Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na dalsze telefony już się nie odważyłam, ale za to zadzwoniono do mnie.

– Cześć, tu Michał – powiedział męski głos w słuchawce. – Chwałaż Bogu, że już jesteś! Doczekać się nie mogłem!

– Witaj – odparłam, nie mając pojęcia, kim jest ów Michał. – No jestem. Bo co?

– Bo kroi nam się niezły interes, tyle że ryzykowny i musisz zadecydować, idziemy na to czy nie. W grę wchodzi duży nakład. Wpadnij jutro koło południa, koniecznie, ostatnia chwila!

– Gdzie…?

– Jak to, gdzie? Do wydawnictwa! Będziesz mogła?

– Będę, dobrze, wpadnę – zgodziłam się słabo, zastanawiając się w popłochu, czy Roman albo pan Jurkiewicz będą wiedzieli, gdzie się to tajemnicze wydawnictwo mieści. Pytać o to wydało mi się niewłaściwe.

Nie mniej od wydawnictwa tajemniczy Michał ucieszył się i odłożył słuchawkę. Usilnie zaczęłam zastanawiać się, o co tu może chodzić, i znów chwyciłam notes. Zaczęło mi się coś majaczyć, zajrzałam do otrzymanych od pana Jurkiewicza dokumentów, zadzwonił Gaston, omal nie zwierzyłam mu się, jaki mam kłopot, wezwałam w pomoc Romana…

Okazało się, że jestem współwłaścicielką wydawnictwa książkowego, które doskonale prosperuje i w którym mam głos decydujący, bo na moich pieniądzach stoi. Znalazłam właściwy adres, znalazłam nawet nazwisko owego Michała. Dolnik. Michał Dolnik. Może być.

Zadzwoniłam do pani Łęskiej z informacją, że jeszcze żyję, Armanda nie ma, a testament nareszcie został podpisany I i mam w domu kopię.

– Opraw ją w ramki i powieś na ścianie, na widocznym miejscu – poradziła mi. – Żeby to była pierwsza rzecz, jaka mu w oko wpadnie, w razie gdyby się pojawił.

Po czym przekazała mi wieści o najnowszych odkryciach. Odnaleziono podobno buty, które zostawiły ślady po sobie w kredensowym gabinecie panny Luizy, i wykryto je w śmietniku pod domem Armanda. Kolejna poszlaka, dla pani Lęskiej będąca dowodem niezbitym, miał dość rozumu, żeby je wyrzucić, ale nie dość, żeby do wyrzucania znaleźć odpowiednie miejsce. Pewna już była, że to on ją zabił i nawet przyczynę odgadywała, ale sprawdzi to ostatecznie za dwa tygodnie i wówczas mi powie. Nie nalegałam, zbyt wiele tu miałam własnych zagadek i kłopotów, żeby jeszcze Armandem sobie głowę zawracać.

Dosyć trudne wydało mi się to obecne życie, jednakże interesujące. Widać już było, że nudzić się nie zdołam!

Co przeżyłam, ludzkie słowo nie opisze!

Zaczęło się od tego, że wsiadłam na konia. W spodniach do konnej jazdy i żakieciku, siodło było męskie, sprawdzone, nie zleżałe, w doskonałym stanie, Roman mi dłoń podstawił, ta nowa Gwiazdeczka do galopu się rwała.

I od razu zaczęła ponosić.

Kiedy pojawiła się przede mną biało-zielona bariera na łące, wpadłam w najdzikszą panikę. Jezus Mario, ona mi znów skoczy, znów się znajdę w poprzednim świecie, tym sprzed stu lat, na męskim siodle, w spodniach…! Z Armandem na karku, bez Gastona, bez telefonu, bez samochodu, bez łazienki… Bez książek, które już tak mnie zaciekawiły! A za to z całym bagażem trosk i plotek, na skraju kompromitacji…

Ależ nie chcę! Za nic!!!

