Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Taki jesteś zadowolony, że chyba jednak musieliście znaleźć coś więcej – zauważył podejrzliwie Janusz.

– A tak – przyświadczył Henio z uciechą i wybrał sobie największy kotlet. – Ale zadowolony wcale nie jestem, bo tylko nowa komplikacja z tego wynika, tak mi się widzi. Jacuś otóż twierdzi…

Wziął do ust kawałek gorącego mięsa i musieliśmy dobrą chwilę odczekać. Udało mu się przełknąć je bez niebezpiecznych oparzeń.

– Poezja! – zachwycił się. – W marzeniach sennych takich schabowych nie widziałem!

Kotlety istotnie mi wyszły, przez czysty przypadek zapewne, bo sama nie wiedziałam, jakim sposobem. Lata całe próbowałam osiągnąć doskonałość, z jaką zetknęłam się we wczesnej młodości, i nigdy mi się to nie udawało. Facetka jedna prowadziła garkuchnię w Katowicach, gdzie się wówczas na krótko znalazłam, wszyscy do niej chodzili na obiady, w tym moja ciotka, a zatem i ja, i takich kotletów schabowych, jakie owa facetka smażyła, nigdzie więcej na świecie nie było. Nie zdołałam ich zapomnieć, różne sztuki czyniąc, żeby bodaj zbliżyć się do tych szczytów, ale gdzie mi tam do niej było! Tym razem rzeczywiście postąpiłam jakby krok naprzód, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, a Henio jakość potrawy docenił.

Skojarzenia wspomnieniowe przeleciały po mnie falangą.

– Kapusta – powiedziałam mimo woli i z rozpędu.

– Co kapusta? – zainteresował się Henio gwałtownie.

– Kapustę gotowała kucharka na obozie, siedemnaście lat wtedy miałam i do dziś pamiętam. Młodą. W kotle. Ambrozja to była, a nie kapusta, wszyscy się rwali do zmywania, bo zmywający miał prawo wylizać kocioł. W życiu mi się nie udało czegoś takiego przyrządzić.

– O rany, szkoda…

Janusz patrzył na nas wzrokiem beznadziejnym.

– Ty naprawdę jadasz tylko raz dziennie? -spytał Henia.

– A jak? Co mam jadać i kiedy? Fajrant sobie robię wieczorkiem, bo ile człowiek może bez żarcia wytrzymać…

– Czterdzieści dni podobno – wtrąciłam.

– Ale tak już chyba od dziesiątego nie bardzo sprawny będzie, tak mi się wydaje. Może jestem mało odporny, bo już dwie doby szkodzą mi na umysł, zamiast o dochodzeniu, myślę tylko o kotlecikach, w oczach mi staje gęś pieczona i takie wielkie kupy makaronu z jajecznicą…

– Wczoraj żarłeś, dzisiaj też, jak widać na załączonym obrazku. Dwie doby upłyną pojutrze. Może byśmy tak wrócili do Dominika?

– Obrzydliwy w porównaniu z tymi kotletami – zawyrokował Henio stanowczo.

Nie wiadomo było dokładnie, co ma na myśli, bo jednak, mimo ogólnego zdziczenia, przestępców się u nas nie jada. Kotlety stygły powoli, drugiego zaczął spożywać nieco mniej zachłannie i udało mu się podjąć zasadniczy temat.

– Jacuś powiada, że w tej torbie była nie tylko forsa, także jakieś papiery. Paczka sznureczkiem owinięta. Tyle lat leżało, że odcisnęło się na skórze, gołym okiem, rzecz jasna, nie widać, ale Jacuś ma w sobie radar. Nie gazeta. Mówi, że pewnie korespondencja, listy. Prawdę mówiąc, dlatego przeszukaliśmy lokal tej ostatniej panienki, bo może i rzeczywiście, ale nic pasującego nie było.

– Wyrzucił, cholera – zmartwił się Janusz. – Sprawdził zawartość, szpargały mu na nic, wywalił byle gdzie, może już w Konstancinie.

– Nie, w Konstancinie do zdobyczy nie zaglądał – zaprotestowałam. – Zwłoki za sobą zostawił, ziemia mu się paliła pod nogami, musiał ostro nawiewać, nie miał głowy do sprawdzania. Dopiero tam, gdzie się bezpiecznie zatrzymał.

