Poruszyłam się, odetchnęłam, ostrożnie podeszłam do otworu i wystawiłam głowę. Nic mnie w tę głowę nie walnęło, z opóźnieniem przyszło mi na myśl, że mogło walnąć i może nawet powinno. Znów pomieszczenie strychowe, można powiedzieć pokój na poddaszu, jakieś stare legowisko w kącie, trochę zdewastowanych mebli. Nie do uwierzenia, że to wszystko razem przez tyle lat nie zostało zaadaptowane na jakąś pracownię, nadawało się doskonale. Postąpiłam krok dalej.
Teraz zaskrzypiało na korytarzu. Zamarłam ponownie i zawahałam się. Przypomniałam sobie, że korytarz ma podłogę z desek, skrzypnięcie brzmiało typowo. To już nie kot i nie szczury…
Ktoś pętał się po tym strychu równocześnie ze mną, możliwe, że któryś z nielegalnych sublokatorów, siejących za sobą flaszki po wódce. W błysku natchnienia postanowiłam udawać lokatora legalnego, niech tamten się boi, a nie ja. Poza tym obejrzałam co trzeba i nie mam tu już nic do roboty…
Cofnęłam się i stanowczym krokiem, bez żadnych ostrożności, skrzypiąc tą podłogą niemiłosiernie, przeszłam z powrotem na korytarz. Spojrzałam w prawo. Na samym końcu, już blisko windy, mignęła mi ludzka postać, szczupła, w spodniach, dziewczyna albo chłopak, żaden zbój Madej, nic zwalistego, zręczna, błyskawicznie uciekająca sylwetka. Ruszyłam za nią, nie wiadomo po co.
Kiedy dotarłam do windy, sylwetka zbiegała już po schodach piętro niżej. Winda jechała właśnie do góry, jak na zamówienie. Zawahałam się, lecieć piechotą na dół w pogoni za tajemniczą postacią, to do niczego, na obcasach jej nie dogonię, a windą…? Przycisnę parter, a postać przeczeka mój zjazd na byle którym piętrze i wróci na górę. Nie mam szans i nawet próbować nie warto.
Zanim dojechałam do parteru, przyszły mi do głowy kolejne dwa pomysły, jakoś ta winda sprzyjała pracy myślowej. Jeśli zadołowałam złoto na strychu, jeśli moje mieszkanie zostało już przeszukane, teraz może przyszłam zabrać łup i wracam obarczona ciężarem. Nie mam ciężaru, powinni mnie obejrzeć liczni świadkowie, żeby nie zalęgły się następne podejrzenia, powinnam wyjść stąd w towarzystwie obcej osoby, powinnam się pokazać policji, która zapewne urzęduje już u Joli Rybińskiej… Równocześnie szczupła sylwetka skojarzyła mi się z uzyskaną przed paroma minutami informacją; Jola widziała pod drzwiami szczupłego osobnika, może to on się pętał po strychu, może jednak należało go dogonić…
Pełna wahań wyszłam z windy na parterze i jedno z moich życzeń zostało zaspokojone. Natknęłam się na Henia, który właśnie przybył przesłuchać Jolę. Ucieszyłam się, kazałam popatrzeć na mnie porządnie i z uwagą, nie wyjawiając przyczyny tych oględzin. Henio spełnił rozkaz z lekkim roztargnieniem i powiedział, że się śpieszy do Joli. Zaraz potem rozstaliśmy się, wyszłam na ulicę, a on pojechał na górę.
Na chodniku przed domem zatrzymałam się, bo świadectwo Henia wydało mi się nagle niewystarczające. Zna mnie prywatnie, skąd mam wiedzieć, czy Tyrański mu uwierzy? Potrzebny byłby jeszcze ktoś obcy. Obejrzałam się na drzwi i w tym momencie na ulicę wybiegła dziewczyna w spódniczce mini, w wyjątkowo zgrabnych czółenkach, z jakimś pakunkiem pod pachą. Zdążyłam zauważyć jej urodę, po czym gwałtownie zaintrygował mnie pakunek, który wyglądał tobołkowato. Na tobołki byłam właśnie uczulona.
