Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Kiedy…? – wyrwało mi się jeszcze.

– We właściwej chwili – odparł Roman i wydawało się, że zamilkł już całkiem, ale za moment jednak się odezwał. – Ja wiem, że jaśnie pani jest ciekawa tej sprawy. każdy by był, więc po jakimś czasie, może za rok… wszystko się wyjaśni. Teraz nikt nic nie wie, a jaśnie pani może się pozbyć wszelkich obaw i robić, co zechce.

Pojęłam, że więcej się od niego nie dowiem, ale i tyle było dosyć. Nie pędziłam na górę do Gastona, do jadalni przeszłam, gdzie pusto było, choć stół do śniadania został już nakryty i w razie czego mogłam udawać, że to nakrycie sprawdzam. Musiałam przez chwilę być sama i myśli zebrać.

Nie tak od razu, po odrobinie zaledwie, docierało do mnie, jak wielki ciężar ze mnie zleciał. Teraz dopiero uświadomiłam sobie, że gdyby Armand żył, ani przez chwilę nie czułabym się bezpieczna, drżałabym o życie mojego męża i moich dzieci, nie musiał przecież mordować wszystkich od razu, mógł to uczynić nawet po kilku latach, obmyśliwszy jakieś, doskonale dla siebie sposoby. Nie byłabym pewna dnia ani godziny! Wszak już sama myślałam, że jedyne wyjście, to po prostu go zabić…

No i nastąpiło to bez mojego udziału. Niech mi Bóg przebaczy, za jego duszę gotowa byłam modlić się codziennie, ale szczęście ogarnęło mnie niezmierzone, ulga taka, jakbym katu spod topora uciekła. Nie muszę już tak straszliwie bać się o Gastona, który, byłam tego pewna, nie doceniał niebezpieczeństwa. Nic już nie muszę, Roman na wiatr by nie mówił, stałam się normalną kobietą, na którą nikt nie czyha!

Z ukojenia aż mi łzy z oczu pociekły. Zarazem poczułam się zdolna do myślenia racjonalnego, od razu zdecydowałam, że ostatniego postanowienia nie zmienimy, zostaniemy tu tydzień w spokoju, chociaż w aktualnym swoim stanie kaprysy mogłam mieć dowolne. Żadnych kaprysów, wyjedziemy później i zrobimy, co nam się spodoba, bez żadnych obaw i niepewności…

Gaston zastał mnie w jadalni, w stół nakryty wpatrzoną, jeszcze ze łzami w oczach, bo jego wezwań z góry w zamyśleniu nie słyszałam.

– Wielkie nieba, ty płaczesz? – przeraził się. – Co się stało? Dlaczego?!

– Ze szczęścia – odparłam najszczerzej w świecie i padłam mu w objęcia.

Okropności, zrozumiałe tylko dla nas i nikogo więcej, wyszły na jaw zbyt wcześnie i najzupełniejszym przypadkiem.

Jak to zwykle bywa, że tam ktoś wlezie, gdzie by się nikt nie spodziewał, pijak jakiś na ryby poszedł ze stawów hodowlanych nielegalnie je łowić. I pomyśleć, że pierwsze stawy w tym miejscu do mnie niegdyś należały…! Możliwe, że jak szedł, jeszcze był trzeźwy i na miejscu dla rozgrzewki się upił, dość że sam nie wiedział, co robił, usnął pewnie i ocknąwszy się, kawałek ludzkich zwłok, własnego haczyka u wędki uczepionych ujrzał. Uciekł w mniemaniu, że delirium go chwyta i zaraz potem dzieci tę osobliwość znalazły. Od tego już się wielkie zamieszanie zrobiło, policja nadjechała, całe zwłoki wyciągnięto i zaczęło się śledztwo.

Na szczęście przed policją ludzie zdążyli nadlecieć, więc ze śladów tam niewiele mogli wywnioskować. Kim był ów utopiony, też nie zdołali odgadnąć, bo na twarzy najwięcej ucierpiał, a przy sobie nic nie miał, i w pierwszej chwili za innego nielegalnego rybołówcę go wzięto, ale rychło pokazało się, że własną śmiercią nie zszedł. Kulę w nim znaleziono i już policja swoimi sposobami doszła, że ktoś go zastrzelił, a potem nieżywego do wody wrzucił, kamieni trochę do kieszeni nakładłszy.

