany sweter.

– Czy wyście zupełnie zwariowały? – odezwał się znienacka Witek, stojący w tarasowych drzwiach. – Cały dom otwarty, przyglądam się wam już pół godziny i widzę, co robicie. Dopiero w połowie przyglądania poznałem Julitę, ale i tak mam wrażenie, że nie jesteście normalne.

– Nie poznałeś mnie? – ucieszyła się Julita. – Naprawdę?

– Nie pół godziny, tylko najwyżej pięć minut – poprawiła surowo Małgosia. – Co tak wcześnie przyjechałeś?

– Tak mi wyszło z klientem…

– To poradź, jak będzie lepiej – zażądałam. – Pójdę poszukać tego swetra, a ty tu rozważ sprawę, bo nie wiemy, jak zrobić.

Bez wyjaśnień wiedziałam, że Witek przyjechał po Małgosię, której samochodu prawdopodobnie używała chwilowo Marta, jeżdżąca do swojego konia. Ściśle biorąc, do licznych koni, pogubiłam się już w jej obowiązkach koniarskich, treningach, konkursach, nagrodach i Bóg wie, czym jeszcze, miała na tym tle większego szmergla, niż ja kiedykolwiek, a jej podopieczne zwierzątka rozrzucone były w dużym promieniu. Niekiedy musiała je wizytować w pośpiechu, dojazdu żadnego nie miała i nie pozostawało nic innego, jak tylko pożyczać samochód matki, prowadzącej tryb życia znacznie mniej ruchliwy.

Czerwony sweter znalazłam ku własnemu zdziwieniu. Nigdy go nie lubiłam, bo był za krótki, i ucieszyła mnie myśl, że wreszcie się go racjonalnie pozbędę. Może i dobrze, że nie oddałam go kotom wcześniej, nie sprułam i nie wyrzuciłam do śmieci, teraz właśnie się przyda.

– To i sweter musicie pociąć – zawyrokował Witek. – Inaczej będzie głupio.

– Chwalić Boga, nadkąsiły go mole – oceniłam z ulgą, rozpościerając czerwoną dzianinę. – Nie będzie nam szkoda bez względu na moje uczucia. Na pól połowa na górze, połowa na dole, która tam ma nożyczki? Ciachać!

Kocie domki zostały ustawione jak należy, czerwień wymieszana. Małgosia przestała wreszcie warczeć odkurzaczem i mogliśmy spokojnie usiąść przy salonowym stole.

– Ze wszystkiego wynika, że jeszcze mnie nie dopadli – powiedziała Julita z lekką ulgą i zarazem jakby z pretensją. – Myślicie, żeby włączyć komórkę?

– A do tej pory masz wyłączoną?

– Wyłączoną.

– To już chyba nie musisz? Włącz.

– Zaraz. Zastanów się najpierw, dlaczego – poradziłam ostrzegawczo. – Gdyby cię ktoś spytał, dlaczego, generalnie operując komórką, tak długo miałaś wyłączoną, co odpowiesz?

Julita patrzyła na mnie, stropiona nieco i pełna wahania.

– Ona prowadzi, on też – powiedziała Małgosia. -Ale ja nie i ty nie. Możemy chyba napić się wina, bo widzę, że masz otwarte?

– Witek…

– Dobra, już wam nalewam…

Julita przez ten czas zdążyła się zastanowić.

– Zwyczajnie, zapomniałam o niej. Wyłączyłam już wczoraj wieczorem… To akurat jest prawda… bo chciałam skończyć korektę, a potem zapomniałam włączyć.

– A gdzie byłaś dzisiaj? Bo jeśli powiesz, że u kosmetyczki, dopadną twojej przemiany i przemalują cię z powrotem. Dusza mi mówi, że on, ten gliniarz, uczepi się pana Ryszarda i ciebie, jakaś gangrena zauważyła numer samochodu, nie wiem, kto, musimy się upierać przy pomyłce i żadnych potknięć więcej. Tak, jak teraz wyglądasz, to z pewnością nie ty, alg bez ujawnienia fryzjera i kosmetyczki!

– Najpierw w domu – powiedziała żałośnie Julita, – A potem… No właśnie, u fryzjera…

Przez bardzo długą chwilę nikt z nas nic nie mówił, Najbystrzejsza okazała się Małgosia.

– W kościele. Ty wierząca jesteś i do kościoła chodzisz. I nikt cię nie musiał widzieć, nie po to się chodzi do kościoła w dni powszednie, żeby ludzi oglądać, każdy idzie dla siebie. I nikt w kościele komórki nie włącza. Nie wiem, w jakim kościele bywasz, ale to już możesz sama wymyślić.

– Przy cmentarzu – podsunęłam szybko. – Cmentarz też niezły.

– A to nie będzie świętokradztwo? – zaniepokoiła się Julita.

– No nie, to przechodzi ludzkie pojęcie – stwierdził Witek, energicznie podniósł się z fotela i ruszył do podręcznej lodówki. – Mam gdzieś resztę dnia pracy, Grzesiek po nas przyjedzie, samochód niech tu u ciebie postoi, zabiorę go wieczorem albo jutro rano – wyciągnął butelkę whisky i sięgnął po szklaneczkę. – Nie jestem historykiem i nie moja dziedzina, ale coś tam pamiętam, że kościół to zawsze był azyl. Nie?