Nie uginała się pod nim i nie stękała w pocie czoła, przeciwnie, jej pakunek wydawał się lekki. Przyciskała go do siebie łokciem, niemożliwe, żeby zdołała w ten sposób utrzymać ciężar dwudziestu kilo. Zniecierpliwiłam się nagle, machnęłam ręką na podejrzenia Tyrana, chce się mnie czepiać, niech mu będzie, ruszyłam przez jezdnię do samochodu. Dziewczyna poszła szybkim krokiem ku Puławskiej i znikła mi z oczu.
Z kolejnym donosem Henio przybył dopiero po dziewiątej wieczorem. Nie do mnie, rzecz jasna, tylko do Janusza, gdzie akurat byłam obecna.
– Już po sekcji – oznajmił, wzdychając. – Zrobili piorunem. Duża polka i jakoś dziwnie wyszło. Wiemy, od czego umarł ten Rajczyk.
– No? – spytaliśmy obydwoje równocześnie. Henio znów westchnął, wzruszył ramionami i przez chwilę wyglądał tak, jakby miał ochotę splunąć, w czym przeszkodziło mu dobre wychowanie.
– Muchomory.
– Co?
– Muchomory. Takie grzyby.
– Zeżarł? – zdumiał się Janusz i mimo woli rzucił okiem na słoik marynowanych pieczarek, które właśnie postawił na stole, bo spodziewając się wizyty, czekaliśmy z kolacją.
– Właściwie zeżarł. To znaczy, przyjął doustnie, najprawdopodobniej bezwiednie i w postaci płynnej.
– Mógłbyś mówić jak człowiek?
– Kiedy mi głupio. Ktoś go chyba otruł, może denatka, a może ta jakaś inna baba. Bardzo silny wyciąg z muchomorów, ekstrakt można powiedzieć, znajdował się w jednej zakorkowanej butelce, w jednym rondelku na kuchni, w jednej filiżance po kawie, w dzbanku i w nieboszczyku. Denatka tej kawy nie piła, w drugiej filiżance były ziółka. Zaparzona szałwia z miętą i z rumiankiem.
– A w koniaku?
– Z koniakiem jeszcze głupiej. We flaszce czysty jak łza. A w jednym pełnym kieliszku z luminalem. A może to coś trochę innego, w każdym razie środek usypiający.
– I kto ten środek wypił?
– Nikt.
Trochę ta informacja wydała nam się ogłuszająca. Zażądaliśmy wniosków, żeby je skonfrontować z własnymi. Henio usiadł przy stole, wygrzebał sobie widelcem jedną pieczarkę, obejrzał ją z powątpiewaniem i zjadł. Wygrzebałam sobie drugą i też zjadłam, żeby go uspokoić. Chyba uczyniłam słusznie, bo patrzył mi w zęby dość podejrzliwie.
– Ten straszny gówniarz znów miał rację – rzekł z niechęcią. – Czepiał się kuchni i czepiał. Odtworzyliśmy w pewnym stopniu sytuację i musiało to wyglądać następująco: przyszedł Rajczyk z flachą, razem siedzieli przy stole w pokoju i pili koniak; kawę i ziółka. Przedtem oczywiście ktoś musiał tę kawę zaparzyć i doprawić muchomorem, prawdopodobnie denatka, bo na dzbanku i rondelku odciski palców tylko jej. Na butelce także drugiej osoby, dość stare i przykurzone. Kto komu doprawił koniak, nie ma sposobu odgadnąć, bo kieliszki mieli w ręku oboje, i on trzymał ten z luminalem, i ona. Po muchomorze złapali babę od razu na stół i w pierwszej kolejności załatwili treść żołądka. Zauważyła może, że coś jej wrzuca i tego drugiego kieliszka koniaku już nie tknęła. Następnie sprzątnęła ze stołu, nie wszystko razem, bo nie używała tacy, wyniosła część naczyń do kuchni, niczego nie zdążyła umyć, zapewne zawróciła do pokoju po resztę i wtedy on jej przyłożył w progu młotkiem. Odniósł do kuchni butelkę z resztą koniaku, jej odcisków palców na tej butelce nie ma. Cukiernica została na stole.
– Żeby się dostać do kuchni, musiał przez nią przełazić – zauważyłam z niesmakiem.
