Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Obskoczył, zatem troje złapanych, z czego dwie sztuki, Małgorzatę i Witolda Głowackich, załatwił osobiście, odnalazłszy ich na mieście, na lotnisko wysłał sierżanta i wszyscy powiedzieli to samo. Razem spędzili wieczór, czekali na wracającą z urlopu Chmielewską, doczekali się, jedli sery, zaczęli się rozstawać po dwudziestej pierwszej. Nikt się nigdzie nie oddalał, Gwiazdowski też siedział i też próbował serów. Prawdę mówiąc, Wólnicki sam już nie wiedział, w co najpierw ręce włożyć, poszedł, zatem na żywioł, Usiadł, można powiedzieć, na papierach. Notes denata, kalendarz denata, cały stos rachunków i korespondencji miał na swoim biurku, zarazem miał też pod ręką fotografa, który już trzeci raz natrętnie pytał, po co jest mu potrzebny i jak długo ma czekać. Zważywszy, iż papiery nie odzywały się ani jednym słowem i nie ponaglały go wcale, zdecydował się na fotografa, sam jeszcze niepewny, czego od niego chce.

– Tego Sobiesława Krzewca mówisz, że znasz? – zaczął z wahaniem.

– Osobiście nie znam – zaprzeczył natychmiast fotograf. – Raz go widziałem na wernisażu ze dwa lata temu, ale nic więcej. A co?

– Nic. Mówisz, że o nim słyszałeś?

– Pewnie, że słyszałem. Widziałem jego prace. Świetny facet, wolny strzelec, dla najlepszych pism pracuje. I dla wydawnictw. Pejzaże robi, przyrodę, zwierzęta, rośliny, człowieku, zbliżenia mu takie wychodzą, że mózg staje. Sprzęt sprzętem, ale rękę i oko trzeba mieć. Talent!

– A tak prywatnie, to coś o nim wiesz?

Fotograf się nawet nie zdziwił, pracował w policji

i nic go zaskoczyć nie mogło. Zwalił z ramienia jakieś potężne ustrojstwo i usiadł z boku biurka.

– Osobiście badziewie. Może jakieś plotki, ale byle, jakie i nieszkodliwe.

– Powtórz plotki. To brat denata, więc sam rozumiesz. Gdzie go można znaleźć, na przykład?

– Tam, gdzie jest. Słuchaj, jeśli na rozkładówce jest to zdjęcie roślinki śródziemnomorskiej, kwiatka znaczy, te tam słupki, pręciki…

– Proszę…?

– …a w dodatku akurat stwór się tym pożywia, tym, no, nektarem, taki, że jakby ci się przyśnił w powiększeniu, z łóżka byś z krzykiem uciekł, to gdzie on musiał być? Nad Morzem Śródziemnym, nie? To kto go wie, co robi teraz?

– Ale czasem chyba sypia? Żre…?

– Żreć może wszędzie.

– Mieszka! Myje się! Sprzęt trzyma! Portki i gacie! I buty! Musi mieć jakąś metę! Wywołuje, robi odbitki, komputer gdzieś trzyma, jeśli na laptopie obrabia, musi mieć drukarkę! A powiększenia? Wozi ten cały nabój ze sobą po świecie? Ma chyba jakiś adres, chociażby dla banku, dla zleceniodawców, ludzie się z nim kontaktują! Rodzona siostra może nie wiedzieć, gdzie go znaleźć, ale fachowcy potrafią!

Fotograf nieco się zakłopotał.

– No jasne, że potrafią i jakąś metę ma, ale ja w to akurat nigdy nie wnikałem, Tyle, co z gadania wynikło, wiesz, zazdroszczą mu niektórzy, a zazdrość to duża rzecz. Najwięcej może wiedzieć National Geographic i takie czasopismo… czekaj, o cholera, nie pamiętam nazwy, dla botanicznych celów naukowych, leczniczych, ciągle dla nich robi…

– Nasze?

– Nie, niemieckie. Poza tym… Nic specjalnego o nim się nie gada, żony nie ma, nie dziwkarz, ale nie pedał, pornografii nie robi, portretów też nie, wielkie gwiazdy, modelki, gówno go obchodzą, maniak szczegółów. Właśnie zbliżeń. Szmal mu leci, średnio chciwy, do konkursów się nie pcha, reklamy sobie nie robi, no, nie musi, jakoś tam żyje po swoje. mu, zaklopsowany w zawodzie, artysta. Zero sensacji, sam widzisz.

