Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Głupia jesteś, połowa tam jest zwykłej szkolnej wiedzy, a reszta życiowej. Owszem, przydatne, ja tam odpowiadać nie pójdę za skarby świata, bo jak mnie spytają o sport albo współczesne zespoły muzyczne, leżę martwym bykiem, ale paru osobom może przyjdzie do głowy, żeby zainteresować się czymś więcej niż, jak im tam, randki w ciemno, ninje czy jak to się nazywa, ogólny pogrom ręczny i miły użytek z broni palnej!

– Oglądalność…

– Do diabła z oglądalnością! I potem się wszyscy dziwią, skąd dwunastoletnim chłopaczkom biorą się takie świetne pomysły, tu babcię rąbnąć, tu kolegę…

Martusia zdenerwowała się bardzo.

– Słuchaj, nie postanowiłyśmy teraz naprawiać świata! I sama chciałaś trupa! – Ale pokażemy, że jest to czyn niewłaściwy, nie zaś chwalebny! Poza tym sam na siebie zbrodnię ściągnął. I zabójca zostanie ukarany! – Wiesz, ja tak nie mogę… Ja w ogóle tego cholernego piwa nie piję, tylko tu u ciebie! Takich rozmów na sucho toczyć nie da rady, przez ten scenariusz wpadnę w alkoholizm! – W piwoholizm – poprawiłam. – Do towarzystwa będziesz miała całą Skandynawię.

– Duża pociecha… Mimo to, uprzejmie cię proszę o trochę opamiętania. Wojna o tę cholerną oglądalność, owszem, ale to przecież jest zaspokajanie gustów społeczeństwa! – Przysięgam na kolanach, że społeczeństwo ceniłam wyżej – powiedziałam ponuro. – Errare humanum est. Ponadto gusty społeczeństwa należy kształtować, a nie lecieć na łatwizny. Jakoś trzeba pokazać, że sama oglądalność jest szkodliwa i powoduje demoralizację…

– Czyją…?! – Telewizji, rzecz jasna…

– Joanna, ja chcę zrobić serial dla ludzi! A nie dokumentację dla sądu!!! Opamiętałam się zgodnie z jej życzeniem. Przyniosłam puszkę piwa także i dla siebie. Westchnęłam smętnie.

– Co usiłuję rozpętać jakąś rozróbę na tle „wielkie świństwo”, ktoś mi rzuca kłody pod nogi. Przecież nie pójdę kandydować na prezydenta ani nie wylecę z transparentem na ulicę. Te transparenty są cholernie ciężkie. No dobrze, poprzestaniemy na intrygach prywatnych, w tym uczuciowych, bo to też ludzkie, a jeśli przestępstwa, to z dawnych czasów. Że też, cholera, nie mogę sobie tego Pałka przypomnieć…

Martusia odetchnęła z wyraźną ulgą.

– Nie ma znaczenia, jakoś go nazwiemy. Szantażysta… Ale czekaj, kto go właściwie zabija? Mordercę musimy wytypować od początku! – No to przecież już była mowa… Nie, zaraz, coś mi tu wychodzi odwrotnie…

Zdołałyśmy jakoś odzyskać równowagę twórczą i usiadłyśmy do zaniedbanego tekstu. Okazało się, że piękny Cezary, zamiast pomóc, bardzo zaszkodził. Rzeczywistość weszła w paradę i w rezultacie udało nam się tylko ustalić elementy kluczowe. Płucek trwał na stanowisku albo jako ofiara, albo jako morderca, nie byłyśmy jeszcze pewne

jego roli, materiały archiwalne, czyli dowody rzeczowe, musiały zostać w podpalonym budynku, a Lipczak wystąpił jako przypadkowy świadek. Nie był żadnym Lipczakiem, rzecz jasna, tylko jednym z naszych bohaterów, przy czym kłótnia, którego aktora wykończyć, zajęła nam resztę czasu.

– Czyli – upewniła się Martusia – współcześnie mamy drobne przekręty, a kanty zbrodnicze pochodzą z dawnych czasów…

* * *

Nie słyszałam telefonu, ponieważ znienacka postanowiłam umyć głowę i szum wody wszystko zagłuszał. Kiedy wreszcie opuściłam łazienkę, okazało się, że na komórce mam komunikat „połączenie nieodebrane”, a sekretarka na stacjonarnym mruga. Prztyknęłam w nią. Wśród jakiegoś dziwnego charkotu i wycia, bo moje telefony od pewnego czasu nawalały w niezrozumiały sposób, dobiegły słowa, z których wywnioskowałam, że ktoś do mnie zaraz przyjdzie. Głos był damski i wydało mi się, że rozpoznałam Martusię.

