Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sięgnęłam po puszkę piwa Martusi i dolałam do swojej szklanki. Przez Bożydara od razu zrobiłam się zła, chociaż od lat już o nim w ogóle nie myślałam.

– Pan Górniak często bywał w Warszawie, chociaż nie odwiedzał swojego mieszkania – rzekł beznamiętnym tonem piękny Cezary, nie protestując przeciwko napojowi. Pewnie miał nadzieję, że się tym piwem upiję i powiem coś więcej. Optymista, nie wiem, jak miałam się upić jedną puszką, a tym bardziej połową. – Jak często i gdzie się zatrzymywał? – Nie mam zielonego pojęcia. Od osoby, którą tu pan sobie zapisał, słyszałam, że raczej rzadko. A zatrzymywać się mógł wszędzie. W pełni był zdolny do tego, żeby sypiać, na przykład, na działkach. Nawet w zimie. Był odporny na wybryki temperatury.

Coś w tym kamiennym posągu pojawiło się takiego, co można by uznać za lekką zmianę. Nie w nim samym nawet, a w atmosferze, niewidoczne dla oka, wyczuwalne jednakże dla czujnej duszy. Jakby się zaczął śpieszyć do zapisanej osoby. Mimo to następne pytanie zadał równie spokojnie, jak poprzednie.

– A czy znała pani Stefana Trupskiego? Nawet przez ułamek sekundy nie musiałam się zastanawiać. Takiego nazwiska nie mogłabym zapomnieć.

– Z całą pewnością nie. Pierwsze słyszę.

– Może znów nie kojarzy pani nazwiska z osobą…?

– A, to możliwe. Skąd, na przykład, mam wiedzieć, czy przypadkiem facet w stacji benzynowej nie nazywał się Trupski? Albo szewc, który mi fleki przybijał? Albo jakiś z kasyna? Musiałby mi pan fotografię pokazać.

Bezwiednie zupełnie użyłam czasu przeszłego. Żadna myśl we mnie nie zakwitła, ale przez Słodkiego Kocia wydawało mi się jakoś, że uparcie rozmawiamy o przeszłości. Piękny podinspektor nie skorygował mnie. Ten jakiś jego niedostrzegalny pośpiech wciąż dawało się wyczuć, ale do kieszeni sięgnął ruchem umiarkowanym. Wyjął kilka zdjęć i pokazał mi jedno.

Nie, tej twarzy nie znałam. Idealnie przeciętna, skojarzyła mi się z opisem Martusi, wziętym od Dominika, proporcjonalnie okrągła, bez znaków szczególnych, mogłam ją nawet widzieć i kompletnie nie zwrócić uwagi. O znajomości w ogóle nie było co gadać.

Pokręciłam głową.

– Bardzo mi przykro. Obce wszystko, i nazwisko, i gęba.

– A kiedy pani była ostatnio w hotelu Marriott? – spytał na to uprzejmie, odbierając mi zdjęcie, które Martusia też zdążyła obejrzeć.

Cholera. To jednak dochodzimy do trupa. Martusia za mną wypuściła z siebie powietrze z jakimś takim podmuchem, który poczułam na szyi. Kamienny posąg pozornie nie zwracał na nią żadnej uwagi, jakby stanowiła u mnie ruchomą dekorację mieszkania. Ozdobny wiatraczek wentylacyjny albo co.

Postanowiłam trzymać się, jak długo zdołam, i nie pomagać mu wcale.

– We wtorek, zaraz, którego to…? – przechyliłam się i spojrzałam na kalendarz – dziewiętnastego, o godzinie osiemnastej… nie, trochę przed osiemnastą.

– I co pani tam robiła? – Spotkałam się z niejaką Anitą Larsen, moją przyjaciółką.

– I nikogo znajomego pani tam nie widziała, nawet przelotnie?

Pomilczałam sobie troszeczkę. Marta za moim ramieniem przestała oddychać.