– Żeby jeszcze było wiadomo, gdzie się bezpiecznie zatrzymał, to już bym kwiczał ze szczęścia – mruknął Henio. – W żadnej melinie go nie było…

– A może na Willowej? – podsunął Janusz w natchnieniu. – Klucze czy wytrychy miał, wiedział, że pustką stoi…

Henio patrzył na niego przez chwilę, a potem zerwał się z krzesła.

– Gdzie ta Kasia? – warknął nerwowo i zaczął wykręcać numery.

W domu Kasi nie było, na Willowej podniosła słuchawkę. Janusz włączył głośnik.

– Nie – odparła na pierwsze pytanie Henia. – Pieczęci na drzwiach już nie było, to znaczy owszem, ale przedarte. Myślałam, że to panowie, skoro dostałam klucze, mieszkanie już jest dostępne…

Henio zaklął pod nosem i spytał o papiery. Kasia znów zaprzeczyła.

– Żadnej paczki papierów nie znalazłam, ale ciągle jeszcze jestem w kuchni. To, co powyrzucałam, to są zupełnie inne rzeczy, a co do papierów, w jednej szufladzie było mnóstwo zużytych biletów tramwajowych i autobusowych. Nie wyrzuciłam ich, bo nagle przyszło mi na myśl, że to jest historia. Na nich są ceny…

– Bardzo inteligentna dziewczyna – pochwaliłam szeptem.

Henio twardym głosem zapowiedział przeszukanie urzędowe. Kasia oparła się z całej siły.

– Jeżeli pan mówi o prywatnych papierach, listach na przykład, nie zgadzam się. Chcę znaleźć sama. Niczego nie ukryję, powiem, co znalazłam, pokażę, ale to przecież może być rodzinne! Na litość boską, pozwólcie mi mieć jakąś własną rodzinę, bodaj w przeszłości! Czy ja nigdy nie będę mogła żyć jak normalny człowiek?!

Zabrzmiało to dość rozpaczliwie i Henio zaczął mięknąć, szczególnie że Janusz czynił do niego jakieś gwałtowne gesty.

– No dobrze – zgodził się niepewnie. – Ale nie wolno pani wyrzucić niczego papierowego.

– Nawet starych papierów po kaszance? – spytała Kasia żałośnie.

– Po kaszance owszem. Pod warunkiem, że nic na nich nie jest napisane. Chyba że cena…

– Dajże spokój, po co ludziom dowalać roboty – zganił Janusz, kiedy Henio odłożył słuchawkę.

– O ile wiem, macie Dominika, chociaż jeszcze do tego wydarzenia nie dojechałeś. Zacznie przecież gadać, powie, gdzie to zostawił, może w ogóle żadne przeszukania nie będą potrzebne.

– Toteż właśnie – poparłam go. – Na deser są lody. I niech ja się dowiem wreszcie o złapaniu tego padalca!

Padalec, wedle opowieści Henia, po ucieczce od adoratorki udał się tam, gdzie twardo na niego czekano, mianowicie do robotniczej budy na nieczynnej budowie. Nie docenił siły uczuć porzuconej damy i nie przypuszczał, że ktokolwiek może wiedzieć o owej melinie. Przyjechał zwyczajnie, autobusem.

Dzień był to jeszcze biały, wczesne popołudnie. Z dwóch tkwiących tam ludzi, jeden z krótkofalówką w ręku dyżurował na trzecim piętrze nie wykończonego straszaka, drugi symulował prace leśne w najbliższym sąsiedztwie, radiotelefon mając ukryty za pazuchą. Przekładał z miejsca na miejsce szczapy i gałęzie, strojem bardzo upodobniony do stracha na wróble. Tamten z trzeciego piętra miał szeroki widok na całą okolicę, aczkolwiek dotrzeć na górę musiał po szlagach, bo normalne schody prowadziły tylko do piętra pierwszego. Za to okna były zabite deskami, nierównymi i pełnymi szpar, przy czym wyrwanie jednej z każdego nie stwarzało dysonansu, poprawiając widoczność.