Znaczy, kościół ratował niewinnych ludzi w podbramkowych sytuacjach i po to między innymi był. To gdzie tu świętokradztwo?

– Zabiłaś pana Mirka? – spytałam równocześnie zimnym głosem.

– No wiesz…!

– To niby, kto ma cię ratować, jak nie Pan Bóg?

Julita zawahała się wyraźniej, parking przed moim domem uznała za wystarczający na dwa samochody i żałośnie poprosiła o wino, Grzesiek mógł odwieś także i był to kumpel Witka. Witek otworzył drugą butelkę – Po intensywnej naradzie wybraliśmy Bródno, kościół i cmentarz, mogłam ją przecież poprosić, żeby zapaliła świeczkę na grobie moich przodków, grób ulokowany był tak, że z każdej strony było do niego daleko i stara gropa mogła mieć kłopoty z dojściem, a świeczkę należało zapalić. Zaraz, dlaczego…?

Jeśli już tworzyłam legendę, musiała być przyzwoita i wiarygodna.

– Zaraz, co w ogóle teraz jest…? Wrzesień! Koniec września. No to wypada rocznica przyjścia mojego dziadka z powstania, za cholerę nie pamiętam, kiedy dotarł do rodziny naprawdę, ale dlaczego nie dziś powiedzmy, że wyruszył zaraz potem, jak się szpital na niego zawalił, wydostał się z Warszawy, długo to trwało, szedł powoli, chory był, dwudziestego szóstego września doszedł. No i poprosiłam cię, żebyś znicz zapaliła, jestem pewna, że dziadek mi przebaczy, może tak być?

– Niezłe – pochwaliła Małgosia. – I nikt na nią nie zwrócił uwagi, bo niby, dlaczego miał zwracać?

– Powinnam może przynajmniej wiedzieć, gdzie jest ten twój grób? – zauważyła Julita niespokojnie.

– W samym środku cmentarza, gdzieś mam adres. Dwa kilometry od wszystkich bram, jak w banku. Sprawdziłam.

– I na cmentarzu też nikt specjalnie nie włącza komórki – przypomniał Witek optymistycznie.

Przez chwilę uzgadnialiśmy szczegóły, a mój kryminalistyczny umysł odwalał swoją robotę. Radośnie podsunął nowy pomysł.

– Zaraz, czekajcie. A dlaczego nie u Lewkowskich?

Ania Lewkowska była drugą połową mojego wydawnictwa, jej mąż zaś pełnił obowiązki mojego plenipotenta i menedżera. Czy nie powinno się ich włączyć do zapewnienia Julicie alibi? Niemożliwe, żeby zaprotestowali!

Wyglądało na to, że zaczynamy się stawać instytucją zbrodniczą…

– Czy my w ogóle nie przesadzamy? – spytał Witek ostrożnie, z lubością ustawiając na stole butelkę whisky i lód w małej kompotierce. – Przecież, na dobrą sprawę, nie mamy z tym całym cholernym ogrodnikiem nic wspólnego. Dlaczego właściwie nie powiemy im prawdy?

– Bo nikt w nią nie uwierzy – poinformowała go sucho Małgosia. – Był tam Gwiazdowski? Był. Była Julita? Była. Spieprzył ciotce ogród? Spieprzył. Mówiłeś ty sam, że należy mu mordę zbić i łeb ukręcić? Mówiłeś. To, kto go wykosił? Ktoś z nas, nie?

– O rany boskie…

Pan Tadeusz Lewkowski nie miał lepszego pomysłu niż akurat w tym momencie na własną zgubę do mnie zadzwonić.

– Panie Tadeuszu, gdzie była dziś od rana pani Ania? – spytałam ostro, nie słuchając kompletnie tego, co usiłował do mnie powiedzieć. – W domu może?

– W zasadzie w domu, ale ja muszę pani przedstawić…

– Przedstawienia mnie na razie nie interesują. A gdzie jest teraz?

– No, w domu jest. Czy pani sobie życzy…

– Nie wiem. Chyba życzę. Hej, co o tym myślicie? To nie do pana…

– No może…? – ożywiła się Julita. – Chyba Lewkowskim można powiedzieć prawdę? Może Ania mogłaby tu przyjechać?

– Czy pani Ania mogłaby tu natychmiast przyjechać? – spytałam w sposób, wykluczający wszelkie inne tematy i nawet zdążyła we mnie błysnąć wdzięczność dla moich przodkiń za okropny charakter. – Ale już, nóż na gardle, obiad, dziecko i resztę świata może pan wykończyć sam. O ile wiem, ma pan dwie ręce. I głowę.

– Tak, oczywiście. Aniu…? Ale ja muszę pani przedstawić…

– Najpierw pani Ania. Potem może pan przedstawiać, co pan chce.

– Aniu…! – krzyknął strasznie pan Tadeusz.

Z pogmatwanych dźwięków wywnioskowałam, że Lewkowscy się przestraszyli, być może spłoszeni moim nagłym pomieszaniem zmysłów, i Ania już do mnie jedzie. Wyliczyłam ją na sześć minut i uspokajająco pomachałam ręką do towarzystwa przy salonowym stole.

17
{"b":"88763","o":1}