Spojrzał na zegarek i nacisnął interkom.
– Pani Ewo, proszę przyjść do mnie koło jedenastej – powiedział chłodno – i do jedenastej nie przyjmuję nikogo, jestem zajęty.
Nie czekając na służbowe „tak jest, szefie”, wyłączył się.
*
Julia weszła do kuchni i jednym rzutem oka oceniła i doceniła starania matki: na stole stały filiżanki, przy tosterze przygotowane do włożenia kwadratowe kromeczki żytniego chleba, ser, dżem, zaparzona kawa.
Jak w niedziele, dawno, dawno temu, kiedy była jeszcze dzieckiem i na stole były trzy nakrycia. Potem ona i matka robiły sobie śniadania osobno.
– Cześć, mamusiu. – Pocałowała matkę w nadstawiony policzek, a matka lekko się uchyliła.
Nie lubiły się dotykać, to rodziło u obu nieprzyjemne uczucie zażenowania, a Julię przebiegał nieprzyjemny dreszcz, bo nie wiedziała, jak się zachować. Matka nie dotykała jej często i nie musiały się witać, mieszkając w tym samym mieszkaniu, ale dzisiaj… Przecież nie widziały się dwa lata, więc jakoś tak naturalnie nienaturalnie się zachowała i teraz było jej trochę wstyd, ale matka zdawała się tego nie zauważać.
– Siadaj, kochanie, chcesz jajecznicę?
– Nie, dziękuję.
Miała nadzieję, że jakoś uda im się wspólnie zjeść śniadanie, wczoraj nie było czasu na rozmowy, wymówiła się zmęczeniem. Dziś też nie czuła się na siłach długo znosić tej udawanej swobody matki. Siadła przy stole, położyła obok krzesła matki dużą torbę z napisem Marks amp; Spencer – w środku były prezenty dla niej – a potem włączyła toster.
Matka usiadła naprzeciwko, sztywna i starannie ubrana, mimo wczesnej pory, spojrzała na nią i, oczywiście, zapytała:
– I czy warto było wszystko rzucać, żeby teraz wracać na tarczy?
*
Buba weszła do sekretariatu Krzysztofa i na widok podnoszącej się sekretarki machnęła ręką uspokajająco i powiedziała:
– Krzysio czeka. – I zanim mocno zdziwiona pani Ewa zdążyła otworzyć usta, była już w gabinecie Krzysztofa.
– Mówiłem, żeby… – warknął Krzysztof znad laptopa i zamarł.
Buba, w krótkiej spódnicy – pierwszy raz widział jej nogi – i w swoich nieśmiertelnych martensach podeszła wprost do jego fotela i nachyliła się nad nim. Jej prawa ręka spoczęła na jego prawym ramieniu, odchyliła mu lekko głowę i pocałowała w policzek.
Krzysztof poczuł szum w uszach, zapachniało mu mieszaniną bzu, konwalii? A może tych wczesnych peonii? Buba dotychczas nie kojarzyła mu się z perfumami, był pewien, że raczej używa szarego mydła. W każdym razie siedział nieruchomo z Bubą przytuloną do swojego policzka. Jej rudawe włosy lekko łaskotały go w czubek nosa, ale wstrzymał oddech i czas stanął w miejscu, a jego sparaliżowało wspomnienie innych włosów, siedział jak zaczarowany, nieruchomy cel w chaosie, który rozpętał się bez jego udziału.
– Kawy czy może…
Buba podniosła głowę i wtedy zobaczył twarz pani Ewy; jej pytanie zawisło w powietrzu, na jej bladą twarz powoli jak choroba wstępowały rumieńce, coraz silniejsze i silniejsze. Buba nie zdjęła ręki z ramienia Krzysztofa, wprost przeciwnie, przyciągnęła go do siebie i powiedziała:
– Dziękuję, nic nie potrzebujemy.
Drzwi zamknęły się za sekretarką i Krzysztof zerwał się z fotela, strącając rękę Buby i po raz pierwszy od dawna stracił panowanie nad sobą.
– Czyś ty kompletnie oszalała? Zwariowałaś? Zgłupiałaś?