Dzięki temu ten z góry ujrzał Dominika pierwszy. Wcale nie wiedział tak od razu, że to Dominik, z autobusu wysiadło parę osób i on szedł między nimi, a twarzy z tak daleka nic można było rozpoznać nawet przez lornetkę. Wywiadowca patrzył, bo właśnie w celu patrzenia tam siedział, i nic innego nie miał do roboty, na wszelki wypadek zaś zawiadomił tego na dole, że ktoś idzie. Dominik skręcił z szosy na ścieżkę pomiędzy dwiema posiadłościami, przeszedł blisko tamtego od szczap, tamten od szczap nawet nie spojrzał, stał tyłem, gapił się w swoje drewno i z troską drapał po głowie. Dominik, zwolniwszy przy furtce, tak jakby zamierzał wkroczyć na teren sąsiedniej działki, nigdzie nie wkroczył, tylko nagle znikł za krzakami, co tego z góry z miejsca zaintrygowało. Krzaki nie były kanadyjską puszczą, miały ograniczone rozmiary. Po krótkiej chwili Dominik wynurzył się z nich z drugiej strony i podążył do lasu, a wywiadowca z góry oka od niego nie odrywał. Wywiadowca z dołu przestał się drapać po głowie, stracił wszelkie zainteresowanie dla drewna i przekradł się w pobliże budy robotników. Słusznie uczynił, na obstawiony teren zwierzyna przybyła od przeciwnej strony, zręcznie przełażąc dołem, pod ogrodzeniem, gdzie wykopana była dziura, zarośnięta rozmaitą florą.

Wywiadowca energicznie posługiwał się krótkofalówką już od momentu, kiedy złoczyńca znikł mu z oczu w pierwszych krzakach. Tamten na dole siedział w bezruchu za przyrodniczą osłoną. Pomoc wyruszyła natychmiast. Wywiadowca z góry nadal tkwił na trzecim piętrze, zmieniwszy tylko okno. Wyraźnie widział, jak Dominik otworzył sobie robotniczą budę i jak wlazł do środka. Pozostał w tym środku. Wywiadowca z góry zaryzykował zatem i zlazł na dół, po drodze ostrzegając kolegów po fachu, żeby przypadkiem nic przyjeżdżali na syrenie, bo przestępca usłyszy, a masyw leśny blisko i potem będą go łapać tyralierą wojskową.

Przez kilka chwil panował spokój, po czym odmianę wprowadziła kura, która z przeraźliwym gdakaniem wyleciała ze stosu desek, zwalonych na placyku przed budynkiem. Bez wątpienia zniosła jajko. Natychmiast potem pojawił się pies, duży wilczur, wczołgał się pod deski, wyniósł to jajko w zębach bardzo delikatnie i z wyraźną przyjemnością pożarł. Powęszył trochę, wytropił wywiadowcę w krzakach, ale nie czepiał się go, obwąchał tylko jego ślady. Wywiadowca schodzący z góry wstrzymał nadjeżdżającą ekipę w obawie, że ciągle plączący się blisko pies zmieni zdanie i zareaguje negatywnie. Zanim zostało mu wyjaśnione, że nic nie szkodzi, bo zamierzają zastosować podstęp, zwierzę odbiegło i ludzie przystąpili do akcji.

Razem było ich pięciu. Jeden wysiadł już wcześniej i podkradł się od tyłu, za nim okrężną drogą podążył wywiadowca z krzaków. Pozostali, odczekawszy ile trzeba, podjechali jawnie pod bramę zwyczajnym polonezem i we dwóch wkroczyli na teren budowy. Przyłączył się do nich ten z góry. Głośną pogawędkę natury budowlanej zaczęli już od pierwszej chwili, jeden z przybyłych udawał majstra, który prezentuje robotnikom przeznaczone dla nich pomieszczenie. Bez pośpiechu zmierzali wprost do budy. Tamci dwaj zaczajeni już byli pod oknem z tyłu, bo niepowodzenie na Ochocie wskazywało, że ten rodzaj przezorności powinien stanowić podstawę działania, a okno ta buda miała właśnie z tyłu. Od frontu wyłącznie drzwi.

Dominik zrobił im uprzejmość. Nie wprowadzał żadnych urozmaiceń, postąpił tak samo jak poprzednio, bez zwłoki wyskoczył przez to tylne okno. Tym razem jednakże już mu tak dobrze nie wyszło.

24
{"b":"88441","o":1}