Ja pani oczywiście to wszystko streszczam, bo z niej cykało po kawałku przez trzy godziny. Moim zdaniem znalazła sobie doskonały pretekst, żeby go znowu dopaść, ale jakaś afera z pewnością się rozgrywa. Pani wie, o co chodzi? To jest dalszy ciąg tego kryminału, który mi pani opowiadała? – Chyba tak. Kiedy to było? To wdarcie złoczyńców i ta wizyta u ciebie? – Złoczyńcy przedwczoraj wieczorem, a u mnie była wczoraj.
Pokiwałam i pokręciłam głową, zapomniawszy, że Kasia nie może tego widzieć.
– No to zdaje się, że zdążyli w ostatniej chwili, chociaż nie wiem, co im z tego przyszło. Afera się rozwija, owszem, opowiem ci wszystko, jak się więcej wykryje, chociaż i tak jest już śmiesznie.
– Najbardziej ją wystraszyło, że coś powiedziała o tym Trupskim, ale nie mam pojęcia co, i ona sama też chyba nie wie.
– To głupia widocznie. Wcale nie Trupski najważniejszy. Chociaż, diabli wiedzą…
Udało mi się wreszcie pozbyć torby i kurtki i zmienić pantofle, bo telefon usłyszałam w drzwiach wejściowych i słuchawki dopadłam w pełnym rynsztunku. Nie ulegało wątpliwości, że panią Celinkę napastowało tajemnicze coś, co reprezentował piękny Czaruś. Powolutku zaczynałam tracić cierpliwość do rozgrywek mafijnych, ale owo najście doskonale mi się dopasowało do scenariusza i uczuć czysto ludzkich, owszem, miałyśmy tam bohaterkę, w której podobne wydarzenie obudziłoby wielkie emocje, bardzo dla nas użyteczne. Doskonałe uzasadnienie idiotycznego postępku, oczywiście, przez mężczyznę każda kobieta może popełnić kretyństwo…
Kiedy zadzwoniła Martusia, siedziałam przy pracy, bardzo zadowolona z życia.
– Ja się spóźnię do ciebie, co? – powiedziała, jakby nieco zdyszana. – Albo może nawet przełożymy na jutro?
Zgodziłam się bardzo chętnie, nie wnikając zupełnie w przyczyny przekładania. Cała scena układała mi się wręcz idealnie i lągł się z niej nawet dalszy ciąg, ona go musi gonić po jednych kierunkach ruchu, udając, że czyni to tylko dla jego własnego dobra, mamy tu wreszcie te roboty drogowe, które koniecznie chciałyśmy pokazać…
Nie miałam zielonego pojęcia, jak się w rezultacie z Martą umówiłam, i jej wizyta nazajutrz o jedenastej rano zaskoczyła mnie niebotycznie. Odblokowałam domofon, zostawiłam otwarte drzwi i biegiem wróciłam do komputera, ponieważ ten dalszy ciąg nadal mi się układał i musiałam wszystko zapisać w obawie, że później zapomnę, o co mi chodziło.
Niekoniecznie dokładnie, wystarczyło streszczenie, dwa akapity…
– No więc, na moje oko, oni wszystko zatuszują – powiedziałam, odrywając się wreszcie od tekstu. – Zabójca Słodkiego Kocia i Lipczaka-Trupskiego w życiu nie zostanie wykryty! Martusia, która już zaczęła urządzać sobie miejsce pracy na kanapie za stołem, na moment znieruchomiała.
– Ty mówisz o tym, co piszemy, czy o tym, co się dzieje? – spytała podejrzliwie.
– O życiu. Co do twórczości, wymyśliłam najmarniej dwa odcinki, zaraz ci wydrukuję. Teraz przechodzę na realia.
– Ten tam jakiś w komendzie stołecznej tak ci powiedział? – No coś ty…! Nie ma takiego gliniarza ani takiego prokuratora, któremu by podobne słowa przez gardło przeszły! Chyba że byłby twoim mężem przez piętnaście lat, mielibyście czworo dzieci i w łóżku na twoim punkcie dostawałby szału.
Martusia zastanowiła się z licznymi papierami w rękach.
– Wszystko jest niezbędne? – spytała ostrożnie. – Musi być czworo dzieci? Nie wystarczyłoby jedno, ewentualnie dwoje? – Nie. Siedmioro, byłoby jeszcze lepiej.
