W jednej z tych folii znajdowała się malusieńka dziureczka. Tak mała, że bez starań wcale nie dałoby się jej zauważyć. – To przesądza sprawę – rzekł Philip posępnie. – Dobrze, że ja mam nie tylko węch, ale także psi instynkt. Chociaż nie wiem czy psi, bo pies niekiedy truciznę zeżre. Od razu mnie tknęło. Co teraz zrobimy?
– Trzeba zrobić badania… – zaczął Roman.
– To się rozumie samo przez się. Załatwię to po kumotersku, mam tu trochę znajomości. Ale co z policją?
Obaj popatrzyli na mnie. Zawahałam się. Wezwałabym tę policję bez chwili namysłu, gdyby nie mój stały szkopuł. Będą przecież zadawać pytania, dociekać, sprawdzać, co kto robił, gdzie i kiedy, a już przecież cały czas toczy się śledztwo w sprawie zbrodni, w końcu stanę się dla nich osobą przesadnie interesującą. Kto wie czy nie zaczną mnie pytać o przeszłość…
Tego bałam się śmiertelnie, o własnej przeszłości pojęcia nie mając. Zapragną wiedzieć na przykład, co robiłam miesiąc temu. Co ja robiłam miesiąc temu…? A, prawda, dzierżawcę gospody na moich gruntach zmieniłam i buhaja świeżo sprowadzonego z Holandii oglądałam, jak akurat telegram od pana Desplain przyszedł…
I to im miałam powiedzieć…?!!!
Bezradnie popatrzyłam na Romana, który już usta otwierał, żeby swoje zdanie wyrazić, kiedy nagle pojawił się Gaston. Florentyna musiała mu już w drzwiach coś powiedzieć, bo niepokój i przerażenie wprost biły z niego.
– Co się stało? – spytał od progu. – Jaka trucizna?! O co tu chodzi?!
– Nic, nic, w porządku – uspokoił go Philip natychmiast. – Truciznę mamy, owszem, ale na szczęście nikt jej nie zjadł. Dobrze, że pan jest, bo nie wiemy, co robić. Proszę siadać i słuchać…
Po naradzie Roman został obarczony obowiązkiem zawiadomienia policji, zadzwoniłam bowiem do pana Desplain, który na to stanowczo nalegał. Zeszła na dół pani Łęska, usłyszała nowinę, zachowała zdumiewająco zimną krew i zażądała natychmiastowego dochodzenia, co też działo się wczoraj w moim domu. To życzenie chętnie spełnili wszyscy.
Wyszło nam, że przez ładne parę godzin w domu nie było nikogo, pasztet zaś leżał już spokojnie w lodówce. Pani Łęska tkwiła w kasynie, ja dzień cały spędzałam z Gastonem na plaży, Roman po kąpieli w morzu szukał Armanda, Florentyna zaś, dokonawszy zakupów i posprzątawszy po śniadaniu, plotkowała u jakiejś swojej przyjaciółki. Drzwi były zamknięte, ale cóż znaczyły drzwi, skoro okna od tyłu pozostały otwarte i każdy przez nie mógł wejść. Zabezpieczenie miały, ale, zdaniem Gastona, każdy złodziej mógłby to zabezpieczenie odblokować i skrzydło szerzej uchylić, a przy tym pozostać nie zauważony, bo z tamtej strony żywopłot osłaniał.
Zatem ktoś wszedł i cienką igłą do mojego pasztetu wstrzyknął truciznę…
Zaprotestowałam. – Ale skąd mógł wiedzieć, że tego pasztetu nikt inny nie jada? A gdyby go jadali wszyscy? A gdyby gość przypadkowy… O, chociażby dzisiaj, Philip…!
– Dużo go obchodzi, że się pół miasta struje – rzekła pani Łęska gniewnie. -A nawet gdyby, można by to zwalić na firmę, zepsuty produkt sprzedali i już ten zamach na ciebie nie rzuca się w oczy. Niech doktór zbada, co to za świństwo było, może ktoś kupował… ale też wątpię. Że Guillaume, jestem pewna, a równie pewna, że mu się nie uda niczego udowodnić.
– Bardzo pocieszające – mruknął Gaston.
