– Istotnie. Wypowiada się bardzo powściągliwie. Ale rozumiem, że ten prokurator Grocholski był raczej jego przeciwnikiem. Nie zna pani kogoś, kto współpracował z panem Górniakiem? – Osobiście nie znam, ale wiem, że to były baby. Co najmniej dwie, zakochane w nim śmiertelnie, przy czym jedna z tych dwóch prowadziła kolekturę toto-lotka na Chełmskiej, koło apteki. Pani Celinka. Przypuszczam, że miała też jakieś nazwisko, więc zdoła pan do niej dotrzeć. Pan Górniak obdarzał ją wielkim zaufaniem, znacznie większym niż mnie, bo ja, jego zdaniem, byłam nieodpowiedzialna. Uprawiałam hazard, grywałam w karty, na wyścigach i w kasynie. I nie chciałam przestać.
Jak zwykle, wspomnienie Bożydara wytrąciło mnie z równowagi i rozzłościło. Prawie zapomniałam, o czym rozmawiamy. Na szczęście piękny Cezary pamiętał i nie dał się zepchnąć z tematu. Dolał mi wina, zapewne w nadziei, że stracę wszelki umiar i powyjawiam rozmaite tajemnice, po czym znów uczepił się Słodkiego Kocia. Wino wywarło na mnie wpływ odwrotny, mianowicie wzmogło mi jakoś bystrość umysłu, co do tajemnic zaś, i tak nie zamierzałam niczego przed nim ukrywać. Skoro zatajenie obecności trupa w Marriotcie przeszło mi ulgowo, mogłam się niczym nie przejmować.
Z pytań udało mi się wywnioskować, że Kocio Ptaszyński przystosował się do zmian ustrojowych bardzo zręcznie, z rozbojów całkowicie nielegalnych przerzucił się na rozboje niejako dopuszczalne, może właśnie te szantaże… I chyba znów dysponował uroczą grupą młodych goryli…
Piękny Cezary nie powiedział tego wprost, ale udało mi się wydedukować, że zwłoki Kocia gdzieś im zniknęły i gdyby nie potwierdzenie Anity, zapewne przysłane z Danii, w ogóle by w jego śmiertelne zejście nie uwierzyli. A i tak jeszcze brzęczały mi nad uszami ich subtelne podejrzenia, że może jednak nie był to trup, tylko zwyczajny niedobitek, który sam sobie gdzieś poszedł na własnych nogach. Bo niby skąd ja tak dokładnie wiedziałam, że trup?
Zgniewało mnie to w końcu.
– Chyba nie było tam wgłębienia w podłodze? – warknęłam ze złością. – A o ile pamiętam, Słodki Kocio łeb miał normalnie kulisty, nie przypłaszczony. Gdzie mu się podziała tylna połowa tego łba? Nie miał jej, a w życiu nie uwierzę, że tylko się tak nieszczęśliwie przewrócił. I co niby miała oznaczać ta śliczna kropka na czole, w arystokratkę hinduską się przemienił czy jak? Te samochody pan sprawdził? Nie udawał głupio, że nie wie, o jakich samochodach mówię, ale porządnie odpowiedzieć nie chciał. Chyba im to sprawdzanie wyszło nie najlepiej. Pomyślałam, że kiedyś sama poleciałabym do wydziału komunikacji i do glin, a teraz mi się nie chce, w dodatku nie mam czasu. Może zwalę na Martusię…
Za to wyraźnie wyszło, że ów drugi nieboszczyk, Antoni Lipczak, ze Słodkim Kociem miał coś wspólnego. Węszyłam między wierszami z całej siły i wyszło mi, że mógł z nim być nawet umówiony, widziano go zaś, jako gościa, jeszcze wcześniej niż mnie. Obaj zostali zwabieni w pułapkę? Do Marriotta…?! Nie lepsze byłoby jakieś wysypisko śmieci albo chociaż byle który skrawek lasu pod miastem?
Do diabła z takim uciążliwym trupem, którego nijak nie potrafię rozgryźć!
I co tu ma do roboty ten cały Grocholski…?