Tyleśmy się dowiedzieli z plotek, z gazet i z telewizji, a oglądać go nikt nie poszedł, nawet Monice Tańskiej do głowy to nie wpadło, chociaż ogłoszono, że jedną rzecz dosyć dziwną stwierdzono. Nieboszczyk kawałek ucha miał odcięte, po śmierci już, podejrzewano zatem, że kolczyk jakiś cenny miał w tym uchu, że jednak moda na kolczyki męskie nastała, wielkiej niezwykłości to nie stanowiło. Nie musiał nawet ów kolczyk być taki bardzo wartościowy, zwyczajnie, spodobał się zabójcy i tyle. Szczęśliwie się złożyło, że ani Ewa z Karolem, ani Monika w owej chwili programu nie oglądali, bo mogłoby im coś zaświtać.

Gaston też akurat w ekran nie patrzył, a czy w gazecie co przeczytał albo w radiu usłyszał, tego nie byłam pewna. Rozeszło się za to, dziennikarz chyba jakiś niedyskrecję popełnił, że owa kula śmiertelna z jakiejś takiej niezwykłej broni pochodziła, jakiej teraz wcale w użyciu nie ma. Z muzeum ją ktoś ukradł albo z antykwariatu, albo mnie z Rosji wprost przywiózł, poczęto badać zabytkowe pistolety bez żadnego skutku i to była właściwie jedyna rzecz dla policji interesująca, bo sama w sobie taka zbrodnia to nic szczególnego, na każdym kroku im się zdarza i przeważnie są to jakieś porachunki różnych mętów, zazwyczaj po pijanemu załatwiane.

Słowem się jednym nie odzywałam, ale teraz wiedziałam już na pewno, że nigdy więcej Armanda obawiać się nie muszę… Co mnie jednak troszeczkę niepokoiło, to ta kula staro

świecka i niepewność, czy pistoletu nie znajdą. Spokojnie doczekałam chwili, kiedy Gaston do miasta pojechał swoje zawodowe sprawy załatwiać, bo już pertraktacje w kwestii biura warszawskiego rozpoczął, zostałam w domu i z Romanem w gabinecie się zamknęłam. Siwińska w kuchni obiad gotowała, Zuzia w sypialni porządki robiła, Siwińskiego w ogrodzie widziałam, bramy były zamknięte, nikt nas tam nie mógł podejść i podsłuchać.

Wciąż jeszcze nic nie mówiąc, na Romana pytające spojrzenie skierowałam. Wielką musiało mieć siłę, bo westchnął tylko i sam z siebie zaczął.

– A cóż było zrobić innego? Toż pan Guillaume materiał wybuchowy już miał przygotowany i w naszym garażu by to wybuchło w jego nieobecności, tak, że pan de Montpesac pierwszy by zginął. A wyszłoby, że zapas benzyny nieostrożnie trzymałem i stąd wybuch. Zaraz po ślubie cywilnym miało to nieszczęście nastąpić, bardzo sprytnie całą rzecz urządził, musiał jeszcze tylko zapalnik w ostatniej chwili podłożyć i właśnie tu jechał. Na ukradzionym motorze. Z tej restauracji wyszedł, gdyby mu się udało, po dwudziestu minutach by wrócił, a pani Tańska w najlepszej wierze przysięgłaby, że był tam cały czas. Nawet prędzej, po szesnastu, sprawdziłem.

Że wszystko to należało już do przeszłości, słuchałam niczym powieści sensacyjnej, bez przerażenia, a za to chciwie. – I co? – spytałam z naciskiem.

Roman znów westchnął.

– No i zdążyłem. Sama jaśnie pani zauważyła, że tak długo i niezręcznie parkowałem przed urzędem. Może szczegółów już nie będę podawał?

– Jak to, zdążył Roman jeszcze wrzucić go do wody…?!

– A, nie. To później.

Zamilkł, zaciął się i widać było, że więcej nie powie. I nagle zrozumiałam sama. Jezus Mario, wracałam od ślubu z trupem w bagażniku…!!!

Długą chwilę milczeliśmy obydwoje. Roman patrzył gdzieś za moje plecy, teraz już wiedziałam na co. Wydobyłam w końcu z siebie głos.

– A ta kula…? Ten pistolet staroświecki, co po muzeach go szukają…?

