Pan Tadeusz zachował przytomność umysłu.
– To nie u nas – rzekł z naciskiem. – Taki świstek zostałby natychmiast podważony, tam w grę wchodzą pieniądze producenta, instytucji, odszkodowania za zerwane umowy, mnóstwo utrudnień, ciągnęłoby się latami…
Miał rację. Nawet w przyzwoicie ucywilizowanym kraju, gdzie system prawny istnieje dla ludzi, a nie dla oszustów, taki strzęp marginesu gazety spowodowałby istne trzęsienie ziemi. Główny spadkobierca, podatek, roszczenia uboczne, długi, napoczęte umowy, trwałoby to do uśmiechniętej śmierci i najlepszym wyjściem dla nieszczęsnego głównego spadkobiercy byłoby skrócić katusze i utopić się od razu.
Kiwnęłam głową, czymś postanowiłam się wzmocnić. Normalnie po powrocie do domu wystarczyłaby mi świeżo zaparzona herbata, ale zastana sytuacja wymagała czegoś więcej. Właściwie szampan aż się prosił, ale Wajchenmann na szampana w najmniejszym stopniu nie zasługiwał, wino…? Te korki trzeba wyciągać… Piwo nie, zwyczajny ludzki napój… Koniak!
Zdecydowałam się na koniak, ponieważ nie lubię koniaku. Nigdy nie lubiłam, zawsze traktowałam go jak rodzaj lekarstwa, bardzo dobrze, koniak mi do Wajchenmanna pasował. Wyciągnęłam flachę i kieliszki, pan Tadeusz skoczył do kuchni po wodę mineralną, usiedliśmy wreszcie w salonie.
– A tego testamentu dopilnowano – kontynuował pan Tadeusz w trakcie starań o zaopatrzenie. – Tam były legaty, w tym solidny legat dla wieloletniej gosposi… I dom rzadko bywał pusty, prawie nigdy, on przecież… no… mimo wieku… lubił towarzystwo…
Zlekceważyłam upodobania obrzydliwca.
– A co w ogóle robił tego dnia? Gdzie był? Z kim? Ta córka to wie? Ona w ogóle razem z nim mieszka? Do niego przyjeżdża?
– Ależ nie, skąd! Oddzielnie, a przeważnie wcale jej nie ma. I wie tylko, że miał być w domu od wczesnego popołudnia, tak się z nią umówił, ale, z kim jeszcze się umówił, nie wiadomo. I gdzie się podziała gosposia, też nie wiadomo. Aż do przyjazdu lekarza i policji nie było nikogo, tylko córka…
– O której go rąbnęli?
– Na razie nie wiem, córka też nie wiedziała, ale chyba późnym popołudniem.
– Lekarz musiał coś powiedzieć!
– No, więc właśnie, powiedział z zastrzeżeniami i niepewnie, że między piątą a szóstą, to znaczy osiemnastą…
Zastanawiałam się przez chwilę.
– Panie Tadeuszu, kontakt z tą córką pan przecież utrzymuje. Skoro ona dziedziczy, padną na nią podejrzenia, to pewne. Ma ona może jakiegoś męża?
– Ma, ale on siedzi w Stanach…
– Nie szkodzi. Mógł ją namówić, żeby kropnęła tatusia dla spadku…
– Ale co też pani…! – żachnął się gwałtownie pan Tadeusz. – Wykluczone, to bogaci ludzie! Poza tym tam są jakieś kontrowersje… chociaż nie, to raczej z pierwszym mężem… I ona ma niezachwiane alibi, przed wizytą u ojca cały czas była między ludźmi, najpierw w zakładzie kosmetycznym, potem jadła obiad z kostiumologiem teatralnym, potem w takim magazynie garderoby na Sadybie, też z kilkoma osobami, załatwiała sprawy, ona jest właśnie kostiumologiem, jej mąż…
Nader interesujące były te matrymonialne komplikacje, ale nie miałam teraz do nich głowy.
– Bierz diabli męża. Przyjechał z nią?
– Ależ nie, siedzi w Stanach! To scenograf. I prosto z Sadyby pojechała do ojca, dzwoniła do niego ustawicznie, to już była prawie ósma wieczorem…
– No to córkę mamy z głowy, męża też. Niech pan się dowie od niej, co się stało z gosposią, to po pierwsze, a po drugie, z kim Wajchenmann ostatnio się kłócił, z kim bezpośrednio współpracował, kto miał jakieś prywatne pretensje… Długo ona tu jest?
