– No więc dobrze, kobieta – podjęłam niecierpliwie – chciałaby pozostać przy własnych cechach, o ile je posiada. Własnych upodobaniach, własnej pracy, własnych planach życiowych, własnym charakterze i tak dalej, bez konieczności udeptywania samej siebie dla faceta. Kochać faceta z wzajemnością i pozostać sobą. Nie wszystkie są takie, ale ona owszem. Jeśli ci to pomoże, to ja też. I ona się panicznie boi, że będziesz chciał ją przerabiać na swoje kopyto…
– Jak Dominik? – Dominika wyrzuć z pamięci. Odczep się od Dominika. Każdy ma prawo do chwilowego błędu życiowego, ty co, tobie się pomyłka nie przytrafiła? Dominik się nie liczy, ale owszem, mógł umocnić ten lęk. Od razu ci zresztą powiem, że ona nawet o tym nie wie, to ja jestem taka upiornie mądra, bo mam doświadczenie i patrzę z boku.
A powiedzmy sobie szczerze, nie każdy i nie wszystko zniesie.
– Ja nie mam nic przeciwko jej szmerglom! – zaprotestował Bartek energicznie.
– Niech sobie gra w kasynie, ile jej się podoba! Na wyścigach też. Sam z przyjemnością zagram czasem w pokera albo w brydża! Ale tu ma pracę, a tu hazard, nie widzę miejsca dla siebie pomiędzy jednym a drugim! Od czasu do czasu chciałbym się poczuć ważniejszy od czegokolwiek, nie mówię ciągle, ale czasem, w końcu nie zawsze nam się zbiega, zajęci bywamy na zmianę, może ona by też mogła… No, nie wiem co, jakoś się przystosować…? Bardzo dobrze wiedziałam, w czym leży sedno rzeczy. Z szalonym wysiłkiem spróbowałam przypomnieć sobie siebie, kiedy byłam w wieku Martusi. Też chciałam mieć dzieci… nic podobnego, już je miałam. Ale ten ukochany facet… Aż mi ścierpła skóra na plecach, kiedy zamajaczyło mi nagle wspomnienie, dla niego straciłam wystrzałowe Derby na wyścigach…
– Otóż to – powiedziałam stanowczo, nie wyjawiając genezy poglądu. – Tak normalnie to owszem, masz rację, ona cię chce. Rzetelnie. Boi się. Też rzetelnie. Są takie chwile… takie nastroje… takie okoliczności… kiedy namiętność trzeba uszanować i jedna osoba dzięki temu drugą osobę kocha podwójnie. Poczwórnie. Stokrotnie! Weź chociażby wędkarza, szalu dostał z tymi cholernymi rybami, żonę i dzieci zostawił w środku, na przykład, przeprowadzki, złapał co czy nic, bez znaczenia, ona nie ma pretensji, nie przestał jej przez to kochać, a wręcz przeciwnie, zaczął wielbić jak bóstwo. Z drugiej strony, skoro już musi na te ryby, niechby jej chociaż wynalazł jakiego silnego do noszenia…
– Nie chodzę na ryby – powiedział Bartek ponuro.
– Ale może potrafisz takiego zrozumieć? A w ogóle jest to kwestia organizacji, a jeżeli dla siebie wzajemnie ma się więcej czasu, a ogólnie toleruje się namiętności nieszkodliwe, a zasadniczo wzajemnie siebie się chce…
– Wcale nie wiem, czy ona mnie chce.
– Głupi jesteś! – wrzasnęłam okropnie, w pełni świadoma własnych poglądów, żaden chłop nie jest wart rezygnacji z namiętności życiowych, ale tego mu przecież nie powiem i broń Boże, nie przypiszę czegoś podobnego Martusi, więc co właściwie mam z nim zrobić… – Ona chce mieć dzieci! Z tobą!!! Bartek jakoś drgnął gwałtownie.
– Dużo…? – Co dużo? – Tych dzieci.
Ochłonęłam i znów się zakłopotałam. Przesadziłam może…?
– Ja uważam, że dwoje to minimum. Ona może uważać inaczej. Ale zwracam ci uwagę, jeśli jej powiesz, że ja ci to powiedziałam, będę musiała cię zabić. Ją chyba też, bo stanie się ostatnim świadkiem mojej nielojalności. A i tak do końca życia nie opuszczą mnie wyrzuty sumienia.