– To są wyrazy bliskoznaczne, Krzysiu. – Buba nie wydawała się speszona.
– Ty… ty… – Krzysztofowi brakowało słów – jesteś nienormalna! Ja tu pracuję! Co ona sobie pomyśli?
– A obchodzi cię to choć trochę? – Buba patrzyła na niego spod zmrużonych powiek i zauważył, że ma bardzo interesujące oczy, zielonkawe z jakimiś jaśniejszymi brązowymi plamkami.
Wypuścił z siebie powietrze i zamilkł. Był niebotycznie zdumiony, nigdy nie widział takiej Buby.
Wiedział, że owszem, prowokuje, ale nigdy jego.
Podejrzewał, że miewa przygodnych przyjaciół, ale zawsze byli to mężczyźni, których nie znał ani on, ani Piotr, ani Roman. Buba skrzętnie ukrywała swoich kochanków.
– Nie nadają się do pokazywania, tylko do używania – powiedziała kiedyś. Wzbudziło to w nich coś na kształt wstrętu. Że też kobieta może tak myśleć!
– Nie życzę sobie, żebyś się tak zachowywała powiedział teraz oschle i przesunął krzesło. – Nie kompromituj się.
– Przyniosłam ci tylko zdjęcia, byłam u Baśki, leżały przygotowane, to pomyślałam, że wpadnę, i oto jestem.
Decyduj, skoro już bawisz się w Pana Boga. – Buba z obszernego plecaka wyjęła kopertę i rzuciła na biurko. – Ekstra. A w środku jest płyta.
Nie podziękował, tylko sięgnął po kopertę, żeby zająć się czymkolwiek i nie patrzeć na Bubę, która w ogóle nie wydawała się skrępowana sytuacją.
Zdjęcia były zachwycające. Piotrowi udało się uchwycić coś, czego nie umiał nawet nazwać. W spojrzeniu kobiety na zdjęciu było wszystko: lekka zaduma, pragnienie, radość, że oto przygląda się czemuś, w obecności kogoś, kogo kocha, kąciki ust na pograniczu rozbawienia i rozmarzenia, jakie możliwe jest tylko u osoby, która nie wie, że jest fotografowana. Zdjęcie wymykało się wszelkim ocenom, nie było zdjęciem symbolem, było tylko niezaplanowanym zdarzeniem i świadkiem tego zdarzenia jednocześnie. Ułamek sekundy przyłapany i utrwalony na zawsze.
Kobieta patrzyła na motyla, który przysiadł na jej wyciągniętej dłoni, gotów do lotu, a przysiadł tak, jakby sfrunął na gotowy do oddania swojego nektaru płatek róży. Kruchość tej chwili podkreślało niezwykłe światło, jak na pierwszych Hamiltonowskich fotografiach, rozmyte światło znikąd lub zewsząd. Obiekt i fotograf stali się jednym.
Takiego Piotra nie znał, i to go poruszyło.
– Odlot, nie? – Buba już była przy drzwiach, uchyliła je, a potem celowo, był tego pewien, celowo słodkim i nienaturalnym głosem dodała: – To pa, misiaczku, pa, całuski, rybie łuski, do zobaczenia wieczorem…
Wiedział, że robi mu na złość i kompromituje go przed sekretarką, ale nie mógł nic zrobić, bo głowa Buby zniknęła za drzwiami.
Julia wybiegła z domu, trzaskając drzwiami, chwyciła tylko swój długi płaszcz przeciwdeszczowy. Jeszcze słowo i nie wytrzyma. Zostawiła matkę łkającą w kuchni, a przecież obiecała sobie, że spróbuje z nią rozmawiać normalnie. Niestety, to było niemożliwe, niemożliwe kiedyś i niemożliwe dzisiaj.
Już na ulicy uprzytomniła sobie, że w kieszeni ma tylko dziesięć funtów angielskich i musi natychmiast znaleźć kantor, bo nie umiała się poruszać bez grosza przy duszy, a Róża mieszkała dość daleko. Poza tym chciało jej się palić i właśnie, że zapali, pół roku nie paliła, papierosy w Anglii były strasznie drogie, zresztą nie było gdzie palić i palenie jest szkodliwe jak diabli, to prawda, ale teraz…
Zaraz wymieni pieniądze i kupi sobie mocne, dobre, długie papierosy i z rozkoszą zapali. Co ją tak zirytowało? Że matka powiedziała: „Wiem, jak się czujesz”?