Wólnickiemu było mało. Nie wyrzekł się jeszcze pierwszej wersji, połowa spadku po bracie mogłaby się artyście przydać, siostra łgała, zadźgała Mirosława dla korzyści materialnych. Może jednak, mimo wszystko, temu Sobiesławowi zastrzyk finansowy akurat jest potrzebny?

– Jak go znaleźć, cholera…?

– Ja bym poleciał przez National Geographic -poradził fotograf. – Od lat ma z nimi najwięcej do czynienia. Muszą mieć namiar na niego, jakieś plany wydawnicze, zdjęcie potrzebne, te roślinki cholerne…

Na Wólnickiego spadło skojarzenie.

– Zaraz, roślinki… A brat ogrodnik… No dobra, cześć, nie czepiam się więcej. Jakby ci się coś przypomniało, przyleć albo dzwoń i powiedz.

Przekonany, że gdzieś tu umyka mu jakieś sedno rzeczy, gorączkowo rzucił się na dokumenty.

Powychodziły mu z tych dokumentów niepojęte dziwolągi. Wśród rachunków panował przerażający śmietnik, ciężko było z nich cokolwiek zrozumieć. Niektóre były nie dość, że niekompletne, to jeszcze jakby podwójne, niby wystawiane dla tego samego odbiorcy i dotyczące tych samych produktów, ale z różnymi cenami, w dodatku pokreślone to było, poprzerabiane, bardziej przypominało chaotyczne notatki własne dla pamięci niż dokumenty finansowe, na domiar złego wymieszane dokładnie z zamówieniami, też w śmietnikowej postaci, istny groch z kapustą. Jakiś Majda zamawiał sobie coś, co nazywało się forsycja, przy owej forsycji znajdowała się cena, sześć pięćdziesiąt, na rachunku dla Majdy owszem, widniała taka pozycja, forsycja, ale cena wynosiła sześćdziesiąt osiem złotych. Ki diabeł?

Wólnicki nie znał się zbyt dobrze na przyrodzie żywej, rozumiał jednak, iż owa forsycja jest zapewne jakąś rośliną. Wiedział, że rośliny rosną i, być może, proporcjonalnie do rozmiarów drożeją. Pomiędzy zamówieniem a dostarczeniem towaru owa forsycja urosła tak, że zdrożała przeszło dziesięciokrotnie? Bo gdyby, na przykład, Majda chciał tego czegoś, czymkolwiek by to było, dziesięć sztuk, powinien zapłacić sześćdziesiąt pięć złotych, a nie sześćdziesiąt osiem, zatem co, zamówił sobie dziesięć i pół rośliny? Czy coś podobnego w ogóle jest możliwe?

Bystrym wzrokiem komisarz wyłowił daty ukryte w gąszczu bazgrołów, zaraz, jedna – chyba spotkanie z tym Majda albo złożenie zamówienia, bo i godzina na tym widnieje, i różne botaniczne nazwy, wśród nich zaś grubo podkreślona forsycja, druga – sporządzenie rachunku, jedno od drugiego odległe zaledwie o sześć dni, co na litość boską rośnie w takim tempie? Dżungla po deszczu? Grzyby… o, grzyby! Ale ta forsycja chyba nie jest grzybem…?

Mnóstwo zapisków świadczyło, że klient dostał swoje i zapłacił, co komisarz wywnioskował z czerwonego zygzaka, uzupełnionego literką „Z", bo żadnej pieczątki „ZAPŁACONO" oczywiście nigdzie nie było. W dodatku…

Najmniejszy bałagan panował w zleceniach. Krze-wiec miał firmę ogrodniczą, zrozumiałe było, że firma zatrudnia dorywczo projektantów zieleni, drogowców, hydraulików, ludzie urządzają sobie duże °grody z alejkami, basenikami, altankami, murkami kamiennymi, z automatycznym podlewaniem i w ogóle, z czym popadnie, potrzebni do tego fachowcy nie na stałe, a tylko od czasu do czasu. Zrozumiałe, zgadza się, podwykonawcy. Ale transport…?