– Wszystkiego raptem dwa tygodnie. Może nie wiedzieć…
– Nie szkodzi. Może wie o czymś z dawniejszych czasów. A, jeszcze trzecie! Co tak naprawdę zastała w domu, weszła chyba i popatrzyła, nie? Ślady jakiejś wizyty, czegoś brak, nie musiało być kosztowne, bałagan w papierach, cokolwiek. Prywatnie panu powie…
Szczerze mówiąc, bez przekonania pytałam, z góry nie wierzyłam w rozszalałą chciwość córki, kochała tatusia czy nie, od niekochania do ordynarnej zbrodni dosyć daleko, ale mogła coś wiedzieć na tematy bliższe mojej duszy i wyjawić jakiś kluczowy sekret. Nigdy nic nie wiadomo, kłaniał mi się wszelki wypadek.
Pan Tadeusz niezdecydowanie kiwał głową. Znęcałabym się nad nim dłużej, zaświtała mi jednakże myśl, że uwolniony ode mnie, zdoła uzyskać więcej wiedzy jeszcze dziś i jutro tę wiedzę z niego wydrę. Wypuściłam go z pazurów.
Ledwo wyszedł, zaczęły się telefony.
Komórki oczywiście, nikt, bowiem nie wiedział, że już wróciłam, w dodatku jedną komórkę, tę o łatwiejszym numerze, miałam przez pomyłkę wyłączoną, a nie mogłam jej włączyć, ponieważ nie pamiętałam tego jakiegoś idiotycznego numeru PIN i włączyłam ją dopiero w domu, przed chwilą, znalazłszy numer w wygrzebanym z dna walizki notesie. Wrócić zaś miałam najwcześniej jutro, a może nawet pojutrze. Pan Tadeusz znał oba moje numery i dzięki temu mnie dopadł.
Pierwsza była Martusia.
– Słuchaj, słyszałaś już? Gdzie jesteś? Ten barbarzyńca nie żyje, wyobrażasz sobie, ktoś go załatwił, nie do wiary, coś cudownego, tłumy szaleją, nikt nic nie wie…!
Małgosia:
– Słuchaj, ledwo do domu weszłam, Witek mówi, że Wajchenmanna ktoś kropnął…!
Julita:
– Gdzie ty jesteś, wracaj natychmiast, sensacja! Podobno ktoś zamordował Wajchenmana, co za szczęście, że to nie ty…!
Magda:
– Joanna? Podobno wyjechałaś, może jeszcze nie wiesz, Wajchenmann nie żyje, zamordowany! Mam nadzieję, że nie zleciłaś nikomu…?
Niejaki Adam Ostrowski, dziennikarz:
– Ostrowski z tej strony, pani Joanno, z zamordowaniem Wajchenmanna nie ma pani chyba nic wspólnego…? Może zbyt szczerze pani się wypowiadała, bo jakoś wszystkim pani się na myśl nasuwa… Tadzio:
– Pani Joanno, co jest? Słyszała pani o tym? Agnieszka mnie podpuszcza, żeby panią zapytać, to chyba nie pani rąbnęła tego Wajchenmanna…? Nic nie wiemy, ale sensacja wszędzie!
Paweł:
– Joanna? Cześć! Zdaje się, że twoja ulubiona postać z tego świata zeszła? Gdyby ci było potrzebne jakieś alibi, to my chętnie…
Nie czułam się zaskoczona, z góry wiedziałam, że będę pierwszą podejrzaną. Może i rzeczywiście nie należało do tego stopnia gębą kłapać publicznie…? Z drugiej strony nie szkodzi, jeśli na mnie padnie, prawdziwemu sprawcy ujdzie na sucho i niech w zdrowiu kwitnie! Może rozpęd weźmie i na tym jednym szlachetnym czynie nie poprzestanie…?
Tak mi się jakoś pomyślało w złą godzinę…
Wajchenmann Wajchemannem, jadowita uciecha jadowitą uciechą, a obowiązki obowiązkami. Poszukiwania lektury dla Lalki zaczęłam prawie od rana, najpierw przez telefon.
