– Chyba musiałaś upaść na głowę, żeby się go pozbywać…
– Z punktu widzenia pracy twórczej i wiedzy ogólnej, z pewnością. Ale teraz i tak byłby już na emeryturze. Czekaj, myślmy racjonalnie. Anita w życiu nie powie, jak się obecnie nazywa jej pierwszy mąż, o ile to w ogóle wie, co nie jest pewne. Nie lubi go, co do tego nie mam wątpliwości, inaczej by nic nie powiedziała. Tak między nami mówiąc, mnie on się nie podobał.
Martusia zainteresowała się natychmiast.
– Jak ci się nie podobał? Dlaczego? – Tę mordę miał jakąś krzywą, a nos się kłócił z asymetrią. Gdybym znalazła się z nim na bezludnej wyspie, długo ta wyspa musiałaby na zaludnienie poczekać…
– I co? – I nic. Na bezludną wyspę diabli nas, na szczęście, nie zanieśli. Wracając do współczesności, niewiele się zmieniło, tyle że teraz rządzi forsa, a nie układy. Układy w malutkim stopniu i też z forsą związane. Kim jest obecnie Jasio Szczepiński, pojęcia nie mam i nic mnie to nie obchodzi, dochodzenie w kwestii dwóch trupów w Marriotcie, jak sama słyszałaś, zostanie umorzone, ponieważ prokuratura nie uzna dowodów…
– Jak to?!
Zdenerwowałam się.
– Martusia, to nie policja jest taka strasznie głupia, że żadnego przestępcy nie może złapać. Oni ich mają w małym palcu. Szajki, kradnące samochody, włamywaczy, morderców rozmaitych, handlarzy narkotykami i bronią, mogą ci ich pokazać w każdej chwili. To prokuratury! Martusia patrzyła na mnie z taką zgrozą, że poczułam się zmuszona wyjaśnić jej jak sołtys krowie na miedzy.
– Pamiętasz, nie tak dawno, przemyt kradzionych samochodów do ruskich? Taki celnik, który ich łapał bezproblemowo, miał do wyboru: poderżnięte gardło, własne i całej rodziny, albo pięćdziesiąt tysięcy złotych. Co byś wybrała? Wszyscy woleli pięćdziesiąt tysięcy i trudno im się dziwić. A teraz jest to samo, z tym że mniej ordynarnie, prokurator będzie miał wypadek samochodowy, córkę jakiś łobuz poderwie, może gaz mu w domu wybuchnie, nie zgadnę wszystkiego. Albo uzna, że dowodów brakuje. Mniejsze szajki, większe szajki… Mamy aferę na wysokim szczeblu, masz pojęcia, ile to stwarza możliwości? Szczególnie, że ten tam jakiś, pozbywszy się i Słodkiego Kocia, i Lipczaka, przestraszywszy Grocholskiego, pięknie wyszedł do przodu. Chociaż, z drugiej strony, możliwe, że zadziałał trochę za ostro i zostanie ukrócony, ale to najwyżej zmieni stanowisko i wyleci z jakiegoś biznesu. I tyle.
– Mnie się to nie podoba, wiesz? – skrzywiła się Martusia po chwili z wielkim niesmakiem.
– Mnie też nie.
– No dobrze, a fałszywy Czaruś? Kto to jest? I co z nim będzie? – Nic.
– Jak to, nic…? – A co ma być? Przychodzenie z wizytą do jakiejś baby i pogawędka… nawet z dwiema babami… w najmniejszym stopniu nie jest karalna. To co chcesz, żeby z nim było? – Ale się podszył…! – A otóż to! – westchnęłam bardzo ponuro, wzruszając ramionami, bo błysnęła we mnie wielka mądrość, coś jakby taki krótki wybuszek, domagający się natychmiastowego ujścia. – Kto powiedział, że się podszył? On sobie tylko zażartował, „Gregory Peck jestem”, powiedział, a chacha. A myśmy z nim rozmawiały, bo się nam spodobał, przystojny chłopiec, więc o co biega? Rozmawiać można na tematy dowolne.
– Przecież jesteśmy pełnoletnie! Dwie sztuki świadków…! – Iiiii tam, takich świadków… We łbach nam się pokiełbasiło, bo może leciałyśmy na niego, a on nas nie chciał, więc teraz mu świnię podkładamy. Zobaczysz, jeśli go spotkasz na ulicy, on ci się nawet nie ukłoni, a jeśli udowodnisz, że z tobą rozmawiał, będzie bardzo przepraszał, jest mu strasznie przykro, ale nie ma pamięci do twarzy…
– Chyba pęknę…!!! – wrzasnęła Martusia.
