Pozostał mi Witek. Wyszłam do holu we właściwej chwili, pojawił się po minucie i od razu uświadomiłam sobie idiotyzm tego, co robimy, i wszystkie kłopoty. Do kasyna wejść nie mógł, nie dość, że był bez krawata, to jeszcze w dżinsach, jak miałam pokazać mu palanta z nosem? Pożaru na kasecie nie oglądał. Chwycić nagle mafioza za rękę i wywlec na zewnątrz…?
Usiedliśmy przy stoliku na galeryjce i wyjawiłam cały problem.
– Rozumiem, że mam go śledzić, dowiedzieć się, gdzie mieszka, i sprawdzić, jak się nazywa – powiedział Witek, nie kryjąc zbytnio sarkazmu. – Ja mogę, tylko chciałbym wiedzieć, kiedy on stąd wyjdzie. Bo może nad ranem? – Otóż to – przyświadczyłam z troską. – A od drzwi go nie zobaczysz, przy ostatnim stole się pęta. Już jak tu przez całą minutę czekałam na ciebie, wiedziałam, że głupio robimy. Szkoda, że nie jesteś ubrany…
– Goły, mam wrażenie, też nie jestem…? – Krawat mogłabym jeszcze z kogoś zedrzeć i pożyczyć ci, ale portek nie da rady…
– A właściwie na co wam to? Co chcecie zrobić z tym facetem? Uczciwie przyznałam, że nie mam pojęcia. Gdzieś tam, w środku, kołatało mi się głębokie przekonanie, że bez względu na osiągnięcia policji, obie z Martusią niczego się nie dowiemy. Mogłyśmy właściwie sobie odpuścić, prawdziwy zbrodniarz potrzebny nam był jak dziura w moście, ale ta jakaś upiorna ciekawość śledcza nie dawała mi spokoju i w dodatku zaraziłam nią Martę. Możliwe, że i Bartka. Tylko Witek jeszcze wydawał się odporny.
– Ja się po ludziach dowiem… – zaczął pocieszająco i w tym właśnie momencie facet z nosem wyszedł z kasyna. Bez pośpiechu zaczął schodzić po schodach, pokazawszy po drodze całą twarz, en face i z profilu.
– To ten! – wysyczałam dziko. – Leć za nim…!
Witek nawet nie drgnął.
– A po co? Ja doskonale wiem, kto to jest, a za nim lecieć nie będę, bo mógłbym już nie wrócić. Niektórzy różni znają go całkiem dobrze.
– Jacy niektórzy różni? – I moi kumple, i te mafijne patafiany. Nie wszyscy, wyraźnie mówię, niektórzy.
– I kto to jest? – Kontroler. Pośrednik. Podwładny tego Kubiaka, o którym było gadanie, tego, co trzyma w ręku wierzytelności. Na trzy strony działa, z tym że z żadnym rządzeniem się nie wygłupia, wykonuje polecenia, pilnuje i bierze forsę. Możliwe, że czasem zadziała osobiście, ale to rzadko.
– Nazywa się jakoś? – Dlaczego nie? Szczepan Paścik. Mieszka sobie elegancko przy Dąbrowskiego, blisko Wołoskiej. Trzy pokoje na drugim piętrze.
– Rozśmieszyłoby mnie do szaleństwa, gdyby to było mieszkanie po wujence Marcie – powiedziałam mimo woli po chwili milczenia.
– Bo co? – Bo tam wujek, jeszcze za życia, własną ręką zrobił skrytkę, wiem gdzie, a żaden normalny ludzki umysł na nią nie trafi. Wujenka mogła ją pokazać następnemu lokatorowi, jak się przenosiła do luksusowego domu tak zwanej opieki. Już nie żyje, więc na pewno nikomu innemu nie pokaże.
– Prawdę mówiąc, mnie by też coś takiego cholernie rozśmieszyło – przyznał Witek. – Co teraz? Mimo oszołomienia rewelacjami, zaczęłam trochę myśleć.
– Czekaj, a czy on zawsze tak wygląda jak dzisiaj? Nie zmienił uczesania, nie zgolił wąsów…? – Jakich wąsów? Żadnych wąsów, żadnej brody nie miał i tak wygląda, jak wygląda.