Bartek milczał i widać było, jak w środku lęgnie mu się coś interesującego.
– Jesteś pewna? – Czego? – Tych dzieci.
Ryzyk-fizyk…
– Jestem. Bo co? Nie lubisz dzieci? – Nie, nic. Lubię. Podtrzymałaś mnie na duchu…
Zaterkotał domofon, nasza pogawędka od serca skończyła się definitywnie.
Jako pierwszy zdążył mój plenipotent, którego pogoniłam informacją, że zaraz tu się zacznie większe piekło, okazało się, że właśnie z Bartkiem należało uzgodnić jakieś prawa autorskie do rysunków, zgodziłam się na wszystko, bo i tak się na tym nie znałam, w ostatniej chwili podpisaliśmy brudnopis umowy, po czym znów zaterkotało.
Martusia w drzwiach padła mi na szyję.
– Pisz! Pisz natychmiast! Mamy podpisany kosztorys! Wrednego Zbinia autentycznie diabli wzięli! Zrezygnował ze stanowiska! Zaakceptowane! Robimy! Robimy! Gdzie masz tego szampana…?!!! Mój plenipotent do sprawy był przygotowany. Nie zamierzałam się wtrącać w kwestie, powiedzmy, urzędowe, z osób towarzyszących Martusi, jedna miała blisko dwa metry wzrostu, kazałam osobie wyjąć z sza. i kieliszki, bo sama musiałabym włazić na schodki. Butelkę wetknęłam w ręce Bartkowi, po krótkim namyśle wetknęłam mu i drugą. Powolutku zaczynało mi być wszystko jedno, do mnie należała treść serialu, a nie okoliczności towarzyszące.
Upić w Polsce siedem osób trzema butelkami szampana jest rzeczą zwyczajnie niemożliwą, wszyscy byli trzeźwi jak świnie i w pełni potwierdzili szał szczęścia Martusi.
Wstępna umowa ze mną nie została wprawdzie podpisana, ale pojawiła się szansa na realizację naszych zamierzeń, teraz już naprawdę tylko nakręcić pierwsze trzy odcinki…
Rzuciłam okiem na Bartka, trochę wydał mi się blady, bo pierwsze trzy odcinki dawno miałyśmy napisane, scenografia niezbędna była już. Natychmiast. Udało mi się pomyśleć, że Martusi na kasyno zostanie cały wolny czas…
Jednak, mimo wszystko, Słodki Kocio chyba się przydał…?
* * *
– Słuchaj, co się dzieje? – spytała Martusia bardzo nerwowo zaraz nazajutrz przez telefon. – Z Bartkiem nie mogę się dogadać, on wziął jakieś zlecenie, mówi, że ty wszystko wiesz, co to ma znaczyć? – Ma znaczyć, że ja wszystko wiem. Ponadto porządkuję jedenasty odcinek, więc tak czy inaczej musisz tu przyjechać. Proszę bardzo, wszystko ci powiem.
– To ja teraz nie mogę, mam nagranie, będę wolna dopiero o czwartej.
– Mnie nie szkodzi, możesz być o czwartej.
– Piwo masz, czy kupić? – Mam, ale dokupić trochę możesz…
Przyjechała punktualnie, w chwili kiedy jeszcze nie byłam pewna, jak jej zaprezentować swoją przyjacielską działalność. Ukryć treść pogawędki z Bartkiem czy też przeciwnie, wyeksponować. Ma być na mnie czy na niego? Z dwojga złego może lepiej na mnie, bo on by może wypadł jakoś gorzej w jej oczach…? A może lepiej…?
Zgłupiałam trochę i opadły mnie lekkie wyrzuty sumienia.
– Wepchnij ciepłe, wyjmij zimne – powiedziałam do Martusi, kucającej przed lodówką. – Zimne jest tam niżej.
– Dwa mam też zimne. To te wepchnę wyżej. Masz szklanki…? No to mów! O co tu chodzi? – O sos chrzanowy z parówek – westchnęłam, siadając przy stole.
– O co…?! – Sos chrzanowy. Jest to źródło obecnego, chwilowego konfliktu.
– Joanna, Jezus Mario…! Komu tu coś zaszkodziło…?! – Nic nikomu. To znaczy owszem, sos Bartkowi. Nakapało mu się nim na spodnie.