– Może Roman wie, gdzie on był? – powiedziałam niepewnie.
– Tylko chwilami – odparł Roman. – Bardzo ruchliwie dzień spędzał, a ja nie chciałem mu się zbytnio pokazywać. Odnajdywałem go i znów gubiłem, ale owszem, mógł to zrobić, jeśli nie zajęło mu więcej niż pół godziny.
Obecna przy tej naradzie Florentyna jakby się nagle przestraszyła i dźwięk jakiś dziwny wydała, więc wszyscy na nią zwrócili uwagę. Zakłopotana, spoglądała to na panią Łęską, to na mnie, niepewna, czy coś mówić, czy milczeć.
– Niech Florentyna mówi! – rozkazała pani Łęska. – Bo widzę wyraźnie, że coś tu Florentyna wie.
– No wiem… No, to chyba moja wina…
– Niech się Florentyna nie jąka, tylko mówi porządnie! Florentyna powzdychała sobie chwilę i rzekła:
– Bo to było tak: już z tydzień temu albo trochę mniej, akurat jak zakupy robiłam w sklepie, pan Armand się zjawił i ciekaw był, co kupuję. A ja ten pasztet dla pani kupowałam, bo go ciągle kupuję, i on sobie nawet na ten temat pożartował, a ja sama, z własnej woli powiedziałam, że pani to tak lubi i na śniadanie jada. Więcej wypytywał, co pani lubi, ale wcale się nie dziwiłam, bo widać już było, że on za panią lata, a pani go nie chce. Raz się tak przydarzyło i wyleciało mi z głowy, ale jak teraz państwo mówią, że pasztet zatruty i że to mógł być on…
Przerażające! Wyzbyłam się ostatnich wątpliwości. Armand Guillaume chciał mnie zabić i czynił próby w taki sposób, że nie dałoby mu się tego udowodnić. Pierwszy lepszy adwokat wybieliłby go bez trudu, szczególnie że spadek po mnie odziedziczyłby dopiero po długich staraniach. I też można tu było dużo nakręcić.
– Siadasz natychmiast i piszesz testament – zarządziła pani Łęska z wielką energią. – Znajdź sobie spadkobiercę bodaj i z najdalszej rodziny albo zapisz wszystko na kościół. Kościół jest to instytucja międzynarodowa i z gardła jej się niczego wydrzeć nie da, a za to nigdy w życiu nie słyszałam, żeby jakiś ksiądz zamordował testatora. Zawsze czekali cierpliwie. Ponadto kościół, jako taki, na razie nie będzie o tym wiedział, pan Desplain zadba o prawomocność tego testamentu i rozgłosi się to wśród znajomych. Zabijanie ciebie przestanie mu się opłacać.
– Jest to bardzo rozsądna myśl – zaopiniował Philip.
– Szczególnie że później, po namyśle, w każdej chwili będziesz mogła napisać inny testament, a ten zniszczyć – dołożyła pani Łęska.
Tak mnie to wszystko razem zirytowało, że egzaminem na prawo jazdy, który wypadał pojutrze, całkowicie przestałam się przejmować. Philip, nie bacząc na koszty, polecił Florentynie wyrzucić wszystko, cokolwiek jadalnego znajdowało się w domu, Gaston z lupą w ręku obejrzał osobiście nie naruszone jeszcze butelki, do zlewu opróżniając napoczęte. Roman przypomniał nam, że co najmniej przez całą dobę powinien być spokój, bo Armanda policja wezwała na przesłuchanie i w tym celu musiał udać się do Paryża. A bomby w moim domu chyba nie podłożył.
Testament na korzyść kościoła postanowiłam napisać natychmiast po przyjeździe do Paryża. Miałam wielką nadzieję, że Armand w poszukiwaniu swojej ofiary wróci do Trouville…
Nie napisałam tego testamentu, ponieważ polskie majętności znów mi weszły w paradę.
Egzamin na prawo jazdy zdałam, nim się zdążyłam obejrzeć, i w pocie czoła przejechałam sama z Trouville do Paryża. Roman jechał za mną, potem zaś, już w mieście, przede mną, słusznie czyniąc, bo bez jego przewodnictwa z pewnością zmyliłabym drogę. Gaston, pełen szalonego niepokoju, wrócił dzień wcześniej i po południu czekał już na nas przed moim domem.