Usiadła wreszcie, kładąc papiery byle jak przed sobą.
– Naprawdę ilość dzieci ma wpływ na niedyskrecje i jakieś tam różne wyjawianie tajemnic…? Sama się musiałam zastanowić, dlaczego zakorzenił się we mnie akurat taki pogląd. Uparcie wydawało mi się, że im więcej dzieci, tym większe zaufanie męża do żony.
Życie, co prawda, wielokrotnie już wykazało, że mężczyźni zdradzają kobietom sekrety w sytuacjach intymnych nawet i bez żadnych dzieci, ale osobiście jakoś nie mogłam w to uwierzyć. Natomiast przy siedmiorgu dzieciach i piętnastu latach małżeństwa…
Miał już dość czasu ten facet, żeby stwierdzić, czy żona z gębą po mieście lata, czy też milczy jak ten głaz cmentarny…
– Głowy nie dam, ale uważam, że powinna mieć – odpowiedziałam Martusi. – Co do zatuszowania, jest to moja prywatna dedukcja. Słodki Kocio to nie taki znów skarb bezcenny, żeby się o niego zabijać, a Trupskiego oddzielą i sprawców dla niego znajdą ze dwudziestu. A dwudziestu żaden sąd nie skarze.
– Skąd wiesz? – Z dawnych doświadczeń. Nawet jeśli jest tylko dwóch, a powinien być jeden, obu muszą uniewinnić.
– To co my teraz zrobimy? – Z czym? – No jak to z czym, z naszym trupem w scenariuszu!
Zdziwiłam się.
– Nic nie zrobimy, to znaczy, wszystko zrobimy, to znaczy, zrobimy, co chcemy! Użyjemy go po prostu i sama zobacz, jak nam ten szantaż doskonale wychodzi! Dwa wątki idą równolegle, tu zaginione kasety, a tu ta zakochana idiotka, która się mści…
Martusia chciwie wydarła mi z ręki cały plik papieru.
– Ale Jacka i Marioli nie możemy zaniedbać, bo ich widz zapomni…! – Nic nie zapomni, są w każdym odcinku. I popatrz, mamy dwa rodzaje zazdrości, jedna uzasadniona, a druga przeciwnie, obie szkodliwe. A w dodatku każda z tych głupich bab chce się zemścić i ma to, sama zobacz, różny ciężar gatunkowy.
– Wcale nie wiem, czy ja potrafię realizować takie strasznie naukowe określenia…
Ale wiesz…? Mnie się te trupy zaczynają coraz więcej podobać. I znalezienie drugich zwłok może być bardzo malownicze…
Przez chwilę rozpatrywałyśmy kwestię piwnic na Woronicza. W życiu tam nie byłam i nie wiedziałam nawet, czy w ogóle istnieją, Martusia też nie była pewna, pół piętra niżej owszem, znajdowały się duże studia, ale co pod nimi? Jakieś kotłownie, składowiska rupieci? Ponadto przyczyny, dla których ktokolwiek miałby się tam udawać, okazały się trudne do wymyślenia. Tak trudne, że mój umysł odmówił nagle zgody na współpracę.
– Ale wiesz, że ja muszę być kompletnie głupia – powiedziałam znienacka i bardzo krytycznie, całkowicie zmieniając temat.
– To ciekawe – zainteresowała się Martusia. – Mnie się wydawało, że nie kompletnie. Czasami masz jakieś takie przebłyski…
– Kompletnie – uparłam się. – Czarusia powinnam była rozszyfrować od pierwszego kopa. Tymczasem, jak skończona idiotka, prawie do końca święcie w niego wierzyłam.
– Ja też, więc znalazłaś się w doskonałym towarzystwie…
– Ale ja o tych rzeczach wiem więcej. Te pytania, które nam zadawał, te wszystkie fakty, o których nie miał pojęcia i dowiadywał się od nas, te daty, akta i dokumenty, do których nie miał dostępu… I mnie nic do głowy nie przyszło! Oślica ekstraordynaryjna.
– Jeśli ekstraordynaryjna, to przynajmniej nie taka całkiem zwyczajna, zawsze to pociecha, nie?