– Tego pistoletu nie znajdą do sądnego dnia – powiedział Roman spokojnie. – On zginął już sto piętnaście lat temu. Znów mnie nieco zatchnęło. Nie, to musiałam usłyszeć! Bezapelacyjnie zażądałam wyjaśnienia.

Roman zaspokoił moje życzenie z wielką niechęcią i oporem. No i proszę, okazało się, że znów coś zrobił, do szaleńców naukowych dotarł, cofnął się w czasie, wziął pistolet mojego męża, wrócił, użył go, znów się cofnął i ów pistolet przed stu piętnastu laty, na kawałki rozebrany i pocięty, do zasypywanej właśnie studni wrzucił, po której już od dawien dawna śladu żadnego nie ma. I znów do obecnych czasów przeszedł, cztery razy przeklętą barierę przekroczył, więc wciąż jeszcze jest to możliwe…!

Nie podnosiłam na razie tego tematu,, o dalsze, bardziej niewinne szczegóły spytałam.

– A co z tym ukradzionym motorem się stało?

– Nic, właściciel krzyku narobił, ale policja go łatwo znalazła. Uznali, że złodziejowi benzyny zabrakło, więc rzucił go byle gdzie i poszedł sobie. To już nikogo nie obchodzi.

– A… ucho…?

– Mało to ognia? Siwiński przecież codziennie prawie gałęzie i suche liście pali, a diament to węgiel… Popiół na kompost idzie.

No i proszę, jaka to użyteczna rzecz ten kompost…

– Dziękuję Romanowi – powiedziałam wreszcie cichym głosem, z największą i najszczerszą wdzięcznością.

Roman znów nie patrzył na mnie, tylko na portret mojej matki.

– Zrobiłem, co mogłem – rzekł uroczyście, ale zarazem szorstko. – I chyba dotrzymałem przysięgi. Nie było innego wyjścia, żeby jaśnie pani mogła żyć w spokoju…

I wtedy pojęłam nagle to pierwsze zwierzenie, jakie mi uczynił, kiedy próbował wyjaśnić, jakim cudem znaleźliśmy się w przyszłym świecie, który dopiero miał nadejść, i dlaczego on sam uparcie wracał do poprzedniego wieku, do osoby, której oddał całe serce i całe życie, w tajemnicy i beznadziejnie. I dlaczego z takim uporem i tak czujnie o mnie dbał i mną się opiekował.

– Ta kobieta, którą Roman kochał, to była moja matka? spytałam wprost, możliwie delikatnie.

– Tak – odparł bez namysłu. – Teraz już to mogę wyznać, inne czasy nastały. Wtedy by mnie przegnano na cztery wiatry. I jeszcze musiałem pilnować, żeby najmniejsze podejrzenie nikomu do głowy nie przyszło, a pani hrabinie szczególnie. Ale chyba mi się to nie całkiem udało, bo nie komu innemu, tylko mnie pani hrabina na łożu śmierci kazała przysięgę składać, że jej córki przenigdy nie opuszczę i jak o własne dziecko zadbam. No więc załatwiłem sprawę może nie bardzo po chrześcijańsku, ale za to skutecznie. Jaśnie pani nie ma o to do mnie pretensji?

Aż podskoczyłam na fotelu.

– Pretensji?! – krzyknęłam. – O co…?! Do końca życia Romanowi wdzięczna będę, słowa jednego o tym wszystkim nikt ode mnie nie usłyszy, a że jeszcze do tego Roman przez tę barierę…!

No i tu się znowu zaczęło. O tej barierze czasu, rzecz jasna. Roman bez mała włosy z głowy sobie wyrywał, żeby mi jeszcze raz te naukowe bzdurstwa wytłumaczyć, aż się w końcu nad nim zlitowałam i udałam, że je rozumiem i w jego argumenty wierzę. Szczególnie że Gaston wrócił, tak długo to trwało, a przy nim wszak tej rozmowy dziwnej toczyć nie mogliśmy.

Możliwe, że Roman miał rację, ale co z tego? Na wszelki wypadek wolałam rzecz całą załatwić po swojemu. Ludzi wzięłam z sąsiedniej budowy i przed samym wyjazdem do Francji dopilnowałam osobiście, żeby tę przeklętą barierę całkowicie rozebrać. Słupki wykopać, a biało-zielony drąg porąbać i spalić. Dopiero wtedy naprawdę odetchnęłam.

69
{"b":"88455","o":1}