Spadło na mnie tyle naraz, że wprost się opamiętać nie mogłam. Pan Desplain nalegał na ostateczne uporządkowanie interesów, policja wypytywała mnie o zamachy na moje życie, wyraźnie powątpiewając w moje zdrowe zmysły, w Montilly prace remontowe szły pięknym trybem, o wielu rzeczach jednakże musiałam sama decydować i jeździłam tam codziennie. Na konieczne zabiegi kosmetyczne, czytanie i poznawanie świata prawie nie miałam czasu, a przy tym brakowało mi towarzystwa Gastona, z którym mogłam przestawać dopiero od późnego popołudnia. No, i w nocy…
Roman, już po dwóch dniach, dostarczył nader sensacyjnych wieści.
Przyjaźń z rzekomo spokrewnionym policjantem kultywował tak zręcznie, że całe dochodzenie żadnych tajemnic przed nim nie miało. W sprawie zabójstwa panny Luizy Armand, jak się okazało, wyszedł na czoło listy podejrzanych, jego odciski palców bowiem znaleziono w najważniejszych miejscach. W jej mieszkaniu w Paryżu, w jej pokoju w Montilly, w gabinecie kredensowym, będącym miejscem zbrodni, a do tego jeszcze w owym samochodzie, w którym zginęła urzędniczka. Tego ostatniego całkiem pewni nie byli, bo odcisk palca znaleziono tam tylko jeden, a w dodatku trochę niewyraźny, specjaliści jednak jemu go przypisywali.
Śladów obuwia natomiast, których badanie na miejscu zbrodni tak mnie w pierwszej chwili zdziwiło, nie udało się do niego dopasować. Sprawdzono wszystkie jego buty, takich nie miał. Mógł je wprawdzie nosić wcześniej, a potem wyrzucić, ale tego udowodnić nikt na razie nie potrafił.
Armand Guillaume swego związku z panną Lerat wcale nie krył, przeciwnie, twierdził stanowczo, że ją kochał i zamierzał poślubić. Wyznał nawet wszystkie gorszące plany, potwierdzając w pełni poglądy pani Łęskiej. Owszem, godził się na małżeństwo panny Luiry z moim pradziadem, miał nadzieję, że, jako żona, odziedziczy jego majątek, poczekają spokojnie na śmierć starszego pana, co nie mogło trwać długo, później zaś się spokojnie pobiorą. Może to i nie bardzo szlachetne postępowanie, ale karalnego nic w nim nie było. O legalnym zawarciu owego związku małżeńskiego był najświęciej przekonany, o fałszerstwie pojęcia nie miał, po cóż zatem miałby zabijać bogatą przyszłą żonę? Ten argument istotnie wprowadzał wielkie wątpliwości i z racji motywu prędzej już ja mogłabym być podejrzana.
Co do odcisku palca w samochodzie, wcale się go nie wypierał. Spotykał wszak pannę Lerat w Paryżu, jeździła różnymi samochodami, bo brała swój albo pałacowy z Montilly, mogła też jakiś wynająć, nie zwracał na to uwagi. Możliwe, że spotkał ją i w tym ukradzionym, możliwe, że z nią rozmawiał, do głowy mu jednakże nie przyszło, że właśnie popełnia zbrodnię. Był w niej zakochany, wierzył w każde jej słowo i uważał ją za najszlachetniejszą i najlepszą istotę na ziemi.
Po śmierci mojego pradziada znikła mu z oczu i nie miał pojęcia, co się z nią stało, ale nie podnosił alarmu w obawie, że zaszkodziłoby jej to w załatwianiu spraw spadkowych. Uważał ją za wdowę i chciał być taktowny. Wstęp do pałacu miał wzbroniony, nie mógł zatem stwierdzić jej obecności czy nieobecności i odkrycie jej zwłok było dla niego strasznym wstrząsem.
Wszyscy doskonale wiedzieli, że łże niebotycznie, ale nie było sposobu udowodnić mu łgarstwa. Element najważniejszy, motyw, nie pasował do niego.