Wiedza matki była ciężka jak ołów, przytłaczała Julię zawsze, od kiedy pamięta, słyszała tylko:
– wiem, co myślisz, ale…
– wiem, że czujesz się niedobrze, ale…
– wiem, jak to jest, ale…
Przetykane ze znienawidzonymi przez Julię frazami:
Córeczko, to trzeba – przemyśleć, zrobić, nie robić, wytłumaczyć, pominąć, lub córeczko, powinnaś – mieć więcej rozumu, mniej myśleć, więcej robić, zastanowić się, zanim coś zrobisz, lub – musisz, kochanie, pamiętać, że nie jesteś pępkiem świata, lub – musisz pamiętać, że to ty jesteś najważniejsza. Otóż Julia nie chciała zawsze musieć i zawsze wypełniać powinności. Trzeba by wynieść śmieci.
Trzeba by się pouczyć. Trzeba by skończyć studia.
Trzeba by znać świetnie języki obce. Trzeba by rozejrzeć się za jakąś pracą. Trzeba by zapomnieć o tym incydencie.
Incydencie?
Jeszcze dzisiaj rozejrzy się za jakimś mieszkaniem do wynajęcia. To idiotyczne, wynajmować cudze mieszkanie, kiedy ma się własne, ale Julia nie chciała wracać do mieszkania, które było świadkiem jej romansu z Davidem. Nie chciała zbędnych skojarzeń, to okno, które na niego patrzyło, i ta sąsiadka, która oddawała listy, i to:
– Ach, jaka szkoda, nie wyszło, pani Julio, tak to już w życiu jest…
Triumfujące.
Nie chciała tamtego widoku z okna, tamtej kuchni i łazienki.
Dostawała za swoje mieszkanie, wynajęte przed wyjazdem, osiemset złotych miesięcznie, przez dwadzieścia cztery miesiące to sporo pieniędzy. A jej teraz wystarczy kawalerka, da sobie radę, jak zwykle, pod warunkiem, że będzie z dala od matki i jej karcącego wzroku, sposobu mówienia, rad i pomysłów na życie córki.
Julia owinęła się płaszczem, nie było aż tak zimno, ale była pewna, że będzie padać. Niebo było zasnute po horyzont. I co z tego, że już nie ma pracujących dookoła hut, skoro wiecznie jest ciemno? W Londynie przynajmniej raz dziennie słońce przebijało się przez chmury, nawet jeśli lało cały dzień. Tam niebo żyło, zmieniało się z każdą godziną, trochę mgły, a potem cudne słońce, potem deszcz, a już po południu kałuże znowu odbijały jasne niebo. A o zachodzie feerie barw, niebo granatowo-zielone z przebłyskami różowości, chmury wysokie jak ubita dobrze przez Pana Boga śmietana, mięsiste i smakowite.
Nad Anglią niebo było wyższe niż tutaj. Skąd ta bajka, że Anglia jest krajem mgły i deszczu?
Gdzie jest jakiś cholerny kantor w tym mieście?
Zbierało jej się na płacz. Nie zdołała wytłumaczyć matce, że sprawa z Davidem od dawna jest nieaktualna, od przeszło półtora roku. Właściwie tuż po przyjeździe zorientowała się, że David nie jest zachwycony, że przyleciała na stałe. Myślał, że na dwa tygodnie i przez dwa tygodnie było cudownie w małym domku na Bramin Street. A potem okazało się, że to nie jest domek Davida, tylko jego znajomych. Kiedy powiedziała, że zostaje, twarz mu się zmieniła. Ale jeszcze się łudziła, że nie chciał jej zranić, gdy tłumaczył, że jego sprawy są nieuregulowane prawnie, ale z żoną od dawna są w separacji. Pomógł jej wynająć pokój i znaleźć pracę w barze szybkiej obsługi za osiem funtów za godzinę i okazało się, że musi służbowo wyjechać do Lancaster.