Zaraz to zaraz, proszę bardzo. Ostatecznie, pracowałam w domu i nigdzie mnie nie niosło, szczególnie z mokrą głową. Na wszelki wypadek jednakże zaczęłam ją suszyć, co było nader uciążliwe, bo od suszarki ręce mi drętwiały.

Nie dosuszyłam do końca. Martusia zadzwoniła ponownie, na komórkę, którą przytomnie wzięłam do łazienki i mogłam odebrać.

– Gdzie jesteś?! – krzyknęła nerwowo.

– W łazience – odparłam zgodnie z prawdą.

– Wyjdź natychmiast! Zaraz przychodzę! Już jestem pod twoją bramą! Rzeczywiście, brzęczyk odezwał się po dwóch minutach. Pootwierałam wszystkie drzwi i wróciłam do suszarki. Wyłączyłam ją, usłyszawszy tupanie Marty w progu.

– Na litość boską, czy to ty podpaliłaś ten dom? – wydyszała niespokojnie, zamykając drzwi za sobą. – Zmywasz teraz ślady? – Jaki dom? – Ten nasz! Ten do scenariusza!

Zdumiała mnie śmiertelnie.

– Oszalałaś? Niczego nie podpalałam, jeszcze nawet w streszczeniach nie doszłam do sceny podpalania! Ja tego nie robię, ja to piszę! Czy coś się spaliło? – zaniepokoiłam się nagle.

– Właśnie się pali, Kajtek pojechał z kamerą…

– To bardzo dobrze, będziemy miały obraz…

Martusia przerwała mi, machając ręką, oderwała się od klamki, wbiegła do kuchni i runęła ku lodówce.

– Masz tu gdzieś małpkę whisky… Mogę…? Wszystko jedno, muszę! Zdenerwowałam się, ty się ubieraj i jedziemy! Naprawdę nie podpaliłaś? Rusz się, prędzej!

Ogłuszona nieco, ale bardzo zainteresowana wydarzeniem, spróbowałam spełnić jej polecenie. O niedosuszonej głowie przypomniałam sobie, kiedy bluzka nie chciała mi przejść przez zakrętki. W pośpiechu wyciągnęłam drugą, z większym dekoltem, do diabła z uczesaniem, do diabła z oczkiem w rajstopach, Marta nie pozwoliła mi rozkręcić włosów.

– Nie ma czasu! Zasłoń czymś! Jedziemy! – Zaraz, czekaj, zostaw ten kapelusz, nie wejdzie! Dlaczego właściwie tak się śpieszymy?! Gdzie się pali…?! – Tu gdzieś blisko, taka ulica od żywopłotu, Bukszpanowa albo Bluszczowa…

Zatrzymałam się w rozpędzie z apaszką w ręku.

– Zdecyduj się na coś – zażądałam surowo. – To są dwie różne strony miasta.

Mam jechać jak do pożaru, niech przynajmniej wiem, dokąd! I skąd wiesz, że jeszcze się pali? Może tam już tylko zgliszcza? – Jakie tam zgliszcza, przed chwilą wybuchło! Czekaj, zaraz się dowiem… To znaczy, nie czekaj, wychodzimy! Złapię Kajtka…

Apaszka była wielka, owinęłam nią całą głowę. Chwyciłam torebkę, niepewna, czy nie powyjmowałam z niej wczoraj wszystkich potrzebnych rzeczy szukając zaginionej zapalniczki, klucze wszelkie miałam w kieszeni kurtki, mimo oporu Marty zamknęłam mieszkanie. Byłyśmy już prawie na parterze, kiedy dodzwoniła się do Kajtka.

– To nie Kajtek…? A, Pawełek… Ma zajęte obie ręce…? Nie szkodzi, gdzie wy jesteście?! Jaka to ulica…? Jaka…? Bluszczańska… To cześć! – Bluszczańska – poinformowała mnie, chowając komórkę. – To już wiesz, gdzie to jest? – Jezus Mario – powiedziałam ze zgrozą, opuszczając bramę.