Wynajmowana ciężarówka. Wynajmowana furgonetka. Wywrotka. Picap. Platforma. Rany boskie, cały park samochodowy! Firma ogrodnicza, która nie posiada żadnego własnego transportu i wszystko wy. najmuje? Dziwne.

I jeszcze dziwniejsze. Mirosław Krzewiec nie posiadał także żadnej własnej plantacji roślin, szkółki ogrodniczej, hodowli tego zielska, cieplarni, w ogóle niczego. Skąd, zatem brał te rzeczy? Musiał je zapewne kupować od producentów, bo nie kradł chyba…?

Jeśli kupował, to i płacił. A otóż nic z tych rzeczy, nie płacił prawie wcale. Z rachunków w odwrotną stronę, Krzewiec płacił, a nie jemu płacono, komisarz znalazł zaledwie kilka, jedną brzozę płaczącą, trzy złotokapy, jedenaście kłączy peonii, czterdzieści sadzonek ligustru i bukszpanu, dwa pigwowce oraz jeden czerwony dąb. Tyle denat nabył od producentów. Klientom sprzedał natomiast, co najmniej sto razy więcej.

Odór jakiegoś tajemniczego kantu buchał z tej całej makulatury. Pełen niesprecyzowanych podejrzeń Wólnicki postanowił zasadzić do niej podkomisarz Kasię Sążnicką, wielbicielkę i znawczynię kwiatów, oddelegowaną aktualnie do papierkowej roboty z racji zaawansowanej ciąży. Trudno było wymagać od Kasi, żeby w swoim stanie ganiała złoczyńców ze spluwą w garści, wszyscy, zatem ochoczo korzystali z niej jak z sekretarki, pomocy naukowej, archiwistki, księgowej i komputera. Bystra i żywa, acz nieco ociężała fizycznie Kasia dawała radę wszelkim zadaniom, godząc się chwilowo na ten rodzaj zajęcia. Dla siebie komisarz spisał tylko wszystkie nazwiska, adresy i telefony, jakie znalazł w dotyczącym pracy zawodowej, papierowym chłamie denata.

Znacznie bardziej zrozumiałe dla niego okazały się notatki prywatne.

– Kurzy flak, Casanovą! – wyrwało mu się z ust z lekką zawiścią i zgorszeniem, kiedy akurat wszedł zaprzyjaźniony wywiadowca – Niech mnie świnia powącha, don Juan, podrywacz, dziwkarz stulecia! Burdel prowadził, a nie żadne forsycje!

– Teraz to się nazywa agencja towarzyska – zauważył życzliwie wywiadowca. – A co znalazłeś, klientów czy personel? Personel może być przyjemny.

– A za klienta robił sam jeden. To jest niemożliwa rzecz, tysiąc bab obskoczył! Przesadzam, czekaj, dokładnie… Sto dwanaście! Bo faceci to chyba raczej odbiorcy, dostawcy, pracownicy i tak dalej. Baby trzeba sprawdzić w pierwszej kolejności, chłopak był atrakcyjny, któraś przyleciała i w nerwach zadźgała niewiernego amanta. Ogrodnik cholerny, z kwiatka na kwiatek.

– No, a co innego ma robić ogrodnik? – westchnął wywiadowca filozoficznie i zaciekawił się szczegółami. – A jak go właściwie zadźgała? Niech wiem, kogo mam szukać, Horpyny czy motylka.

Wólnicki również westchnął i sięgnął po opinię patologa, którą mu dostarczono wyjątkowo szybko wyłącznie dzięki temu, że pewna nietypowość narzędzi zbrodni zainteresowała medycynę. Denat poszedł na stół w pierwszej kolejności.

– Nie uwierzysz. Najpierw dostał w łeb doniczką, a potem został czterokrotnie dziabnięty sekatorem.

Jeden cios prosto w tętnicę szyjną, wykrwawił się w parę minut. Ale już i ta doniczka nieźle mu dogodziła.

– Znaczy, poniósł ogrodniczą śmierć. Czym kto wojuje…

– Nie wygłupiaj się. Czekaj, zaraz, dziwnie dostał.

Obaj pochylili się nad zdjęciami, wywiadowca zaglądał Wólnickiemu przez ramię.

– To ten sekator? Rzeczywiście dziwny. Rozleciał się od samego dziabania? To solidny przyrząd, gałęzie tnie, a na człowieku się zdemolował?

15
{"b":"88763","o":1}