– Musiał – przyświadczył Henio. – Przelazł takim jednym dużym krokiem i z powrotem tak samo. Po czym od razu zabrał się do roboty. Ona nie zginęła na miejscu, żyła jeszcze z tą rozbitą głową co najmniej pół godziny, jego zaś muchomor rąbnął w momencie, kiedy się podniósł ze skarbem w objęciach. Przedtem tę szkatułkę otworzył, klęczał przy tym na tej kupie gruzu, do otwierania użył takiego malutkiego wytryszka, zapewne obejrzał zawartość, przymknął wieko, wstał i padł. Wieko się otworzyło i zawartość wyleciała.
– Nie zamknął z powrotem na kluczyk? – spytał Janusz.
– Nie, nie dało się. Sprawdziliśmy. Otwierał z trudem, ten wytryszek mu się skrzywił i nie zamykał. No i gdzie padł, tam umarł. W ten sposób czas śmierci wypada im mniej więcej w tym samym momencie i większość śladów wskazuje, że pozabijali się nawzajem, co daj Boże, amen. W takim wypadku sprawca byłby z głowy, ale niejasności pozostają.
Niejasności pchały się wręcz natrętnie. Wysypane złoto powinno było leżeć obok denata, tymczasem gdzieś zniknęło i samo nie wyszło. Drzwi zastałam uchylone, niemożliwe, żeby siedzieli w mieszkaniu przy otwartych drzwiach i niemożliwe, żeby przy otwartych drzwiach Rajczyk rąbał ścianę. Musiał tam być zatem ktoś trzeci. Nawet kwestia zabicia nieboszczki Najmowej nie została w pełni rozstrzygnięta, bo posługując się młotkiem przy robotach rozbiórkowych, Rajczyk dokładnie zatarł wszelkie ślady, jakie mogły znajdować się na trzonku. Możliwe, że ten ktoś trzeci posłużył się muchomorem. Liczne odciski palców płci żeńskiej dopuszczały jeszcze i taką możliwość, że Rajczyk miał wspólniczkę. Razem zaplanowali unieszkodliwienie świętej pamięci Najmowej, zamierzali ją uśpić, nie dało się, zatem trzasnęli, następnie zaś wspólniczka pozbyła się go podstępnie za pomocą grzybka. Brała udział w przyjęciu przy stole, piła cokolwiek, kawę, koniak czy ziółka, potem swoje naczynia umyła i schowała, resztę zostawiając nie tkniętą dla zmylenia przeciwnika. W końcu zabrała skarb i uciekła, nie przejmując się drzwiami.
– Siostrzenica – mruknął Janusz. – Macie ją już?
– Chałę mamy – odparł Henio smutnie. – Też przypuszczamy, że to ona, ale na razie jest nieuchwytna. Okazuje się, że nikt nie wie, jak ona się nazywa. Imię owszem, Katarzyna, ale nazwiska brak.
Zgodnie wyraziliśmy ogromne zdumienie. Henio spożył kolejną pieczarkę ze zrazikiem wołowym i wyjaśnił:
– Otóż tam był jakiś melanż. Prawie dwadzieścia lat temu denatka zameldowała u siebie dziecko siostry i ktoś bezmyślnie wpisał temu dziecku jej nazwisko. Najma. Tymczasem o żadnej adopcji nic nie wiadomo, a skoro Najmowa była wdową i miała nazwisko po mężu, jej siostra nie mogła się nazywać tak samo. Więc coś nie gra. Chodziła ta dziewczynka do szkoły, w szkole też występowała jako Katarzyna Najmówna. Podobno w chwili otrzymania matury dokonała jakiegoś sprostowania, podobno pokazała metrykę, ale załatwiała to z facetką, która wyjechała chyba na zawsze gdzieś za granicę Nauczycielka. I nikt nie wie, jakie było to jej prawdziwe nazwisko. Wyprowadziła się od Najmowej jakieś dwa lata temu, gdzieś mieszka, gdzieś pracuje albo studiuje, może wyszła za mąż, a może też wyjechała, diabli wiedzą…
– Skąd wiadomo, że nauczycielka wyjechała na zawsze?
– W szkole powiedzieli. Tylko ze szkoły pochodzą te niejasne informacje o innym nazwisku, a uzyskaliśmy je dzisiaj w południe.
– Nauczycielka gdzieś mieszkała?