Nazwę ulicy przypomniałam sobie natychmiast. To tam właśnie znalazłam budynek, który mniej więcej pasował do naszego scenariusza i doskonale nadawał się do podpalania, pod warunkiem, że od środka. Umeblowałam go antykami! Zdążyłam nawet opisać go Marcie, nie podając adresu! Rany boskie!

– Skąd w ogóle o tym wiesz?! – wrzasnęłam rozdzierająco, zapalając silnik.

– Pawełek doniósł. Planuje reportażyk ze straży pożarnej i był tam u nich, akurat dostali alarm, że się pali na tej Bluszczańskiej, więc zadzwonił natychmiast. Kajtek złapał kamerę i pojechał, a ja za nim do ciebie. Podobno tam coś wybuchło. Słuchaj, czy to nie jest ten dom, o którym mówiłaś…? – Zdaje się, że ten.

– I to naprawdę nie ty…? Udało mi się nie wplątać w korek przy Bartyckiej i pojechać ku Bluszczańskiej wprost, pokonując przerażające wertepy, bo ten odcinek ulicy istniał wyłącznie teoretycznie, na planie miasta, a nie w naturze.

– Nie – odpowiedziałam Martusi dopiero po chwili. – Ale widocznie mam instynkt, jak każde zwierzę niższego rzędu. Kto tam mieszkał? – Nie wiem. Dowiemy się na miejscu. Jeśli byle kto i jeśli nawet nie ty podpaliłaś, to też nam się przyda, nie? Wykorzystamy taśmy Kajtka, wmontuje się kawałki, może już nie trzeba będzie podpalać przy kręceniu i wyjdzie taniej…

Zamieszanie na tej Bluszczańskiej panowało okropne, nie dopuścili nas w ogóle w pobliże pożaru, chociaż Martusia machała legitymacją służbową. Na ile zdołałam się zorientować, palił się rzeczywiście wytypowany przeze mnie budynek, z tym że straż pożarna najgorsze miała już za sobą, ogień dogasał. Zaparkowałam na wjeździe do ogródków działkowych za jakimś stojącym już tam samochodem i kazałam Marcie udać się w tłum w celu zbierania plotek. Sama się do kontaktów międzyludzkich nie bardzo nadawałam, wyglądałam w tej apaszce, jakbym miała rogi i wszyscy wpatrywali się w moją głowę, tracąc wątek sensacyjnych opowieści. Zostałam w samochodzie, zastanawiając się posępnie, czy aby na pewno nie miałam z tym pożarem nic wspólnego, niedopałek papierosa, jakaś iskra albo co, ale nie, niemożliwe, byłam tu parę dni temu i nawet nie wysiadałam. Siłą woli tego przecież nie podpaliłam, szczególnie, że wcale mi nie zależało.

Ponadto wytypowałam więcej domów, nie tylko ten jeden…

Do samochodu przede mną podszedł jakiś facet, wsiadł i odjechał. Usiłowałam z tych widoków na odległość zapamiętać możliwie dużo, przyjrzałam się zatem także i facetowi. Dość wysoki, nie gruby, nie łysy, z kitką ciemnych włosów z tyłu, a zatem zacofany, bo już ostatnio weszło w modę normalne męskie strzyżenie, z wąsami, z nosem wyraźnie garbatym w środku, co dostrzegłam dokładnie, bo najdłużej oglądałam go z profilu.

W skórzanej brązowej kurteczce. Samochód marki toyota, identyczny jak mój poprzedni i takiego samego koloru, w ostatniej chwili zapisałam nawet jego numer, żeby w scenariuszu zmienić na przykład tylko jedną cyfrę i już mieć pełne prawdopodobieństwo.

Uporczywe posługiwanie się realiami weszło mi w nałóg. Podjechałam na jego miejsce, żeby mieć lepszą widoczność na wszystko.

I nagle uświadomiłam sobie, że coś mi pika w jakichś zakamarkach pamięci wzrokowej. Ten garbek na nosie, nietypowy, tworzący specyficzną linię z nastroszonymi niżej wąsami… Czy ja tego przypadkiem już gdzieś nie widziałam…? Widziałam, gwarantowane, musiałam widzieć, tylko gdzie i kiedy? Chyba niedawno…?

13
{"b":"88578","o":1}