Z byłym prokuratorem Grocholskim piękny Cezary zrobił mi grzeczność, wyjawił, że prokuratorem to on już dawno przestał być, no, dawno jak dawno, kilka lat temu, mniej więcej na przełomie ustrojów. Przeszedł na radcostwo prawne i doradza tak prawnie licznym instytucjom, z gronem prokuratorów nie tracąc kontaktu. No owszem, to mi pasowało, dobrze, że go sobie przypomniałam, od razu wskoczył na właściwe miejsce w scenariuszu i prawie straciłam zainteresowanie dla pięknego Czarusia.
Poszedł sobie wreszcie.
No i proszę, jego wizyta jednak mi się przydała. Grocholski, eks-prokurator, podstępnie będzie trzymał w ręku nici służbowej intrygi telewizyjnej, chociaż niekoniecznie musi mordować osobiście. Nie, skąd, jakie tam osobiście, za to w poczynaniach szantażystów weźmie żywy udział…
Potrzebna mi teraz była Martusia.
* * *
– Ja teraz jestem akurat w pociągu – powiedziała mi przez komórkę.
– I w którą stronę jedziesz? – zaniepokoiłam się.
– Do Warszawy. I już jestem… czekaj, strasznie w oczach miga. Już wiem! Gąsa… wy Rządo… Rządowe, tu pan mówi, że Gąsawy Rządowe. To znaczy już tam nie jestem, ale byłam przed chwilą, teraz jestem kawałek dalej. Bo co? – Gdzie, do licha, one są, te Gąsawy Rządowe? – zastanowiłam się. – Czekaj, popatrzę na mapę samochodową…
– Nie musisz. Ten pan mówi, że między Skarżyskiem Kamienną a Radomiem.
– Znaczy, za dwie godziny będziesz już tu. Bardzo dobrze. To jeszcze niech ci ten pan powie, od kogo by łatwo wydębić właścicieli tych samochodów, które sama zapisywałaś. Te od Anity. Piękny Czaruś nie chciał powiedzieć. Kręcił.
– No nie mów! Skoro kręcił, to chyba są ważne? Był u ciebie? – Otóż to. Był i kręcił, ale za to mamy kluczową postać i jesteś mi potrzebna. Nie mam teraz czasu umizgać się do wydziału komunikacji, oni tam ukrywają dane osobowe. Może wy kogoś znajdziecie.
– Zobaczę, chyba się uda. Jaką kluczową postać? – Taki jeden miniony prokurator. Tkwi w interesie.
– I on będzie mordował? – Nie, będzie wspomagał szantażystę. Za to, na moje oko, zginął im trup.
– Który trup? Nasz? – Nasz.
– I do tego potrzebne są nam samochody? Któryś wywiózł trupa i utopił w gliniankach. Zawsze się takie rzeczy topi w gliniankach. Z kamieniem, który się urywa i potem jakiś rybak wyciąga szczątki na wędce…
– Niezłe, mogłybyśmy zrobić scenę z rybakiem. Ściśle biorąc, z wędkarzem… Ale coś ty, oszalałaś, przecież go mamy znaleźć w twoim pokoju! – Tylko nie w moim pokoju, wypraszam sobie! W przeglądówce… chociaż nie, masz rację, muszą go zabić w moim pokoju. No trudno, niech będzie. A ten drugi, uduszony? Ten Dominika? – Oni się łączą. W naturze.
– Obaj szantażowali? – Głowy nie dam, ale chyba tak.
– My go musimy zrobić szantażystą! – To robimy, kto nam nie da? I pożar do szantażu pasuje.
– A, właśnie, a propos pożaru. Już go chłopcy zrobili, jak chcesz, możemy obejrzeć jeszcze dzisiaj, roboczo… Nie, zaraz, nie dzisiaj. Jutro, nawet rano. Przyjedziesz, czy wolisz poczekać na VHS?
– Przyjadę, chcę czym prędzej. Zadzwoń, jak już tu będziesz, i umówimy się o jakiejś ludzkiej godzinie w holu albo w twoim pokoju. Nawet chętnie przyjadę, do ciebie jest korytarzem kilometr w jedną stronę, od chodzenia się chudnie.
Marta po drugiej stronie jakoś nagle zamilkła. Z niechęcią potrząsnęłam telefonem, pewnie znów gdzieś tam odbiór zanikł, krakowska linia kolejowa miała różne fanaberie…
– Hej, Martusia, jesteś tam? – spytałam beznadziejnie.