Zerwała się, chwyciła dwie puszki po piwie, zgniotła je z wściekłą gwałtownością i siłą wbiła do mojego podręcznego kosza na śmieci, i tak już pełnego różnych rzeczy, głównie papierów i tekturowych opakowań. Zawahała się na środku pokoju, popędziła do kuchni, wróciła z nową puszką, w ostatniej chwili powstrzymała się, żeby nie rąbnąć nią w stół, i wreszcie padła z powrotem na kanapę z głośnym i przeciągłym pufnięciem.
– To znaczy, że popełnianie u nas zupełnie dowolnych przestępstw jest idealnie bezkarne, tak? To dlaczego my nie popełniamy?! Mój wybuszek wielkiej mądrości już się skończył po nagłym pyknięciu, więc nie umiałam jej odpowiedzieć na to pytanie rozsądnie i naukowo. Bo ja wiem, dlaczego? Z głupoty chyba…
– Popełnij jakieś – zaproponowałam. – Zabij po prostu któregoś wroga.
Posępnie unosząca szklankę do ust Martusia zastygła na moment, a potem błysnęła w jej twarzy iskra ożywienia.
– Wrednego Zbinia. Tak. Gdybym tylko znalazła okazję! Bez sekundy wahania, bez śladu wyrzutów sumienia! Ty wiesz, co to bydlę nam robi?! Nawet gdybym wiedziała, też by mnie poinformowała, bo się z niej ulewało istną kaskadą.
– Nie zdążyłam ci powiedzieć! Dziś rano, oderwałaś mnie telefonem od bluzgania na niego, wstrzymał nam podpisanie kosztorysu! Nina Terentiew wściekła, Tycio zły jak diabli i taki zmięty w sobie, dyrektor anteny z długopisem w ręku tak wyglądał, jakby mu syczało do środka, polecenie przyszło od Wrednego Zbinia, wstrzymać! Nie pytaj mnie, dlaczego! Nikt nie wie! Wszyscy mogą sobie zgadywać do upojenia! Mówiłam, że to pluskwa, gnida, wesz…!!! – To ja więcej nie piszę – powiedziałam stanowczo.
– Joanna, nie rób mi tego! Nie odrzucone, tylko wstrzymać! Nina Terentiew chyba się zacięła, ona mi pomoże się przebić! Ach, zabić go, jaka by to była przyjemność!!! Mimo groźby, iż poniecham pisania, przeleciało mi przez myśl, że to by nie było dobrze. Już mi się rysował ten wątek prywatny, Wredny Zbinio piękny, Malwina… czy któraś tam… z miłości lata za nim i śledzi, stąd wychodzą na jaw różne rzeczy… Kogo ona ma śledzić, jeśli Marta Zbinia zabije…?
– Ale mnie by zamknęli – kontynuowała Martusia po chwili grobowym głosem.
– Chyba że wymyślisz jakiś sposób, żeby na mnie podejrzenie nie padło, bo bać, to się mnie żaden prokurator nie boi. W ogóle nie znam osobiście ani jednego. A na te jakieś potworne łapówy nie mamy pieniędzy…
– Nic nie wiem o tym kretyńskim Wrednym Zbiniu, dopiero od was pierwszy raz o nim usłyszałam i nawet nie mam pojęcia, kim on w ogóle jest. I nie mów mi tego, bo to bezcelowe, ja i tak nie zapamiętam tych stanowisk służbowych i nie mam zamiaru uczyć się na starość niuansów politycznych. Najwyżej mogłabym się dowiedzieć, gdzie on mieszka i czym jeździ…
– Nie wiem, gdzie on mieszka…
– No to gdzie bywa. W interesach albo prywatnie. W jakiej knajpie żre. Do fryzjera może chodzi… nie, nie musi, fryzjer przyjdzie do niego. Jeździ na jaki urlop albo co…
Rozważanie trybu życia i poczynań Wrednego Zbinia, który obecnie stał się także i moim wrogiem, bo, ostatecznie, żyjąc z pracy, traciłam przez niego ładne parę miesięcy roboty na darmo, zajęło nam trochę czasu. Nie żeby miało to być takie bardzo produktywne, ale sama myśl o usunięciu padalca z tego świata sprawiała przyjemność.