– Nikła. Ale zmylił mnie cholernik tą kamiennością. Mógł pytać podstępnie…
– A nie…? – Chała. Udawał tylko, że pyta podstępnie. I powiem ci… Gdyby nam się udało przypomnieć sobie jego wszystkie pytania, rozgryzłybyśmy całe śledztwo i okazałoby się, że świetnie wiemy, kto kogo rąbnął, dlaczego i z czyjej inspiracji. Że też ja nie mam magnetofonu w domu! – Zdawało mi się, że masz? – Mam, taki mały dyktafon, rozlega się w nim wszystko z wyjątkiem ludzkich głosów. Przestałam go używać, kiedy zamiast tekstu własnego wysłuchałam dźwięku silników wszystkich samochodów w okolicy. Bardzo to było ogłuszające.
– No to trudno. Przepadło. Bartek nie dzwonił? Tą kolejną zmianą tematu poczułam się zaskoczona dopiero po chwili, bo Martusia spytała jakoś obojętnie. Nie tak od razu przyszło mi na myśl, że właściwie dlaczego Bartek miałby dzwonić do mnie, skoro nie zaczęliśmy jeszcze nawet dobierać rekwizytów, do których autor mógłby się wtrącać, a do Martusi ma dostęp dowolny, zawsze ją przecież może złapać na komórkę. Chyba że pojechał do Krakowa, gdzieś tam po drodze jest takie miejsce bez zasięgu…
– Dlaczego miałby dzwonić? – spytałam z idealnie tępym zdziwieniem. – Jest może w Krakowie? – Nie wiem, gdzie jest. W tym rzecz…
Obojętność nagle w niej pękła. Cisnęła długopis na zadrukowane kartki, potoczył się, zleciał po drugiej stronie stołu i wturlał się pod bibliotekę. Obie patrzyłyśmy na to przez moment, nie ruszając się z miejsca.
– Niech go szlag trafi – powiedziałam. – Bo co? Coś się stało?
Martusia całkowicie zrezygnowała z ukrywania emocji.
– Bo chyba zraził się do mnie. Też go chyba straciłam i mnie przykro, wiesz…? Chciałam wmówić w siebie, że jest mi wszystko jedno, ale nieprawda. Wcale mi nie jest wszystko jedno! – Co znowu zrobiłaś? – A jak ci się zdaje? – Kasyno…! – A jak…? Niepotrzebnie znalazłam się koło „Victorii”… Bo właściwie byłam z nim umówiona na wieczór, no dobrze, na taki bardzo wczesny wieczór, a potem się okazało, że jest wpół do dziesiątej. Dzwoniłam, ale wyłączył komórkę. No więc zostałam tam dłużej…
– Wygrałaś czy przegrałaś? – Wygrałam, przegrałam, wygrałam, przegrałam, znów wygrałam… W ruletkę.
Potem przegrałam wygraną i wyszłam na zero. On już nie dzwonił i do tej pory nie dzwoni, więc ja też przestałam. W domu, na sekretarce, zostawił mi wiadomość bardzo obszerną: „Skoro cię nie ma, zadzwonię później”. I cześć. Chyba jestem w rozterce?
– Jesteś, jesteś – zapewniłam ją. – A co Dominik…? – Na Dominika mnie otrząsa! – Dobre i tyle…
– No wiesz…! Ale Bartek mnie denerwuje. Co on sobie właściwie myśli? Też chce mi uszlachetniać charakter? – Uszlachetniać nam charaktery to oni wszyscy chcą. Nie zwracaj na to uwagi.
Możliwe, że poczuł się rozczarowany, niekoniecznie kasynem, równie dobrze uraziłby go twój pobyt, na przykład, w ogrodzie zoologicznym.
– A gdybym tam była służbowo? – Zadzwoniłabyś, że musisz…
– No dobrze, niech będzie. Zniknęłam mu z oczu. To dlaczego do tej pory nie dzwoni? – Bo się pewnie obraził, co uważam za głupie, ale wytłumaczalne. Ostatecznie, od czasu do czasu, mężczyzna to też człowiek…
Z pewnym oporem Martusia przyznała mi słuszność. Po krótkim namyśle wykluczyła z tej reguły Dominika, co miało na mnie zbawienny wpływ. Mój fanaberyjny umysł, mając do wyboru rozważania nad Dominikiem albo hipotetyczne lochy i kazamaty telewizji, stanowczo opowiedział się za tym drugim. Poszłam po piwo, o którym Martusia jakoś zapomniała.