Zaparkowała bezpiecznie i wróciła piechotą. Ogrodzenia wokół willi nie było, zadzwoniła do drzwi. Nikt nie otwierał, zadzwoniła ponownie, po trzecim dzwonku zaniepokoiła się, Zieliński musiał znajdować się w domu, skoro mazda stała na ulicy, do katastrofy jechał, może im tam gaz wybuchł i wszyscy padli trupem, może inne jakieś nieszczęście, może powinna sprowadzić policję i pogotowie…?
Dała spokój dzwonieniu, zeszła z trzech schodków, zbliżyła się do okna i spróbowała zajrzeć do wnętrza. Gęsta firanka zasłaniała widok, ale wydało jej się, że ktoś tam w środku jest, trafiła chyba na okno salonowe. Zapukała w szybę.
W tym momencie otworzyły się drzwi i wyjrzał z nich Zieliński we własnej osobie.
– A, to pani – powiedział. – Jak pani mnie tu znalazła? Proszę, niech pani wejdzie.
Równocześnie Elunia uświadomiła sobie, że on robi jakieś dziwne miny. Krzywi się, gwałtownie mruga oczami i najwyraźniej w świecie kręci nosem. Nie zamierzała składać mu wizyty, chciała tylko powiedzieć o samochodzie i spytać, czy nie potrzeba mu jakiejś pomocy. Wróciła na schodki, znacznie bardziej zaniepokojona grymasami oblicza niż pojazdem. Może spotkało go nieszczęście tak potężne, że od niego dostał jakichś konwulsji…?
– Nie – powiedziała niepewnie. – Ja tu mieszkam niedaleko, przejeżdżałam i pański samochód źle stoi. Słyszałam, jak od pana wychodziłam, że przytrafiło się coś złego. Czy nie mogłabym pomóc?
– Tak – odparł pan Zieliński ze straszliwym naciskiem i jakby rozpaczliwie. – Tak, koniecznie. Potrzebuję pomocy. Niech pani wejdzie.
– Mam mało czasu…
– Niech pani wejdzie, do ciężkiej cholery!
Presja tego eleganckiego zaproszenia była tak silna, że Elunia się ugięła. Weszła. Pan Zieliński się cofnął jakoś tak, jakby został szarpnięty do tyłu.
Natychmiast za drzwiami chwyciły ją dwie bardzo silne ręce, unieruchomiły i pociągnęły dalej. Z unieruchamianiem mogły się nie fatygować, śmiertelnie zaskoczona Elunia znieruchomiała sama z siebie. Bez najmniejszego fizycznego protestu pozwoliła się powlec do salonu, gdzie ujrzała scenę doskonale znajomą. Na jednym krześle siedziała związana i zakneblowana pani Zielińska, na drugim związany i zakneblowany dwunastoletni chłopiec, niewątpliwie syn państwa Zielińskich, a pana Zielińskiego sadowiono właśnie i związywano na trzecim. Eluni przeznaczono czwarte. Całą robotę odwalało bardzo zręcznie dwóch facetów.
Pani Zielińskiej krew płynęła z łydki, a łzy z oczu. Siąkała nosem, którego nie miała szans wytrzeć. Pan Zieliński skorzystał z chwili, kiedy jeszcze dysponował własną gębą.
– Pani Elu, przepraszam z całej siły, że panią tak wrąbałem, ale oni zagrozili, że mi uszkodzą dziecko. Pani się połapała, że coś nie gra, to było widać, a ja, jak idiota, powiedziałem, że pani była u mnie w pracy. Kazali panią tu ściągnąć, niech mi pani przebaczy…
Dalszy ciąg został ucięty przy pomocy plastra, pan Zieliński stracił mowę. Elunia ją właśnie zaczynała odzyskiwać.
– Nic nie szkodzi – powiedziała grzecznie. – Chociaż trochę się śpieszę. Czy panowie tu rabują?
Odpowiedzią było prychnięcie jednego z panów, tego, który wiązał jej ręce z tyłu. Drugi siedział na kanapie ze spluwą w dłoni, wycelowaną w kolano chłopca. Obaj mieli na sobie najpospolitszą odzież, zwykłe dżinsy, obszerne i bezkształtne kurtki i czarne wory na głowach, opadające aż na ramiona. Worów, co prawda, nie spotykało się na ulicy zbyt często, ale wiadomo było, że je zdejmą, a reszta nie rzuci się w oczy.