Wszystkie siły włożyłam w opanowanie rozszalałej klaczy, hamowałam ją, zmuszałam do skrętu, w desperacji postanowiłam spaść z niej przed skokiem, ona niech się przenosi do zeszłego wieku, jeśli koniecznie chce, ale ja tu zostanę! Może zdołam ujść z życiem…

Jednak udało mi się. Tuż przed samą barierą Gwiazdeczka zmieniła kierunek, skręciła gwałtownie w lewo, kładąc się niemal, poszła w las, zostawszy po tej stronie. Z ulgą niebotyczną pozwoliłam jej pędzić jeszcze przez jakiś czas leśną ścieżką, uspokoiła się wreszcie, zwolniła i już posłuszna i grzeczna poddała się mojej ręce. Pot po mnie płynął, więcej wywołany strachem niż wysiłkiem, dłonie mi drżały, oddychałam głęboko, zawróciłam ją, widok asfaltu za drzewami sprawił mi najwyższą przyjemność.

Od tego przenoszenia się w czasie tam i z powrotem zdrowe zmysły straciłabym z całą pewnością i nieodwracalnie…! wróciłam do domu szczęśliwie i już bez żadnych przeszkód. Poranny spacer dostarczył mi wrażeń niezapomnianych, a przede mną widniały następne emocje. Pojechałam na umówioną wizytę, gdzie doznałam kolejnego wstrząsu.

O wydawnictwach wszelkich nie miałam wszak najsłabszego wyobrażenia, a tu zasypano mnie informacjami, z których zrozumieć zdołałam tylko jedną. A mianowicie, że im więcej towaru, tym taniej on kosztuje. Taką rzecz pojąć nawet najgorszy tuman potrafi, na tym się więc oparłam w decyzji, jaką ze mnie wydarto.

Ryzykowna ona była podobno i wielkich strat mogła przyczynić, ale z drugiej strony nadzieję na wielkie zyski stwarzała. No więc niech tam, wola boska, przewidywane straty mogłam ponieść, do bankructwa się nawet nie zbliżając. W skupieniu wielkim starałam się tylko, jakoś nieznacznie i podstępnie, zapamiętać ludzi, z którymi miałam do czynienia, i nazwiska do osób dopasować, co mi się w pewnym stopniu udało. Następnie przyjechała Monika Tańska.

Pamiętałam już, że w drodze powrotnej powinnam czynić Zakupy, bo obyczaj dostarczania do domu wszelkich towarów przez kupców zanikł kompletnie, a nie można było wymagać od Siwińskich, żeby duże ciężary parę kilometrów na piechotę nieśli. Owszem, zapasy jakieś w domu miałam, trudno jednakże bez czegoś świeżego się obyć, choćby owoców czy pieczywa. To też była nowość dla mnie, nigdy w życiu dotychczas nie musiałam żadnego domu w produkty spożywcze osobiście zaopatrywać i nawet mi się to dość spodobało. Na przyjęcie pani Tańskiej podwieczorkiem wybrałam różne zabawne rzeczy, jakieś ciasteczka większe i mniejsze, serki rozmaite, gotowe kotleciki z drobiu, na rożnie w magazynie skwierczące, sama ciekawa ich smaku, do tego kazałam Siwińskiej sałatkę owocową przyrządzić z bitą śmietaną. Śmietanę do ubicia również musiałam kupić i teraz dopiero uświadomiłam sobie w pełni, że nie mam folwarku, nie mam własnych krów, kur, kaczek, gęsi, indyków, bażantów… Nic swojego, wszystko trzeba kupować! Ale może to i wygodniej, o ileż mniej roboty w kuchni.

Monice Tańskiej przyjrzałam się z uwagą wręcz zachłanną, kiedy wysiadała z samochodu i podbiegała do moich drzwi. Starsza była ode mnie tak samo, jak dawna pani Tańska, i chyba nawet odrobinę do niej podobna. Charakterem i zachowaniem z pewnością.

Słusznie spragniona byłam rozmowy z nią, dobrze przeczułam, okazała się dla mnie istną kopalnią wiedzy. Część tych znajomych obecnych pasowała mi do tamtych, sprzed stu lat, odgadłam, że baron Wąsowicz musiał się ożenić, a na pewno nie ze mną, i męska linia do dzisiejszych czasów się uchowała, zrozumiałam, że Januszek Burzycki poślubił przed stu laty Zosię Jabłońską, która jakiś duży spadek dostała… Jezus Mario, po mnie czy co…? Może nie spadek, tylko posag, ciepłą ręką dany…? I obecni Burzyccy to ich potomkowie, musiało tak być, bo inaczej nic by mi się nie zgadzało. A Monika Tańska, w ogóle Tańska z domu, po mężu Strzelecka, ale po rozwodzie wróciła do panieńskiego nazwiska.