W znajomej księgarni książek Ewy Marsz chwilowo zabrakło. Owszem, dwie ostatnie były do niedawna, ale właśnie poszły, dopiero co, z hurtowni nie pobiorą, bo też ich tam nie ma. W znajomym antykwariacie w ogóle nigdy ich nie mieli, bo Ewy Marsz nikt się tak łatwo nie wyzbywał. Znajomy dystrybutor obiecał się dowiedzieć. W nieznajomych księgarniach czwarta kolejna książka utrzymywała się dłużej, ale już jej nie ma i w ogóle Ewy Marsz nie ma. Owszem, ludzie się pytają i oni sami się dziwią, bo w takiej sytuacji wydawnictwo powinno chyba zrobić dodruk.
Dopiero teraz zainteresowałam się, kto właściwie Ewę Marsz wydawał, dotychczas nie zwracałam na to uwagi. Złapałam dostępną mi książkę, znalazłam stopkę wydawniczą.
Coś podobnego, „Gratis”! Współpracowałam z nimi kiedyś, bardzo sympatyczni i równie bezwzględni, prawdziwi ludzie interesu, nacięli mnie na ładne pieniądze, co im przyszło z największą łatwością. Więcej w tym było mojej głupoty niż ich starań i talentu, ale można mniemać, że i Ewę Marsz załatwiają koncertowo. Chociaż może ona rozumniejsza ode mnie…? W każdym razie jej książki powinni mieć, a ja powinnam mieć u nich chody, wynikłe z dawnych układów. Z pewnością woleliby mnie nie rozdrażniać…
Zadzwoniłam, umówiłam się, porzuciłam telefon, pojechałam.
No owszem, jeszcze mieli, ale, ach, to absolutnie ostatnie egzemplarze, spod serca wyjęte, z dna magazynu wygrzebane, w drodze wyjątku, tylko dla mnie! Prawie płacząc, wręczyli mi cztery książki, co najmniej tak, jakbym z nich żywcem wyrywała wątroby i śledziony na części zamienne.
Rozzłościłam się.
– To, dlaczego, do diabła, panowie nie zrobią drugiego wydania albo, chociaż dodruku?
Zmieszali się obaj zgoła niewspółmiernie, pytanie w końcu nie było intymne i nieprzyzwoite, nie zahaczało o żaden przekręt, zwykła czynność natury zawodowej. Łypnęli na siebie wzajemnie okiem, łudząc się zapewne, że nieznacznie.
– No, wie pani, to nie zawsze takie proste… Dystrybutorzy…
– Co dystrybutorzy? Z kim panowie mają do czynienia? Wasi dystrybutorzy są głusi, niedorozwinięci? Zboczeńcy w wojnie z księgarzami? Z całym społeczeństwem?
– No jak to, sama pani wie, niesolidni…
– Ściągnąć należności… Finansowo same straty! Udało mi się nie powiedzieć ani słowa na temat tych strat, których niegdyś podobno i ja przyczyniałam, ratując przed bankructwem wydawnictwo i drukarnię, co wyszło na jaw znacznie później. Zależało mi w tej chwili na Ewie Marsz, a nie na sobie.
– Niech ich panowie zmienią na innych – poradziłam złośliwie. – Ewę Marsz każdy chętnie złapie, a to przecież wasza autorka!
I tu chyba dziabnęłam w czułe miejsce.
– Niezupełnie… Są pewne komplikacje z umowami… Na dodruk też trzeba… Autor… Sfinansować… Reklama…
Wyduszali z siebie te głupie słowa na zmianę i widać było, że najchętniej wyrzuciliby mnie za drzwi, ale jakoś im nie wypadało. Na wszelki wypadek usiadłam na torbie z czterema zdobytymi książkami. Zaczynałam odgadywać sedno rzeczy, nie mieli umowy z Ewą, ciekawe, kto zerwał, ona czy oni? Może przesadzili z wyzyskiem, ona się połapała, odmówiła podpisu, a im teraz głupio przyznać się do zdrożnych chęci i wystąpić z dwa razy lepszą ofertą, niezbitym dowodem, że przedtem ją kantowali. Mogłaby zażądać odszkodowania, wyrównania wstecznie czy czegoś w tym rodzaju.
– No dobrze, a nowa książka? – spytałam podstępnie. – Strasznie dawno nic nie było. Dlaczego Ewa Marsz nie pisze?