– Zaraz, proszę pana, nie w takim galopie – rzekłam wreszcie. – Zaoszczędzę panu głupkowatej odpowiedzi, że owszem, widziałam Anitę, ale muszę się zastanowić…

O tak, z pewnością musiałam się zastanowić. Piękny Cezary obudził we mnie ducha przekory, pień emocjonalny, nie człowiek, z przyjemnością ograniczyłabym się do idealnie ścisłych odpowiedzi na jego pytania, z czego zyskałby to, co pokrywa rozmaite południowe wyspy, mianowicie ptasie guano. Pod przysięgą mogłam zeznać, że nikt znajomy i żywy w oko mi nie wpadł, a pytał wszak zapewne o żywych znajomych, nie o martwych…? Ponadto Słodkiego Kocia miałam prawo nie poznać i krótko odpowiedzieć, że nie. I niechby się wypchał trocinami i kryształem w drobnym proszku.

Nie wspominając już o tym, że w tym pokoju mogło mnie w ogóle nie być. Nikt mnie tam nie widział. Wyprzeć się i cześć, tak jak w pierwszej chwili postanowiłam, wyjątkowo i raz w życiu kierując się rozsądkiem.

Nie pozwoliły mi na to dwa drobiazgi. Jeden, to cholerny Dominik, wmieszany w ten cały interes niepotrzebnie, myląco i zupełnie kretyńsko, a drugi, to te dwa numery samochodów, podane mi przez Anitę. W gruncie rzeczy nie lubię przestępców, szczególnie wysoko postawionych, a może, ukrywając informację, ułatwię im życie? Po czym odwdzięczą mi się jakimś świństwem, włamaniem, kradzieżą samochodu albo zgoła rozbiciem łba…

Wahałam się jeszcze przez chwilę. Praworządność z wielkim wysiłkiem przeważyła.

– Ciekawa jestem, co mi grozi za nieujawnienie trupa? Pozwoli pan, że sięgnę po kodeks? Karny to chyba powinien być…

Już się podnosiłam, kiedy mnie powstrzymał.

– Niech się pani nie fatyguje. Jeśli jest pani pewna, że nie zostało popełnione zabójstwo…

– Przeciwnie, jestem pewna, że zostało popełnione.

Podinspektor patrzył na mnie wzrokiem kamiennie pytającym z naciskiem, który mógł obniżyć szczyty Alp.

– No to teraz już chyba nie ma siły, musisz mu wszystko powiedzieć – nie wytrzymała wreszcie Marta. – Przecież on był nieżywy i cały czas jest o nim gadanie…

Zdenerwowałam się.

– No pewnie, że mu w końcu wszystko powiem, ale chciałam najpierw zobaczyć, o co mnie jeszcze zapyta, i jak dojdzie do sedna rzeczy! No dobrze, usłyszeć, ty nie bądź taka drobiazgowa! – Przecież nic nie mówię…? – Ale myślisz! – Nie myślę! – zapewniła Marta z wielką mocą. – Tego się po mnie nie spodziewaj! W takiej chwili…! – No to pan major myśli.

– Skąd wiesz, że major? Mówił co innego! Pod coś tam! – Nauczyłam się trochę tej nowej nomenklatury, podinspektor to major albo podpułkownik. Podpułkownik by tu osobiście nie przychodził, oni są na ogół grubi i nieruchawi. Major brzmi przyjemniej.

– Wszyscy…? – Co wszyscy? – Są grubi i nieruchawi?

Błysnęło mi wspomnienie.

– No nie, nie wszyscy. Jeden był nieduży i chudziutki, a jeden bardzo przystojny i o…! Brodaty! – Jest do niego jakiś dostęp…? – Na co ci, starszy ode mnie!

– No dobrze, to się jeszcze zastanowię…

Kamień w ludzkiej, urodziwej postaci przeczekiwał to wszystko, jakby był głuchy.

Idealnie spokojnym głosem powtórzył pytanie, czy widziałam kogoś znajomego.

– Otóż właśnie zbił mnie pan z pantałyku – powiedziałam z irytacją. – Chciałam o tym w ogóle nie mówić, bo głupio mnie pan pyta, a ja się może naraziłam kodeksowi.

A, zaraz, może wpadłam w histerię? Histeria jest dozwolona.

– W każdym razie nie jest karalna…

– No więc dobrze, wpadłam. A jeszcze do tego pan mi nie uwierzy, bo go przecież wywieźli. A nie, zaraz, Marta świadkiem! No i Anita… No dobrze, widziałam.

Ptaszyńskiego.

– Co Ptaszyńskiego? Widziała pani Ptaszyńskiego? – Widziałam. Ale ciągle jeszcze myślałam, że jest to Słodki Kocio.