Na szczyty dyplomacji się wspięłam, żeby to wszystko rozwikłać, a i tak chwilami Monika dziwiła się mojemu brakowi pamięci. Siedziałyśmy w jadalni przed wielką szybą, mając widok na trawnik i podjazd przed domem. Brama w ogrodzeniu, po wpuszczeniu Moniki, pozostała szeroko otwarta i nagle przez tę bramę wjechał jakiś samochód, na co nie zwróciłam w pierwszej chwili uwagi, zajęta nalewaniem herbaty.

– O, masz gościa? – powiedziała Monika z zainteresowaniem. – Kto to jest? Przystojny chłopak!

Odwróciłam głowę, spojrzałam i zdrętwiałam kompletnie. Z samochodu wysiadał Armand.

Tak długo milczałam, niezdolna do wydania głosu, że Monika zdążyła ocenić go dokładniej i zdumiewająco trafnie. Widać było, że jej się spodobał. Armand popatrzył w nasze okno, uniósł dłoń w powitalnym geście i skierował się ku drzwiom.

– Armand Guillaume – wydusiłam w końcu z siebie z wielkim wysiłkiem. – To Francuz. Mój bardzo daleki krewny.

– Francuz? – ucieszyła się Monika- Dobrze, że nie Anglik,. francuski znam o wiele lepiej. Interesujący facet.

– Możesz go sobie wziąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale ostrzegam cię, że to łajdak.

– Nie szkodzi…

Więcej nic nie zdołałam powiedzieć, bo Armand wszedł, wpuszczony przez Siwińską.

– Witaj, droga kuzynko – rzekł drwiąco.

No i proszę, przyznał się do kuzynostwa i, można powiedzieć, do siebie samego. Nie miałam chęci wypominać mu poprzedniej powściągliwości, a przecież od początku musiał wiedzieć, kim dla niego jestem. Udawał obcego człowieka!

Przedstawiłam ich sobie wzajemnie i Monika z miejsca wzięła się do dzieła. To na jej pytania odpowiadał, a nie na moje. Owszem, miał wakacje, nagle przyszło mu na myśl odwiedzić Polskę, której prawie nie znał, wiedział, że wracam i skorzystał z okazji, pewny doskonałego przyjęcia u krewniaczki. Ma zamiar zostać tu jakiś czas i obejrzeć ten piękny kraj.

I oczywiście Monika zrobiła dokładnie to samo, co Ewa Borkowska w Trouville. Zaprosiła go do siebie na niedzielne przyjęcie, pojutrze. Barbecue, taka zabawa ogrodowa u niej, pieczenie kiełbasek na grillu. Podała mu adres, willa na Służewcu, dla mnie nie nowość, miałam to zapisane w notesie.

Nie wpatrywałam się w niego, bo aż mnie skręcało w sobie, ale całkowicie omijać go wzrokiem nie było możliwe. Za którymś spojrzeniem nagle coś mi błysnęło. Chwilowy zanik pamięci jakoś mi przeszedł, spojrzałam ponownie i znów mnie zamurowało.

Pod włosami w uchu miał maleńki kolczyk. Diamentowy, w kształcie gwiazdki.

I po co to było w ogóle zastanawiać się nad amantem panny Lerat, Armand już się do niej przyznał w sposób bezczelny, nawet z tą pamiątką przestał się kryć. Pani Łęska miała rację!

Jedna tylko myśl mnie w tej chwili opętała. Testament! Czemuż nie zastosowałam się do jej rady natychmiast, czemuż nie zawiesiłam go na ścianie, na widocznym miejscu! Jak mam teraz, ni z tego, ni z owego, zawiadomić go o podpisaniu ostatniej woli na korzyść kościoła, instytucji nietykalnej?!

Drugą moją myślą był Roman. Gdzie on jest, do diabła, wie o przybyciu Armanda czy nie? Jeśli nie, trzeba go natychmiast zawiadomić, bo, nie daj Boże, dokądś się oddali…

Pani domu zawsze znajdzie pretekst, żeby zostawić gości i na chwilę wyjść, chociażby do kuchni, to nie tamte czasy, kiedy wszystko służba załatwiała. Bąknęłam coś niewyraźnego i popędziłam do Siwińskiej.

59
{"b":"88455","o":1}