– Jestem, jestem – odparła Marta pośpiesznie, ale jakby z zakłopotaniem. – Czekaj, bo tu siedzi parę osób w przedziale i wszyscy patrzą na mnie strasznie dziwnie. To chyba przez tego trupa, same kłopoty nam sprawia… Muszę im wyjaśnić, że nie jestem zbrodniarką, bo inaczej policja na dworcu już będzie na mnie czekała i nie wiadomo, kiedy odzyskam wolność.
Ucieszyłam się.
– Bardzo dobrze, wyjaśniaj, przy okazji zrobisz nam wstępną reklamę…
Wyłączyłam się, sprawdziłam na wielkim kalendarzu, co mam na jutro rano, stwierdziłam, że nic szczególnego, i wróciłam do pracy.
* * *
Prawie zamierzałam już iść spać, było po jedenastej, kiedy odezwał się brzęczyk domofonu. Zdziwiłam się trochę, ale podniosłam słuchawkę.
– To ja – powiedziała Marta na dole jakimś dziwnym, zakatarzonym głosem – Wpuść mnie, ja cię proszę.
Jasne, że ją wpuściłam i zapaliłam światło na schodach. Złe przeczucia wybuchły we mnie natychmiast.
Weszła bez słowa, zapłakana, z rozmazanym makijażem, ruszyła prosto do pokoju i usiadła na kanapie. Nie zadając na razie żadnych pytań, postawiłam przed nią małpkę koniaku, małpkę whisky, puszkę piwa i butelkę wody mineralnej. Zastanowiłam się nad sobą, machnęłam ręką na odchudzanie i dołożyłam do tego naboju otwartą butelkę zimnego białego wina. Postanowiłam pić szprycera, alkoholu w tym mało, a zawsze przyjemność.
Martusia beznadziejnym wzrokiem obrzuciła bar przed sobą.
– Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć – powiedziała łzawo i sięgnęła po małpkę whisky. Po czym na nowo zaczęła płakać.
Tu już musiałam zareagować.
– Możesz płakać, jeśli chcesz – rzekłam ostrzegawczo – ale ja ci nie radzę. To zostaje na twarzy, za dwadzieścia lat pożałujesz każdej łzy wylanej w młodości. Z dwojga złego już lepiej się upij.
– Jestem samochodem…
– Zadzwonię po taksówkę. Dominik, co…?
Martusia omal nie przegryzła szklaneczki z bardzo grubego szkła.
– Ten podlec, ten gnój… – zaczęła i upusty się rozwarły. Możliwe, że nieco przesadziła, bo taki, na przykład, trędowaty skorpion z Dominikiem się nie kojarzył, ponadto morale jego odległych przodków też chyba nie miało wpływu na bieżące wydarzenia, niemniej jednak ulżyła sobie. Łzom dała spokój, rozszalała się w niej za to zdenerwowana wściekłość. Co jej ten Dominik zrobił, łatwo było odgadnąć.
Jechała wprost do niego radosna, szczęśliwa, umówiona i pełna uczuć, on zaś postąpił jak ostatni gbur. Dostał amoku depresyjnego, brutalnie odgonił ją precz, perfidnie zelżył, zdeptał moralnie i uczuciowo i to tylko dlatego, że po drodze, na Centralnym przecież wysiadła, na dwie malutkie godzinki zawadziła o kasyno…
– Głową muru nie przebijesz – skomentowałam surowo. – Albo Dominik, albo kasyno.
– Nie chcę już więcej tego wała! – wrzasnęła Martusia buntowniczo. – Kasyno mi nie wali łbem w podłogę, nie smarcze mi się w dekolt, nie obraca się zadem, żeby od frontu wyć, jak ten pień zmurszały…! – Kapitalizm z przodu się do nas uśmiecha, a z tyłu zęby szczerzy – wyrwało mi się filozoficzne wspomnienie.
Na moment ją zamurowało.
– Co…? – Nic. Przypomniało mi się przemówienie partyjne z dawnych czasów. Nie zwracaj uwagi. Ciekawe, jak wyje zmurszały pień…