– Gdzie go pani widziała? – W pokoju dwa tysiące trzysta dwadzieścia osiem – wyznałam ponuro.

– Dokładnie nad moją przyjaciółką Anitą.

– I co robił? – Nic. Leżał.

Nawet i teraz okiem cholernik nie mrugnął, brwią nie ruszył.

– W jakim sensie leżał? Gdzie leżał? Spał? Zechce pani powiedzieć to dokładniej.

Wciąż miałam okropną ochotę zrobić mu na przekór i cykać ścisłymi odpowiedziami, możliwie krótkimi, ale bałam się, że Marta znów nie wytrzyma.

– No dobrze, leżał na podłodze i był nieżywy.

– Proszę…? – No wyraźnie chyba mówię, nie? Chociaż niechętnie. Leżał na podłodze i był nieżywy.

– Kiedy go pani widziała na tej podłodze? O osiemnastej? – Trochę przed.

– Widziała go pani nieżywego przed osiemnastą?! – Jak w pysk dał. Równiutko za piętnaście szósta, bo tak byłam umówiona z Anitą, a ja jestem punktualna. Do pokoju dwa tysiące trzysta dwadzieścia osiem weszłam przez pomyłkę i on tam leżał, moim zdaniem zastrzelony, na wznak, martwy kompletnie. Twarz było widać i przyjrzałam się dokładnie.

Teraz wreszcie odrobinę go ruszyło. W granitowy posąg wstąpiło życie i cień jakichś ludzkich uczuć. Zdumienie, zaskoczenie, zainteresowanie, wszystkiego tyle co kot napłakał, ale jednak dało się zauważyć.

Kazał mi powtórzyć wszystko jeszcze raz, upewniając się kilkakrotnie co do godziny. Musiałam sprecyzować objawy martwoty, co skłoniło Martusię do skoku po kolejne piwo. Major Cezary Piękny przestał się śpieszyć, nieżywego Ptaszyńskiego uczepił się jak rzep psiego ogona. Poszłam na całość, Anita, ostatecznie, miała duńskie obywatelstwo i nic jej nie mogli zrobić, a nie wątpiłam, że duńskiej policji o spotkaniu z nieboszczykiem chętnie opowie. Ten tam jakiś Stefan Trupski poszedł w zapomnienie.

– Wywieźli go stamtąd – kontynuowałam. – To wiem od Anity, powiedziała przez telefon. Około wpół do dwunastej, tak mówiła, dwóch silnych go zabrało, symulując opiekę nad przyjacielem na bani albo pobitym. Anita lubi dużo wiedzieć, to dziennikarka, zjechała na dół i widziała wyjeżdżające z garażu dwa samochody, nie razem, oddzielnie, mamy zapisane numery. Martusia, gdzie to zapisałaś? No i zaczęło się. Papierów na moim stole leżało mnóstwo, bardziej był to stół do pracy niż dla gości. Musiałyśmy obejrzeć każdy świstek, żeby wreszcie stwierdzić, iż upragniona informacja znalazła się na poleceniu przelewu na konto agencji ubezpieczeniowej, którego dokonałam przez telefon, więc papier mi został, pomiędzy nowym numerem telefonu Marty Klubowicz a tłumaczami Dickensa z lat 49 i 71. Podałam mu, zapisał sobie na wszelki wypadek, ostrzeżony, iż komunikat może nie mieć sensu. Intuicja Anity czasem się sprawdza, a czasem nie.

Następnie pozastanawiał się chwilę, zmieniwszy wyraz twarzy o tyle, że odrobineczkę zmarszczył brwi.

– Jest pani pewna tego wszystkiego? – spytał w końcu.

– Granitowo.

– Dlaczego pani od razu kogoś nie zawiadomiła? – No to przecież mówiłam panu! Spieszyłam się cholernie… A, nie, przepraszam, wpadłam w histerię i nie uwierzyłam własnym oczom… Jeszcze się nad tym zastanowię, bo może się tylko śmiertelnie przestraszyłam. A potem ten cały Ptaszyński wyleciał mi z głowy, pracą się zajęłam! I nie była to taka świetlana postać, żebym miałam pogrążyć się w nieutulonym żalu na dwie doby! I jeszcze powiem panu więcej…

11
{"b":"88578","o":1}