– To znaczy, że do pożaru się przebrał. Przylepił wąsy, włożył perukę, z frontu rzeczywiście trudno go było poznać. Tylko z nosa! Taki garbek, słowo daję, rzadko się zdarza! Nie wiem, do czego nam się przyda, i nawet nie wiem, czy gliny go namierzyły. Ty myślisz, że co teraz? Witek się zastanowił i zamówił sobie kawę. Nie chciałam kawy, uparcie trwałam przy tej wodzie mineralnej z cytryną, tęsknie wyobrażając sobie dziesięć, a może nawet piętnaście deko, które ze mnie spada. Przy takich emocjach powinno się tracić kalorie, zaraz pójdę i coś zagram, może mną wstrząśnie…
Zabrzęczała moja komórka i odezwał się w niej Bartek. Źle go było słychać.
– Gdzie jesteś? – zdenerwowałam się. – Z każdego zdania słyszę tylko po pół słowa! – W drodze, wyjeżdżam właśnie ze Szczecina – powiedział wyraźniej. – Fakt, tu jest zły odbiór. Nie ma tam u ciebie Marty? Co, u diabła, robił w Szczecinie…?
– Niekoniecznie u mnie, ale owszem, jest. Blisko. Pod tym samym dachem. Oddziela mnie od niej średnio liczne towarzystwo bez znaczenia.
– Znaczy, obie jesteście w kasynie?
No i proszę, jak doskonale umiał zgadywać…!
– W kasynie, a bo co? – Nic. Z dwojga złego… Nie mów jej, że dzwoniłem…
Znów wjechał w brak odbioru i przestałam rozumieć urywane skrzeki. Poczekałam chwilę cierpliwie.
– … jutro będę – powiedział, znacznie wyraźniej niż poprzednio. – Wiem dużo rzeczy. Więc nie mów jej, sam z nią załatwię.
– A jak ona zacznie płakać? – spytałam szybko, żeby wykorzystać to jakieś miejsce, doskonałe telekomunikacyjnie.
– Nie wierzę – odparł Bartek i na tym się nasza konwersacja urwała. Miejsce widocznie zmieniło oblicze, ten kawałek trasy ze Szczecina okazał się bardzo niedobry i odporny na wynalazki.
Witek przez ten czas nie tylko dostał kawę, ale nawet zdążył się zastanowić.
– Ja się do niczego nie wtrącam – oznajmił stanowczo. – Gość, jako klient, ma prawo być znany, jeśli wzywa taksówkę, podaje nazwisko i adres. Raz czy dwa, to ja go mogę nie pamiętać, ale częściej owszem. Jak mnie kto zapyta, nie muszę ukrywać, nie zastrzegł sobie. Z donosem nie lecę, mowy nie ma, o niczym nie wiem. Bywa, że człowiek wozi wielokrotnego dusiciela i nie ma o tym pojęcia, i nie jest to żadne łgarstwo, gdyby chciał się wszystkimi interesować, zwariowałby od tego. No więc ja, to nie, ale wy możecie, tak przy okazji albo jakoś podstępnie… Skoro mówisz, że latał koło pożaru…
– Sam to możesz zobaczyć na kasecie.
– Bardzo chętnie. Ale też się nie przyznam. A pożar łączy się wam… Zaraz, bo się zgubiłem. Łączy się naprawdę czy tylko w tym waszym scenariuszu? – Z czym? – Ze zbrodniami.
Zastopowało mnie trochę, bo też się zgubiłam, szczególnie po ostatnich zmianach i poprawkach. U nas szantaż, w naturze długi… Boże drogi, coraz trudniej opierać się w tym kraju na realiach, chyba zacznę pisać bajki albo wyłącznie powieści historyczne… Chociaż nie, jeszcze mi zostają prywatne stosunki międzyludzkie, od tysiącleci takie same…
– Szczerze mówiąc, cholera go wie – wyznałam uczciwie. – Ale na rozum biorąc, powinien. No nic, coś zrobimy. Okazuje się, że miewamy doskonałe pomysły, chociażby ściągnąć cię tutaj.
– No owszem, z przyjemnością napiłem się kawy…
Martusia nie zauważyła ani wyjścia tego Szczepana z nosem, ani upływu czasu, miała szczęśliwą passę. Niecierpliwie odpędziła mnie ręką, kiedy znów popukałam ją w ramię.