Przywiązawszy Elunię porządnie, ale niezbyt ciasno, napastnik zawahał się z plastrem w dłoni.
– Kto ty jesteś? – spytał przenikliwym szeptem.
Elunia przez moment zastanawiała się, czy nie powinna zignorować takiego marginesu. Babcia z pewnością nie odezwałaby się ani jednym słowem. Potem spojrzała na kolano chłopca i postanowiła ich nie drażnić. „Nie główka, tylko kolanko” – przemknęło jej przez myśl.
– Nie królowa angielska, to pewne – odparła, pozwalając sobie chociaż na sarkazm. – I nie córka Onassisa. Nawet nie wiem, czy on ma córkę.
– Chcesz dostać?
– Co dostać?
– W ząbki, kochana. W nereczki. W uszko.
– Nie, dziękuję. Nie chcę.
– To odpowiadaj bez wygłupów.
– No dobrze. Nie jestem nikim ważnym. Tylko graficzką, która robi reklamy. Dla pana Zielińskiego też.
– Masz konto w banku?
– Mam.
– Książeczki czekowe przy sobie? Karty kredytowe?
Nareszcie Elunia zyskała powód do uciechy. Rozpromieniła się.
– No właśnie, czeki mi się akurat skończyły, nie mam ani jednego, proszę bardzo, może pan sprawdzić w torebce. Na karcie kredytowej zostało mi dwadzieścia osiem złotych. A na koncie też byle co, bo kupiłam parę drobiazgów. Pieniądze dopiero zamierzam zarobić, a co zarobię, to wydam, bo jestem na dorobku. Jako ofiara panów, sądzę, że nie nadaję się do niczego.
Do karty kredytowej dolarowej postanowiła się nie przyznawać. Nie na nią ci złoczyńcy napadli, tylko na Zielińskiego, co do niej zatem, rozpoznania nie przeprowadzili, była osobą przypadkową. Ponadto dolarowej karty kredytowej wcale przy sobie nie miała, zostawiła ją w domu, zamierzając używać w jakiejkolwiek zagranicznej podróży, a nie w kraju. Brak czeków był prawdą, właśnie jej wyszły, zamówiła już nowe, ale jeszcze nie odebrała. Własną sytuację oceniła jako ogromnie korzystną i skupiła się na obserwacji. Wiedziała doskonale, w czym uczestniczy i już sobie wyobrażała, jak uszczęśliwi Bieżana.
Złoczyńca zrezygnował z dalszej pogawędki z nią i przystąpił do zaklejania jej ust plastrem. Potraktował sprawę trochę lekceważąco. Znajdował się po drugiej stronie niskiego stolika, na którym stała pełna popielniczka, przechylił się przez ten stolik…
W tym momencie Elunia kichnęła. Z całą mocą, potężnie, bez żadnych szans na stłumienie kichnięcia, kichnęła wprost w ową popielniczkę. Nie tylko popiół buchnął gęstą chmurą, poleciały także niedopałki. Całość trafiła wprost w oblicze napastnika, osłonięte wprawdzie worem, ale z dość dużymi otworami na oczy.
– Krowo…! – krzyknął strasznie złoczyńca. Elunia doznała błyskawicznego skojarzenia.
– Niebiańska…? – podsunęła żywiutko. Zbir jakby na moment zbaraniał. Oderwał ręce od oczu i usiłował na nią spojrzeć. Elunia kichnęła ponownie.
– Najmocniej przepraszam – powiedziała ze skruchą.
Młody Zieliński, mimo knebla, zachichotał, a bandzior z pistoletem wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. Z popielniczki prawie nie miało już co lecieć, ale poprzednia porcja wystarczyła. Przylepiając plaster do siebie, gwałtownie odwracając się tyłem do ofiar i gulgocząc jakieś słowa, poszkodowany złoczyńca zerwał wór z głowy i zaczął przecierać oczy. Plaster przylepił mu się także do wora. Miotał się, zapewne płacząc i nie dając sobie rady z prószywem, dzięki czemu Elunia ujrzała kawałek jego twarzy i profil w całej okazałości. I nos.