Martusia przez chwilę po odrobinie popijała piwo, najwidoczniej usiłując ochłonąć i zrozumieć moje niezwykłe słowa. Odstawiła szklankę.
– Nie. Sama w sobie tego w żaden sposób nie rozwikłam. Musisz mi powiedzieć porządnie. Co mają spodnie i sos chrzanowy sprzed paru tygodni do jego dziwnego stanu obecnie? Przecież nie rzucałam w niego parówkami! Nie, co ja mówię, nawet gdyby… Zgubił te spodnie?!!! – Nie, ale chyba jednak zagrały główną rolę…
Zmobilizowałam się i opisałam jej kolejne przeżycia Bartka. O próbie kradzieży samochodu Martusia wiedziała, więc dość łatwo pojęła całą resztę opowieści. Słuchała w milczeniu, kiwając potakująco głową.
Zbliżyłam się do końca, starannie ominąwszy kwestię dzieci.
– I on teraz boi się przyznać ci się do tego zlecenia, żebyś sobie nie pomyślała, że cię lekceważy i cokolwiek innego uważa za ważniejsze…
– Naprawdę ma mnie za taką idiotkę? – przerwała mi z niedowierzaniem.
– No, między nami mówiąc, postarałaś się nieźle…
– No wiesz…! -… ale nie, za idiotkę nie. Tylko możesz być nieco drażliwa. I on cię utenteguje…
– Co on mnie…?!!! – Oj, nie bądź taka drobiazgowa! Ogólnie, no, urazi, rozdrażni, zrazi do siebie, potraktuje drugorzędnie, to znaczy on cię nie potraktuje, tylko ty możesz tak to odczuć, wziąć go za nieodpowiedzialnego kretyna…
– A, rozumiem! To to wszystko razem nazywa się utentegować? – A dlaczego nie? Przynajmniej w skrócie, mniej gadania.
– To znaczy on się boi, że ja pomyślę, że on mnie utenteguje? – Coś w tym rodzaju.
– I nie boi się, że ja go utenteguję? – O to powinnaś się bać ty. Ale nie musisz. Ja akurat wiem na pewno, że mu na tobie zależy niebotycznie…
– Skąd to wiesz? Powiedział ci? – Powiedział, ale nie musiał. Sama widzę. I teraz się gryzie, że pomyślisz, że mu brakuje entuzjazmu do scenografii dla ciebie…
– A może byście tak obydwoje przestali myśleć, co ja myślę? Może ja bym mogła myśleć sama? A może ja nawet potrafię powiedzieć, co myślę? – Potrafisz, owszem, dlaczego nie? – rzekłam niemiłosiernie. – Najlepiej ci to wychodzi, kiedy głupio myślisz…
– Joanna, zabiję cię! Zabiję was oboje! Nie, nie teraz, później, po serialu…
– Po serialu, bardzo dobrze. Więc on teraz będzie zajęty dwadzieścia pięć godzin na dobę, z własnej winy, i sam nie wie, jak ci to powiedzieć, ponieważ bardzo dobrze zgaduje… on nie głupi, naprawdę bardzo dobrze… że ci powie w idiotyczny sposób, jak bywa zawsze, kiedy komuś na czymś cholernie zależy. A on ma w sobie teraz wszystko razem: poczucie winy, że się wrąbał, uczucia do ciebie, którym to wrąbanie przeczy, niepewność w kwestii twoich uczuć, którym się naraził, robotę dla ciebie, której sam nastawiał przeszkód i coś tam jeszcze, nie chce mi się wszystkiego wymieniać. I jak ci się zdaje, czy istnieje na świecie normalny mężczyzna, który by potrafił wyjaśnić kobiecie takie subtelności?! – Nie – odparła Martusia bez namysłu. – Stanowczo nie! Gdyby potrafił, musiałby być nienormalny. Tu masz rację.
Pozastanawiała się jeszcze trochę, otworzyła drugą puszkę piwa nie wiadomo po co, bo każda z nas miała jeszcze po pół szklanki z pierwszej, spróbowała to piwo gdzieś wlać, ale zrezygnowała, stwierdziwszy brak miejsca, wreszcie potrząsnęła głową jak koń, który spędza z siebie muchy.