Pełna doskonałego zrozumienia odczekałam długą chwilę, trzy obroty kulki, usunąwszy się nieco na ubocze, po czym dusza powiedziała mi, że to koniec. Teraz ona zacznie przegrywać. O kimś drugim wie się takie rzeczy znacznie lepiej niż o sobie, przy czym dzika emocja nie mąci umysłu. Pozwoliłam jej postawić jeszcze raz, jak było do przewidzenia, przegrała, sięgnęła po następne żetony i wtedy wkroczyłam energiczniej.
– Bardzo ważne rzeczy i już wiem kto to jest, ten z nosem! – wysyczałam jej w ucho tak strasznym szeptem, że musiało nią wstrząsnąć. Powstrzymała dalsze obstawianie i odwróciła się do mnie.
– O Boże, co robisz, mam passę…!
Nie pozwoliłam jej wrócić do stołu.
– Już nie. Zrób przerwę. Witek go zna i mieszka w lokalu po wujence Marcie, gdzie jest tajemnicza skrytka, prawa ręka Kubiaka, sam podpalał, sam strzelał, mamy zabójcę, prawdziwego, trzeba będzie zawiadomić gliny, a dla nas to może być prawa ręka Wrednego Zbinia i tylko pomyśl, jakie by to dało korzyści, nawet bez sprawy sądowej…
Więcej bredni nie zdołałam wymyślić, a ten cały melanż był niezbędny, żeby rozbić jej uwagę przynajmniej na dwa kierunki. Udało mi się, Martusia na moment zamarła, rozterka z niej wręcz eksplodowała, rzuciła okiem na stół, gdzie już nastąpił koniec obstawiania, spojrzała na mnie, potem znów na stół. Kulka znieruchomiała, żaden z jej numerów nie wyszedł.
– Zabieraj ten wygrany chłam, musimy porozmawiać! – zarządziłam z potężnym naciskiem.
Z hazardzistą kłócił się w Martusi człowiek pracy. Była wściekła na mnie i ta kulka jeszcze jej się turlała po całym jestestwie od środka, można powiedzieć, po lewej stronie. W momencie ostatniej przegranej człowiek pracy przeważył.
– Jestem do przodu czternaście i pół tysiąca – powiedziała z ulgą, odbierając pieniądze z kasy. – Może i dobrze, że mnie oderwałaś, bo mi szło falami. Usiądźmy gdzieś i mów wszystko, bo nic nie zrozumiałam! Miejsc do siadania było niewiele, kasyno się zapełniało. Znalazłyśmy dwa krzesła w kącie.
– Pewnie, że nic nie zrozumiałaś, bo mówiłam same głupoty. Naprawdę wygląda to tak…
Przekazałam jej całą wiedzę, uzyskaną od Witka. Martusia uznała Witka za rodzaj bóstwa. O Bartku nie napomknęłam ani słowem aż do chwili, kiedy udało nam się uporządkować informacje i podjąć jakieś, możliwe że sensowne, decyzje. Wtedy dopiero powiedziała, gniewnie i z rozgoryczeniem:
– No i proszę, Bartek się okazał niepotrzebny, Witek lepszy…
– Zależy do czego – zwróciłam jej uprzejmie uwagę. – Osobiście podejrzewam, że Bartek cię kocha.
– Zwariowałaś…! Skąd wiesz? – Dusza mi to mówi. I różne tam inne takie… doświadczenia życiowe.
Przez dłuższą chwilę Martusia obserwowała ruch wokół nas.
– Straszny tłok – stwierdziła z niechęcią. – Wracam do domu! Wcale nie wyszłam razem z nią. Nigdzie nie było powiedziane, że musimy wracać do domu o tej samej porze. W każdym razie odjechałam wygrana…
* * *
– Ja to zrobiłem wyłącznie dla was – oznajmił Bartek, siedząc u mnie przy stole i nawet bez żadnego wstrętu patrząc na parówki w sosie chrzanowym, które postawiłam mu przed nosem. – Mnie osobiście ten Szczecin potrzebny był jak wrzód na tyłku. Ale widziałem przecież, że się nie uspokoicie, dopóki coś tu się nie wyjaśni, a ja tam znam parę osób… No a ten Lipczak udawał, że mieszka w Szczecinie, policji ci wszyscy ludzie prawdy nie powiedzą, mnie owszem, więc proszę bardzo, załatwiłem, co mogłem.