Martusi zabrzęczała, komórka.
– Dominik – zakomunikowała krótko, wyłączywszy ją po rozmowie, w której brała nikły udział, głównie słuchając drugiej strony. – Zdołowany kompletnie. On już nie chce takiego życia z Wrednym Zbiniem nad głową, Tycia zniesie, wszystko zniesie, Wrednego Zbinia nie i samego siebie też nie. Ma nadzieję, że zaraz przyjadę i ukołyszę go na łonie.
– A gdzie on jest? – Nie wiem. Nie powiedział wyraźnie, a ja, na wszelki wypadek, wolałam go nie pytać.
Pochwaliłam przezorność. Jeszcze by się złamała i pojechała do niego, chociaż widać już było, że bardzo niechętnie. Jakoś jej ten Dominik mijał.
– Gdzie Bartek? – wyrwało mi się mimo woli.
Martusia rozjaśniła się wyraźnie.
– O, jak ty mnie rozumiesz! – westchnęła z wdzięczną czułością. – Rano pojechał do Krakowa i sam nie wie, kiedy wróci. Jutro albo za dwa dni. Myślałam, że przez ten czas zajmiemy się pracą, bo mam tylko montaż wieczorem…
– Wybij sobie z głowy – zaprotestowałam stanowczo. – Dla telewizji darmo pracować nie będę, szkoda mojego czasu. Teraz już przepadło albo umowa, albo wracam do własnego zawodu! – Ale masz nogę! – Do komputera się doczołgam. A pisać mogę, co mi się spodoba. I dzwonić mogę do wszystkich, zbierając informacje zbrodnicze, noga mi w tym nie przeszkadza.
– No dobrze, ale przecież zawsze ze scenariusza możesz zrobić książkę, jeśli nam nie pójdzie, ale ja ci mówię, że pójdzie, nawet gdybym naprawdę musiała zabić Wrednego Zbinia…! Mimo wszystko jednak dałam się namówić. Może tylko dlatego, że pojawiła się szansa zrobić z Wrednego Zbinia wyjątkowo wstrętny czarny charakter…
* * *
Moja kostka u nogi odzyskała zdrowie już po trzech dniach, chociaż tak całkowicie przestała mnie boleć dopiero po dwóch tygodniach. W tajemnicy przed Martusią przerobiłam trzy odcinki serialu, tworząc z najniższej kondygnacji budynku na Woronicza wręcz średniowieczne kazamaty, bo tak wychodziło atrakcyjniej. Przyznawać się do tego nie miałam zamiaru, nich oni sobie nie myślą, że się wygłupiam z pisaniem bez umowy.
Martusia zawiadamiała mnie głównie przez telefon o postępach w negocjacjach, a ściśle biorąc, o ich braku. Jakieś niezrozumiałe zaklopsowanie tam nastąpiło, nikt go nie umiał wyjaśnić, a nawet jeśli ktoś umiał, milczał kamiennie i udawał tępaka.
Zdaje się, że ze zdenerwowania cały swój wolny czas dzieliła pomiędzy Bartka i kasyno, z przewagą kasyna, bo Bartek wykańczał jakąś robotę w Krakowie.
Trzynastego dnia mojej kończącej się już nieruchawości zadzwoniła dość wczesnym wieczorem.
– Dobrze, że ja nie lubię słodyczy – powiedziała przyciszonym głosem i bardzo przejęta. – Tu koło bufetu jestem, tego z ciastkami, żeby mnie nie widzieli ze środka, i gdybym te rzeczy lubiła, oszalałabym z łakomstwa, bo wyglądają prześlicznie!
– Ale chyba nie po to dzwonisz, żeby mi powiedzieć, jak wyglądają? Ja wiem, że prześlicznie. Też, chwalić Boga, od nich odwykłam.
– Nie, ale słuchaj! Pamiętasz, Czaruś Piękny pytał mnie o takiego, co siedział koło mnie i poleciał, zostawiając na kredycie całą wygraną. Pamiętasz? Pamiętałam doskonale i nawet zdążyłam wyrobić sobie pogląd, że był to jeden z tych dwóch, którzy wywlekali Słodkiego Kocia po śmierci, i został wezwany telefonicznie w trybie alarmowym, przez co zaniedbał automat i zwrócił na siebie uwagę. Czas mi się nawet zgadzał.