Rzecz jasna, znów zamarła. Ależ tak, to był on, ten sam, znajomy nos, długi i na końcu prawie bulwiasty, czerwony, lśniący, rzucający się w oczy! Rozpoznała go! Niezdolna spojrzeć gdzie indziej, zarejestrowała w pamięci resztę szczegółów, niskie, wypukłe czoło, kartoflowatą brodę, małe, szczeciniaste wąsiki. Także kształt głowy, doskonale okrągłej.
Trzecie kichniecie uruchomiło Elunię niejako automatycznie, ale przerwało jej obserwacje. Zaprószony złoczyńca zrezygnował z walki, usiłując osłonić się worem od tyłu, wybiegł do kuchni. Jego towarzysz zerwał się z miejsca, rzucił spluwę na stolik, pomamrotał coś pod nosem, uciął nowy kawał plastra i wreszcie Elunię zakneblował. Po czym w pośpiechu zajął swoje poprzednie miejsce.
Zaprószony pojawił się dopiero po paru minutach. Doprowadził się już do porządku i zapewne zdążył nawet przygotować jakieś pożywienie i napoje, bo puknął w ramię kolegę i zamienili się rolami. Najwidoczniej pokrzepiali się kolejno i przybycie Eluni przerwało jednemu posiłek. Zachęcona przypadkowym sukcesem, nie kichając już więcej, pilnie wpatrywała się w pozostałe dostrzegalne szczegóły ich anatomii, z których na dobrą sprawę obejrzeć można było tylko nogi. Buty. Sposób stawiania stóp. Nie było to wiele, stwierdziła, że jeden ma chyba lekkiego platfusa, a drugi, ten jej, ten z nosem, nosi wyjątkowo małe buty. Nie cisną go, to widać, zatem rozmiar obuwia do pozazdroszczenia nawet dla kobiety.
Nie był jednakże kobietą, w żadnym wypadku, to odpadało. Nos miał prawdziwy, a do tego wąsiki. Pod worem nie musiał się charakteryzować, jej kichnięcie zaś z pewnością nie zostało przewidziane. Głosów zapamiętać nie mogła, odzywał się tylko jeden, ten który ją wiązał, drugi wydawał z siebie wyłącznie niewyraźne mamrotanie. Co gorsza, dżinsy mieli bardzo luźne i nie mogła rozpoznać, jakie mają na przykład kolana, względnie uda. Jedyne, co zdołała stwierdzić, to fakt, iż ten z nosem i z małymi nogami ma wystające kostki, wypychały mu obuwie. Z żalem pomyślała, że są to wyjątkowo inteligentni przestępcy.
Mimo wysoce dla nich szkodliwej dystrakcji nie próbowali się mścić na Eluni i nie zmienili sposobów postępowania, zapewne mieli w tej kwestii bardzo stanowcze instrukcje. Zachowywali się nad wyraz humanitarnie, jeden wprawdzie bez przerwy mierzył w kolano chłopca, drugi jednak włączył telewizor i pozwolił jeńcom oglądać program. Sam też patrzył, zapewne się nudził. Niekiedy tylko odwracał głowę i przez dziury w worze łypał okiem na Elunię, mamrocząc coś do siebie. Kilka głośniejszych słów udało jej się usłyszeć, a brzmiało w nich rozgoryczenie i głęboki wstręt.
– Niebiańska, rzeczywiście… Anielska może, kurrr…
Dźwięk telefonu wdarł się w tę sielankę okropnym dysonansem. Ruchliwszy bandyta, ten z nosem, poniechał zainteresowania Elunią, spojrzał na zegarek, zawahał się, po czym podniósł słuchawkę.
– Słucham, Bierczak – powiedział cicho. – Tak, pomyłka.
Elunią miała dość zdrowego rozsądku, żeby odgadnąć, iż jakkolwiek on się nazywa, z pewnością nie Bierczak. Telefon zadzwonił ponownie i dzwonił do uśmiechniętej śmierci. Złoczyńca nie wytrzymał.
– Na moje oko i wyczucie dzwoni pańska teściowa – rzekł jadowitym szeptem do pana Zielińskiego. – Albo jaka ciotka. Nic z tego, nie ma państwa w domu, wzięli gorzkie żale i poszli na roraty.